Artykuł
Realizm i idealizm w czasach pierwszej „Solidarności”
Realizm „S”

Tekst z książki: Patriotyzm i zdrada, (red.) Jacek Kloczkowski i Michał Szułdrzyński, Ośrodek Myśli Politycznej, Kraków 2008.

 

„Solidarność”, która stała się równocześnie związkiem zawodowym, ruchem społecznym oraz stronnictwem niepodległości, uformowała się podczas robotniczych i pracowniczych protestów, podjętych latem 1980 r. i skierowanych przeciwko nieudolności i arogancji komunistycznej władzy. Protesty, które w wielu regionach zmierzały do przekształcenia się w strajk powszechny, zmusiły reżim do podjęcia bezprecedensowych negocjacji ze spontanicznie wyłonionymi przedstawicielami zbuntowanej części narodu, a następnie do podpisania porozumień, umożliwiających założenie autonomicznej i demokratycznej organizacji. Przez kilkanaście miesięcy „Solidarność” działała jawnie i legalnie, usiłując poszerzyć margines obywatelskich praw oraz politycznych możliwości społecznego ruchu. Przez kilkanaście miesięcy komunistyczne władze musiały znosić szerzenie się żądań reformy państwa, równocześnie w konspiracji przygotowując użycie siły w celu likwidacji „Solidarności”. Tajny plan został zrealizowany 13 grudnia 1981 r. i przyniósł sukces reżimowi. Na przeszło siedem lat przywrócono pełnię władzy komunistycznej dyktatury, a „Solidarność” została zepchnięta do podziemia i poniosła liczne ofiary. Dopiero nowa fala protestów z 1988 r., połączona z postępującą degrengoladą obozu władzy oraz pomyślną koniunkturą międzynarodową, doprowadziły do przezwyciężenia i odrzucenia prawie półwiekowej niewoli.

W połowie sierpnia 1980 r. centrum strajkowego ruchu ukształtowało się w Stoczni im. Lenina w Gdańsku, a 17 sierpnia Międzyzakładowy Komitet Strajkowy ogłosił 21 postulatów, z których pierwszy dotyczył powołania wolnych związków zawodowych, niezależnych od władz państwowych i partyjnych. Nigdy dotąd w kraju rządzonym przez komunistów żadnej opozycyjnej organizacji nie udało się uzyskać statusu legalności. Tam gdzie miało to miejsce, tzn. na Węgrzech w 1956 r. oraz w Czechosłowacji w 1968 r., sytuacja była odmienna, ponieważ zanim to nastąpiło znaczna część komunistycznego establishmentu władzy przeszła na stronę przeciwników dyktatury.

Od samego początku negocjacji w Gdańsku zarysowały się trzy strategie, reprezentowane przez strajkujące załogi, przywódców protestu oraz wspierających ich doradców. Pierwsza miała charakter konfrontacyjny i usiłowała doprowadzić do próby sił z reżimem, bez oglądania się na realne możliwości zwycięstwa. W sytuacji, gdy w ekipie władzy nadal mocną pozycję posiadała grupa zwolenników zdławienia strajków siłą, a równocześnie nie brakowało kandydatów do „komisarycznego” kierownictwa, ustanowionego przez interwencyjne wojska sowieckie – nawoływanie do przyjęcia alternatywy: wszystko albo nic, wydawało się bądź pozbawione rozsądku, bądź podpowiadane przez prowokatorów. Już w trakcie ustalania listy 21 postulatów można było słyszeć rozmaite głosy rozmijające się z realną oceną sytuacji, a symboliczną reprezentację radykałów, nieliczących się z możliwościami, mogła stanowić osoba, która z głębi sali obrad komitetu strajkowego krzyknęła: I niech oddadzą Lwów!

Druga strategia, najliczniej reprezentowana wśród strajkujących, opowiadała się za stanowczym prezentowaniem zarówno ekonomicznych, jak i politycznych postulatów, tak długo, aż władza uzna się za zmuszoną do ustępstw. Jej zwolennicy nasłuchiwali wiadomości z całego kraju, a z rozszerzającej się fali strajków i protestów wnioskowali słabość reżimu, niezdolnego do przeciwdziałania robotniczej kontrrewolucji.

Nie brakowało jednak także przeciwników naużywania „strajkowego pistoletu” i ryzykowania rozlewu krwi. Zwolennicy trzeciej strategii stanowili mniejszość wśród strajkujących, ale większość wśród tych, którzy swój udział w dramatycznych wydarzeniach ograniczali do biernego śledzenia telewizyjnych i gazetowych doniesień. Ci ostatni powoływali się m.in. na słowa kardynała Stefana Wyszyńskiego, wygłoszone na Jasnej Górze 26 sierpnia, ale ocenzurowane i zmanipulowane przez reżimową telewizję.  

Gdy lista postulatów ostatecznie powstała i gdy w ciągu paru dni stała się sztandarem strajkowej insurekcji w całym kraju, pojawiło się pytanie o obszar negocjacyjnego pola i granice ewentualnych ustępstw. Liderzy strajku przekonywali, że z postulatu wolnych związków ustąpić nie wolno. Delegacje licznych zakładów pracy, wchodzących w skład MKZ najczęściej tę opinię podzielały. W całej Polsce w setkach solidarnościowych akcji i strajków właśnie pierwszy punkt na liście 21 postulatów wywoływał najsilniejszy rezonans. Tymczasem zarówno wśród uczestników strajku, jak i wśród strajkowych doradców ujawnili się zwolennicy ograniczenia skali żądań, zalecający umiar i ostrożność, sami siebie określający jako „realiści”. Komuna nigdy nie zgodzi się na wolne związki, raczej wybierze wariant siłowy jak w 1970 r. – przekonywali podczas poufnych narad bez udziału kilkudziesięcioosobowego grona członków MKZ i bez transmisji w zakładowym radiowęźle. – Lepiej uzyskać to co możliwe, niż przegrać całą batalię. Gierek jest pod ścianą, zgodzi się na wszystko oprócz wolnych związków, bo na to nie pozwolą mu Ruscy.

Lech Wałęsa w przygotowanej przez Andrzeja Drzycimskiego i Adama Kinaszewskiego książce Droga nadziei tak relacjonuje jedną z takich dyskusji, prowadzoną na nieukończonym statku, aby uniknąć podsłuchów Służby Bezpieczeństwa: „Młodzi uderzyli w „realistyczny” ton, że władza nie pozwoli na niezależne związki, że nie trzeba się upierać przy nazwie, raczej tworzyć zabezpieczenie w postaci jakichś komitetów kontroli robotniczej. Nie byli przeciwni niezależnym związkom, tylko nie wierzyli, że to się uda”[1].

Tak więc po raz pierwszy, już u progu festiwalu wolności – jak nieco ironicznie nazywano solidarnościowe 16 miesięcy – zarysowały się dwie koncepcje rozumienia politycznego realizmu. Po jednej stronie był to realizm idealistów, którzy wśród modlitw i Mszy świętych odprawianych w strajkujących zakładach, wśród śpiewu kościelnych i narodowych pieśni oraz wśród rozwieszanych na bramach i w produkcyjnych halach świętych obrazków i portretów papieża Polaka, z biało-czerwonymi opaskami na rękach, kojarzącymi się z Armią Krajową i Powstaniem Warszawskim, nieogoleni i niewyspani, umorusani drukarską farbą, pomnażającą wolne słowo, ale radośni i demonstracyjnie życzliwi wobec bliźnich – bronili wiary w zwycięstwo i szerzyli przekonanie, że nawet najbardziej wyalienowana władza musi ustąpić przed zdecydowaną wolą ludu.

Po drugiej stronie tej pospiesznie zarysowanej linii podziału dał o sobie znać realizm sceptyków, rozważnych i kompetentnych, przywołujących statystyczne dane i historyczne przykłady, nie afiszujących się ze swoimi poglądami, ale dyskretnie otaczających liderów i zawsze gotowych wystąpić w roli negocjatorów czy pośredników w rozmowach z władzą, powołujących się na przekazane im poufnie poglądy hierarchów Kościoła, polityków z Zachodu, „liberałów” z Komitetu Centralnego albo „pragmatyków” z MSW. Ci realiści kwestionowali szansę na pełny sukces, a przywódców strajku przekonywali do rozwiązań bardziej kameralnych, mniej masowych, raczej dyplomatycznych niż wiecowych, ostrzegając przez bezrozumnym tłumem, który gdy tylko napłynie do nowej organizacji, zaraz wyłoni swoich nowych liderów, niepomnych na historyczne zasługi inicjatorów protestu.

Anna Walentynowicz, w obronie której w połowie sierpnia zastrajkowała stocznia, a od tego strajku zmieniła się Polska, wiele lat później zadała pytanie bez odpowiedzi: „Dlaczego doradcy usiłowali nakłonić nas do rezygnacji z postulatów mówiących o uwolnieniu więźniów politycznych i o powołaniu wolnych związków zawodowych?”[2]

To pierwsze starcie pomiędzy zwolennikami umiarkowanego rozsądku oraz rozsądnego umiaru, rozstrzygnęła władza, która trafnie oceniając własną bezsilność zgodziła się na bezprecedensowe ustępstwo. Mimo udanych intryg, najpierw w Szczecinie, a później w Jastrzębiu, podpisanie Porozumień Gdańskich przyznało rację realizmowi optymistów i dało im chwilową przewagę nad realizmem pesymistów.

Zwycięstwo strajkujących – chociaż po jednej stronie z desperacji, a po drugiej z litości dla chwilowo pokonanej władzy powtarzano, że nie ma zwycięzców i zwyciężonych – nie zakończyło sporu o granice politycznego realizmu. Wprawdzie sukces sprzyjał jego autorom, wkrótce jednak pojawiły się okazje do definiowania możliwości i perspektyw na przyszłość, rysujących się przed powstającym ruchem społecznym. Okazję dały konflikty z władzami reżimu o formułę prawną „Solidarności” i jej sądową rejestrację, a następnie o uwolnienie aresztowanych działaczy, odpowiedzialnych za ujawnienie oraz powielenie tajnego dokumentu prokuratury. Ponieważ jednak władza wciąż ustępowała, a do „Solidarności” zapisało się kilka milionów Polaków, możliwe wydawało się nawet to, co jeszcze kilka tygodni wcześniej oceniano jako całkowicie nierealne. Punktem kulminacyjnym tego marszu ku likwidacji komunistycznej dyktatury było odsłonięcie w Gdańsku pomnika ku czci zamordowanych robotników w Grudniu 1970 r.

Już na przełomie 1980 i 1981 r. stało się jednak jasne, że władza nie zamierza kapitulować i powoli zbiera siły do powstrzymania solidarnościowej rewolucji. Równocześnie niepokoiły wiadomości o skali zagrożenia sowiecką interwencją, do jakiej mogło dojść w pierwszej połowie grudnia 1980 r. „Solidarność” nie wiedziała, bo wiedzieć nie mogła, ani o tajnych przygotowaniach ekipy Jaruzelskiego do wprowadzenia stanu wojennego, ani o decyzji krystalizującej się już na Kremlu, a ostatecznie potwierdzonej w następnych miesiącach, że wobec niesprzyjającej międzynarodowej koniunktury, sowiecki najazd na zbuntowaną Polskę nie jest możliwy do przeprowadzenia. W tym czasie na przywódców „Solidarności”, a także na Kościół oraz wspierających „Solidarność” intelektualistów, coraz silniej oddziaływało pytanie, zręcznie wzmacniane przez komunistów – wejdą czy nie wejdą?

Obawa przed reakcją Moskwy zaważyła na przebiegu marcowego kryzysu, spowodowanego użyciem siły przez MO i SB podczas spotkania delegacji „Solidarności” z radnymi Wojewódzkiej Rady Narodowej w Bydgoszczy. Pobicie trzech związkowych działaczy zmusiło władze związku do zajęcia zdecydowanej postawy i zażądania ukarania sprawców incydentu. Arogancja reżimu spowodowała eskalację napięcia: „Solidarność” ogłosiła strajk ostrzegawczy, a następnie zapowiedziała bezterminowy strajk powszechny. Nastąpiła wielka mobilizacja członków związku, a załogi zakładów pracy podjęły przygotowania nie tylko do strajku, ale i do obrony w razie ataku milicji. Stało się oczywiste, że rozpoczęcie strajku oznaczać będzie definitywne starcie, którego finałem może być albo nowe porozumienie, rozszerzające wpływ „Solidarności” na funkcjonowanie państwa, albo konfrontacja z użyciem siły, której reżim bez pomocy z zewnątrz prawdopodobnie nie jest w stanie wygrać.    

Tym razem zwolennicy stanowczej postawy, przekonywujący o niepowtarzalnej szansie wykorzystania powszechnej determinacji do przezwyciężenia komunistycznej dyktatury, znaleźli się w mniejszości. Za realistów uznani zostali zwolennicy ustępstw i unikania eskalacji napięcia. Pośredniczenia pomiędzy „Solidarnością” a władzami reżimu podjął się kardynał Stefan Wyszyński, prymas Polski, a także grupa intelektualistów z prof. Aleksandrem Gieysztorem. W ostatniej chwili rozmowy Lecha Wałęsy z Mieczysławem Rakowskim doprowadziły do odwołania strajku. Pesymiści, przewidujący rozlew krwi i sowiecką interwencję nazwali porozumienie rozsądnym kompromisem, zwolennicy konfrontacji, coraz częściej określani – nie tylko przez reżimową propagandę – jako awanturnicy i „elementy nieodpowiedzialne”, uznali porozumienie za kapitulację, w dodatku podjętą bez przestrzegania statutowych procedur.

Jacek Kuroń, który należał do zwolenników porozumienia, tak opisał reakcję znacznej części zwolenników „Solidarności”: „Przez kraj przeszła fala ulgi. Niesiono na rekach samochód Wałęsy. W chwilę później do radości, że nie trzeba iść na wojnę, nie trzeba ginąć, doszło rozczarowanie, że nic się nie zmieniło”[3].

Marcowy kryzys był momentem przełomowym w historii tzw. pierwszej „Solidarności”. Wielu aktywnych działaczy związku przestało wierzyć w możliwość wywalczenia dalszych ustępstw ze strony reżimu. Kierownictwo komunistycznej partii umocniło się w przekonaniu, że bunt społeczeństwa jest możliwy do poskromienia własnymi siłami. Wbrew sygnałom o kryzysie władzy, napływającym ze Związku Sowieckiego oraz wbrew wiadomościom o rosnących kłopotach Czerwonej Armii w Afganistanie, przekonanie o możliwej sowieckiej interwencji stawało się w Polsce coraz ważniejszym elementem politycznych prognoz. Mimo narastającego niezadowolenia wewnątrz aparatu przemocy oraz mimo fermentu w komunistycznej partii, świadczących o stopniowej destabilizacji reżimu, w obozie „Solidarności” za polityczny realizm zaczęto uważać postawę coraz dalej idącej ustępliwości oraz szukania możliwości dogadania się z przeciwnikiem. Powstanie – rozumiane jako odmowa dalszej akceptacji dyktatury – zostało odwołane, a pojęciem, które miało je zastąpić, stała się samoograniczająca rewolucja.

Realiści przekonujący, że reżim jest zdolny do dalszych ustępstw, a niebezpieczeństwo sowieckiego najazdu jest przesadzone, znaleźli się w odwrocie. Realiści zapewniający opinię publiczną, że zadaniem władz „Solidarności” jest powstrzymać eskalację społecznych żądań, uspakajać nastroje i łagodzić napięcia, uzyskali dominującą pozycję w społecznym ruchu. Od wiosny 1981 r. już tylko druga z tych opcji określana była jako postawa realistyczna.

Jednak jeszcze jesienią 1981 r. ugodowi realiści ponieśli spektakularną porażkę. Podczas I tury zjazdu „Solidarności” związkowi delegaci uchwalili „Posłanie do ludzi pracy Europy Wschodniej”, przez przeciwników radykalnych działań uznane za „błąd taktyczny” oraz prowokację wobec Związku Sowieckiego. Przyjęte na zjeździe ogromną większością głosów, „Posłanie…” przeszło do historii jako jeden z najważniejszych dokumentów „Solidarności” z lat 1980-1981. Wywołało histeryczną reakcję władz PRL oraz irytację na Kremlu, ale wbrew przewidywaniom oponentów, nie spowodowało politycznego kryzysu. Był to już ostatni sukces zwolenników demontażu systemu komunistycznego, a podczas drugiej tury zjazdu w wyborach na przewodniczącego „Solidarności” przegrali działacze prezentujący program radykalnego przyspieszenia zmian.

O ile w marcu 1981 r. sukces powszechnego strajku przynajmniej hipotetycznie mógł prowadzić do podjęcia kolejnych negocjacji z rządem i ustalenia planu dalszych reform, w odległej perspektywie zmierzających do odbudowy demokratycznego państwa, o tyle w grudniu 1981 r. takiej możliwości już nie było. Reżim starannie przygotował się do walki i gotów był ją prowadzić nawet kosztem tysięcy zabitych. Równocześnie społeczeństwo było już zmęczone nieustanną wojną propagandową i zastraszone perspektywą głodu i zimna w rezultacie narastającego – choć sztucznie wywołanego i zręcznie wyolbrzymianego przez media – gospodarczego paraliżu państwa. Nadzieje na porozumienie z komunistami, podtrzymywane próbami mediacji ze strony Kościoła, malały z każdym tygodniem. „Solidarności” pozostało tylko czekać na rozwój wydarzeń i w tej sprawie właściwie wszyscy byli zgodni, a różnice zdań dotyczyły spraw drugorzędnych. 

Z perspektywy ćwierćwiecza, jakie minęło od pierwszych 16 miesięcy działania „Solidarności”, nadal nie jest łatwo rozstrzygnąć, które z prezentowanych ówcześnie poglądów można zakwalifikować jako przejaw politycznego realizmu. Historia nie odpowiada na pytanie, co by było, gdyby inaczej potoczyły się wydarzenia. Czy w marcu 1981 r. była szansa na zwycięską insurekcję i na takie porozumienie z osłabionym reżimem, które prowadziłoby do odzyskania przez Polskę suwerenności już w 1982 czy 1983 r.? Kryzys władzy, jaki dotknął Związek Sowiecki, nie zaczął się w listopadzie 1982 r. wraz ze śmiercią Breżniewa, ponieważ sprawnie przeprowadzona sukcesja Anropowa wydawała się gwarantować kontynuację polityki poprzednika. Dopiero choroba, a następnie śmierć tego ostatniego w lutym 1984 r. wpłynęła destabilizująco na sowiecki aparat władzy. Czy Polska przeprowadzająca demontaż komunistycznej dyktatury mogła dotrwać do tego momentu bez sowieckiej interwencji? Tego nie wiemy, podobnie jak nie wiemy, czy peerelowskie wojsko w razie wybuchu wewnętrznych walk rzeczywiście odmówiłoby wykonania rozkazu strzelania do rodaków. W marcu 1981 r. realiści doprowadzili do wycofania się „Solidarności” z pomysłu konfrontacji, a ich przeciwnicy, wzywający do frontalnego starcia, od tego momentu przestali być traktowani jako odpowiedzialni uczestnicy dyskusji, co w konsekwencji doprowadziło do pozbawienia ich wpływu na dalszy bieg wydarzeń.

Znacznie gorętszy polityczny spór toczy się od lat na temat zasadności wprowadzenia w Polsce stanu wojennego. Jego uczestnicy zajmują się jednak problemem, czy Jaruzelski i jego ekipa musieli – w obawie przed sowiecką inwazją – wprowadzić stan wojenny, czy też zrobili to wyłącznie w obronie swojej władzy. W tym wypadku odpowiedź jest prosta: w razie interwencji Jaruzelski i jego poplecznicy zostaliby uznani za nieudolnych słabeuszy i w najlepszym wypadku pozbawieni władzy (być może jednak oskarżono by ich o doprowadzenie do kryzysu i postawiono przed jakimś trybunałem). Jest oczywiste, że Jaruzelski bronił swojej władzy i jak to widać dziś z rozmaitych dokumentów, gotów był w jej obronie utopić kraj we krwi. Wprawdzie teraz wiemy, że Sowieci w końcu 1981 r. już definitywnie zrezygnowali z planów interwencji w Polsce, jednak przywódcy „Solidarności” nie mieli o tym pojęcia. Mogli co najwyżej lepiej przygotować się do oporu, ale wówczas zbrodnia w kopalni „Wujek” nie byłaby odosobnionym przypadkiem. Realiści w grudniu 1981 r. nie mieli poważnych konkurentów, a szansa zwycięstwa „Solidarności” w domowej wojnie z perspektywy obecnego stanu wiedzy nie wydaje się zbyt pociągająca, nie tylko z powodu skali ofiar, jakie pociągnęłaby za sobą. Oceniając ówczesną sytuację międzynarodową nie potrafimy odpowiedzieć na pytanie, czy kryzys przypominający swą skalą rok 1956 na Węgrzech nie doprowadziłby do wydarzeń, których konsekwencją mogłoby być przedłużenie istnienia „imperium zła” i trwanie zimnej wojny przez kolejne dziesięciolecia.



[1] L. Wałęsa, Droga nadziei, Kraków 1990, s. 155.

[2] A. Walentynowicz, A. Baszanowska, Cień przeszłości, Kraków 2005, s. 101.

[3] J. Kuroń, Gwiezdny czas, Londyn 1991, s. 186.

Najnowsze artykuły