(1901)
Celem
powyższego szkicu jest przedstawienie pewnego momentu z dziejów umysłowości
polskiej, momentu, zdaniem autora, nadzwyczaj charakterystycznego, mianowicie
zaś krótkotrwałego okresu usiłowań wytworzenia metafizyki polskiej. Ten krótki,
nie więcej nad lat trzydzieści (1830 — 60) trwający okres, jest dla
całokształtu naszego życia duchowego niezmiernie ważnym, a pojąć się daje tylko
na tle wyobrażenia ogólnego o naturze i cechach charakterystycznych umysłu
polskiego. To, co w nim zachodzi, ten pełen wielkiego i szlachetnego wysiłku
pęd ku twórczości metafizycznej, zdaje się być, gdy się zważy anteriora,
naturze umysłu polskiego przeciwnym. Jednak inaczej jak pod kategoryą
ścisłego i niezachwianego związku przyczynowego rozważać zjawisk nie możemy — nie
pozwala nam na to natura naszego umysłu. Trzeba więc wykazać, że okres dążeń ku
twórczości metafizycznej był pozornie tylko charakterowi ogólnemu umysłowości
naszej przeciwnym, że w gruncie rzeczy był jednym z wyrazów tego charakteru.
Trzeba wykazać i przyczyny, dla których w danych warunkach umysłowość nasza
wyraziła się właśnie w taki sposób, z naturą jej pozornie sprzeczny. A przedewszystkiem znaleść trzeba,
jaką jest ta natura umysłu polskiego, jakim ten jego przyrodzony charakter ? I
tu zastrzedz się winienem, że, mając do czynienia nie
z ilościami i nie z takiemi schematami zjawisk, jakiemi operujemy np. w mechanice analitycznej, lecz z
rzeczami i zjawiskami realnemi, nie będę mógł na
poparcie moich poglądów przytoczyć dowodów ścisłych i wątpliwości
nieulegających. Wszystko, co poniżej powiem, ma charakter nie teoryi przedmiotowej, lecz opinii, poglądu podmiotowego. Po
tem zastrzeżeniu, swobodniej już przystępuję do
rzeczy, rozpoczynając ją od wyłuszczenia mego poglądu na naturę umysłu
polskiego.
I.
Logika
formalna jest dla wszystkich jednakowa. Sposób wnioskowania u wszystkich ten
sam. Różnice więc, tak pomiędzy umysłami różnych osobników poszczególnych, jak
i pomiędzy rodzajami umysłów różnych grup ludzkich, mają charakter nie
formalny, lecz rzeczowy. Innemi słowy — z danych i
tak samo sformułowanych przesłanek wszyscy ten sam wyciągają wniosek, różnice
zaś polegają na tem, w jaki sposób szuka się
przesłanek, jak się je formułuje, co się przy ich formułowaniu z danego materyału uwzględnia, a co pomija. To są cechy, dotyczące
sposobu rozumowania. Oprócz tego znajdujemy pomiędzy umysłami różnice pod
względem ich usposobień i kierunków. Więc co do usposobień, są umysły pracowite
i leniwe, bystre i ociężałe, lotne i powolne, silne i słabe, obszerne i ciasne,
głębokie i powierzchowne; co do kierunków zaś, dwie są kategorye:
umysłów teoretycznych i umysłów praktycznych. A przytem
zaznaczam, że oba te wyrazy biorę w znaczeniu bardzo obszernem.
Przez umysł o kierunku teoretycznym rozumiem taki, który skłonnym jest przedewszystkiem do rozważania pytania: Co jest, jak jest,
i dlaczego jest tak, a nie inaczej? Podczas gdy umysł o kierunku praktycznym
chętniej docieka, co jest pożądanem, co być powinno.
Tej praktyczności umysłu nie należy brać za jedno z praktycznością charakteru,
ani też z łączącą się z nią zwykle siłą woli. Przeciwnie, ludzie o charakterach
wybitnie praktycznych i o znacznej sile woli posiadają zwykle umysły
teoretyczne, bo aby cel jakiś nietylko uznać za
pożądany, ale go faktycznie osiągnąć, należy nieodzownie poznać rzeczywiste
warunki i okoliczności, poznać właśnie, co jest, jak jest i dlaczego tak jest.
Aby działać rozsądnie i skutecznie, trzeba przedewszystkiem
znać tę część rzeczywistości, o którą w danym razie chodzi. Tem
się tlómaczy ta dziwna napozór
okoliczność, że ludzie o charakterach praktycznych, o silnej woli zwykle mają
umysły teoretyczne, ludzie zaś o umysłach praktycznych najczęściej posiadają
charaktery marzycielskie. Wszelka działalność praktyczna jest zawsze jakiemś przekształceniem rzeczywistości. Otóż dla
powodzenia tej działalności koniecznem się zdaje, aby
popęd do tego przekształcenia źródło swe miał nie w umyśle, lecz w woli
osobnika, umysł zaś gra przytem rolę jakby latarni,
która rzeczywisty stan rzeczy oświeca. U kogo zaś popęd do przekształcenia
rzeczywistości tkwi nie w woli, lecz w umyśle, ten pospolicie umysłu swego
używa nie na poznanie rzeczywistości, lecz na obmyślenie zamiast niej czegoś, coby, w jego mniemaniu, było od niej lepszem.
Wytwarza się stąd skłonność do tworzenia projektów, do obmyślania rozległych, a
mało z rzeczywistością rachujących się planów reform, — wreszcie do
marzycielstwa. Tak więc umysły teoretyczne mają nad praktycznemi
przewagę — nawet pod względem praktycznym.
Ostatnią
kategoryę różnych cech umysłów stanowią ich cechy,
którym z pewnego względu nadaćby można miano cech
moralnych, gdyż przedstawiają analogię do różnych cech tego, co nazywamy
charakterem moralnym człowieka. Pod względem tedy moralnym umysły bywają:
ryzykowne i ostrożne, śmiałe i lękliwe, wreszcie prawe i nieprawe. Ryzykownym
nazywam umysł, którego nie odstraszają i nie zniechęcają wnioski i kombinacye niezwykłe, pozornie lub nawet w samej rzeczy
sprzeczne z otaczającą rzeczywistością, albo z tem,
co, wskutek nabytej rutyny, za rzeczywistość nawykliśmy uważać, — a więc z
poglądami utartemi i w danej chwili panującemi. Natomiast umysł ostrożny cofa się przed wszystkiemi takiemi rzeczami nadzwyczajnemi. Typ umysłów ostrożnych przedstawiają znani
dobrze w historyi nauki zwolennicy t. zw. «zdrowego
rozsądku». Śmiałym jest umysł, który w przyjęciu lub odrzuceniu danego wniosku
kieruje się jedynie względem na jego prawdziwość lub fałszywość, zgoła nie
wchodząc w to, czy wniosek ten jest przyjemnym, czy przykrym, pożądanym czy
niepożądanym, który odważnie patrzy w oczy rzeczywistości. Umysł zaś, który się
cofa przed wnioskami niepożądanemi, który na przykrą
rzeczywistość rad zamyka oczy, jest umysłem lękliwym. Pospolicie umysły
teoretyczne są śmiałemi, praktyczne zaś lękliwemi. Wreszcie prawym jest umysł, ani w poszukiwaniu
prawdy, ani w głoszeniu wyników poszukiwań nie używający żadnych wykrętów,
umysł przeciwny wszelkim sofizmatom, nieprawym zaś taki, który dla jakichkolwiekbądź celów, do rozumowania sofistycznego się
ucieka. Prawość lub nieprawość umysłu niekoniecznie chodzi w parze z prawością
lub nieprawością charakteru. Franciszek Bacon, człowiek, jak wiadomo, o
charakterze nader lichym, odznaczał się niepokalaną prawością umysłu.
Odwrotnie, zdarzało się i zdarza, że człowiek najuczciwszy i najczystsze mający
intencye, będąc szczerze przeświadczonym, że
rozpowszechnienie pewnej prawdy jest szkodliwem, lub
podtrzymanie pewnego błędu użytecznem, świadomie
usiłuje prawdę zbić albo fałszu dowieść. Będzie to człowiek o prawym
charakterze, lecz o nieprawym umyśle.
Kto
pragnie na naturę umysłu polskiego jakowyś pogląd wytworzyć, ten na samym
początku dociekania natrafia na pewną trudność. O naturze danego umysłu
najłatwiej jest sądzić z jego płodów, a więc o naturze umysłu danego narodu — z
jego twórczości naukowej. Tymczasem twórczość naukowa narodu naszego jest tak
mała, że prawie żadna. Badacz więc znajduje się poniekąd w położeniu sędziego,
który podsądnego przed sobą nie widzi. Za punkt wyjścia więc trzeba w tym razie
obierać nie polską twórczość naukową, ale sam fakt jej wielkiego ubóstwa.
Ten zaś
fakt, w zestawieniu z innemi okolicznościami naszego
życia duchowego, może nas doprowadzić do wniosków niebezzasadnych. Naród nasz,
przyjąwszy wraz z Chrześciaństwem cywilizacyę
zachodnią, od bardzo już dawna żyje naogół wspólnem z resztą Europy życiem kulturalnem.
W rozwoju instytucyi kościelnych, politycznych i
społecznych, w uszlachetnieniu i ucywilizowaniu obyczajów nie pozostał za nią w
tyle. W życiu estetycznem wniósł do wszechludzkiej
skarbnicy piękna bogactwa niezmierne, których całą wartość przyszłość dopiero
pozna i oceni. Wreszcie, nawet w zakresie życia właściwie naukowego, szedł
mniej więcej stale na równi z wiekami, które przeżywał, o tyle, że zdobycze
naukowe, dokonane przez innych, przyswajał sobie chętnie i sprawnie, że ludzie
oświeceni w Polsce w każdym danym czasie umieli mniej więcej to, co w tym samym
czasie umieli ludzie oświeceni w innych krajach. Słowem, życie naukowe bierne
naszego społeczeństwa postępuje mniej więcej równomiernie z życiem Europy. Ale
życia czynnego, właściwie twórczego, niema u nas wcale. Gdy narody europejskie,
wśród olbrzymiego wysiłku duchowego, wytwarzają teoretyczny pogląd na świat i
kładą podwaliny nauki, my korzystamy wprawdzie, niekiedy nawet skwapliwie, z
rezultatów ich szlachetnej pracy, ale sami w tej pracy, w tym wysiłku i tym
znoju żadnego nie bierzemy udziału. Wieki średnie wprawdzie nie o wiele
posuwają wiedzę naprzód, ale w Europie zachodniej wytężona praca w tym kierunku
trwa nieustannie. Stosownie do ogólnych ówczesnych warunków życia umysłowego,
praca ta idzie przedewszystkiem w kierunku
teologiczno-metafizycznym. Wytwarzają się zdumiewające swoją subtelnością i
ogromem włożonej w nie pracy systemy dyalektyczne,
umysły wysilają się na argumentacyę ostrą i zgóry wszelkie możliwe kontr-argumenty przewidującą,
stwarzają się konstrukcye umysłowe iście gotyckie,
równie jak ówczesne kościoły strzeliste, równie jak one subtelne, misterne,
koronkowe i równie niebosiężne. A z drugiej znów strony płomienna fantazya wieków średnich przenika ówczesną twórczość
umysłową i osobliwsze na niej kładzie piętno. Tworzy się ta osobliwa, tak
wybitny charakter swoisty mająca średniowieczna wiedza o przyrodzie, wiedza
dziwna, tajemnicza, blisko granicząca, z magią i czarodziejstwem, niekiedy
zupełnie się z niemi zlewająca. Średniowieczny teolog-metafizyk z jednej i
średniowieczny lekarz-czarodziej z drugiej strony — to dwa typy, w których
życie umysłowe epoki streszcza się i wyraz swój znajduje. Jednych i drugich praca
jest twórczą, jest samodzielnem poszukiwaniem prawdy,
jest znojnym wysiłkiem ku poznaniu i zrozumieniu świata niewidzialnego i
widzialnego.
W tej
olbrzymiej pracy, w tym potężnym wzlocie ludzkości, partej żywiołową siłą
wiosennego rozpędu, my nie bierzemy żadnego udziału czynnego. Nie szukamy
samodzielnie wiedzy ani o rzeczach niewidzialnych, ani o widzialnych. Nie
wytwarzamy ani subtelnych dyalektyków w dziedzinie
teologiczno-metafizycznej, ani tajemniczych magów w zakresie wiedzy o
przyrodzie. Ale w ciemnocie nie grzęźniemy, na uboczu od życia umysłowego
świata nie pozostajemy. Nasza młodzież, w ilości, acz niezbyt wielkiej, ale
normalnej, podąża na uniwersytety zagraniczne, studyuje
w nich niegorzej od innych, nierzadko objawia
zdolności niepospolite, a we własnej ojczyźnie nieci światło o tyle skutecznie,
że własna wszechnica staje się w tym kraju niezbędną. Powstaje przesławna
Akademia Jagiellońska — i odrazu staje na równym
poziomie z akademiami Europy zachodniej. Naród, zupełnie nieczynny na polu twórczości
naukowej, okazuje się czynnym rozumnie i skutecznie na polu oświaty. Niebawem
nastaje wielka epoka odrodzenia. Ludzkość otrząsa z siebie powijaki, wolne ręce
wyciąga do powstającej z gruzów cywilizacyi
starożytnej i jednoczy się duchowo z ludzkością epoki klasycznej. I my trop w
trop podążamy za tym wielkim ruchem kulturalnym. I u nas szerzą się studya humanistyczne, i my wchłaniamy w siebie pierwiastki
reformy. Kultura humanistyczna krzewi się w warstwach oświeconych naszego
społeczeństwa, oświata coraz dalej w głąb narodu przenika, uszlachetniają się
obyczaje, reformują się instytucye społeczne i
polityczne. Ale w Europie zachodniej jednocześnie z tem
wszystkiem pojawia się i nowy typ twórczości
naukowej. Z początku fantastyczna, napoły średniowiecznym
jeszcze idąca rozpędem twórczość taka jak Cardanusa, Paracelsa, Giordano Bruno; potem bardziej uregulowana, w
ściślejsze karby ujęta twórczość wielkich założycieli empiryzmu — Bacona,
Hobbesa, Locke'a — i racyonalizmu
— Descartes'a, Spinozy, Leibniza. A obok tego Kopernik[1], Kepler, Galileusz, Newton, Vesalius, Haryey kładą podstawy
nowożytnej wiedzy o przyrodzie. Wszędzie wre praca teoretyczna usilna,
wytężona, praca, która pochłania tysiące żywotów ludzkich. W niezmiernym
wysiłku, w ciężkim znoju wytwarzają się pierwiastki nauki wolnej i
niepodległej. U nas niczego podobnego niema ani śladu.
Nawet
pod względem oświaty, co do której niezwykliśmy zbyt
daleko poza Europą zachodnią pozostawać, następuje okres pewnego cofnięcia się.
W drugiej polowie wieku XVII-go i pierwszej XVIII-go nietylko nie bierzemy udziału w teoretycznej pracy
twórczej, ale i z owoców pracy cudzej niebardzo
korzystamy. Zdobycze cywilizacyi i wiedzy przestają
do nas przenikać, szkoła publiczna nie postępuje z duchem czasu i kostnieje w
rutynie, zaczynamy potrochu dziczeć.
Ale to
miało swoje osobne powody, w których roztrząsanie nie ma możności, ani potrzeby
tu wchodzić — i rychło minęło. Od chwili zabłyśnięcia światła, które rozniecił
Konarski, naród nasz szybko i sprawnie odzyskuje chwilowo utracone stanowisko
społeczeństwa kulturalnego, pragnącego oświaty i umiejącego się oświecać.
Szkoła publiczna odradza się i w krótkim przeciągu czasu staje się jedną z
najlepszych w Europie. Reforma polityczna idzie z głębi narodu, do głębi jego
sięga i pod wielu względami wyprzedza takąż reformę na Zachodzie. I znowu, jak
już nieraz poprzednio, okazujemy się społeczeństwem równie zdolnem
do oświaty, jak niezdolnem do twórczości naukowej.
Ten
właśnie okres naszych dziejów, to nasze wielkie i pełne chwały odrodzenie
przedstawia dla zajmującej nas tu sprawy z pewnego względu szczególny interes.
W ciągu poprzedzającej go epoki upadku oświaty w Polsce nauka i wogóle kultura umysłowa w Europie zachodniej wielce postąpiła
naprzód, a koniecznym tego postępu symptomem było jej daleko już posunięte rozróżnicowanie się. Gdy w wiekach średnich, albo w XVI-ym, pod względem oświaty dotrzymywaliśmy reszcie Europy
kroku, wtedy w przyswajaniu sobie tego, co na zachodzie zostało zdobytem, nie mieliśmy konieczności wyboru. Były i wtedy,
rzecz prosta, różne na różne kwestye poglądy, były
ścierające się z sobą wzajemnie zdania i opinie, ale nie wyróżnicowały się z
nich jeszcze żadne wybitne, całość życia umysłowego ogarniające kierunki
filozoficzne. Brało się więc to, co dawała Europa, z dobrodziejstwem
inwentarza. Ale gdy w wieku XVIII-ym społeczeństwo
nasze ocknęło się z letargu, skrystalizowały się już wyraźnie i doszły do
wysokiego stopnia rozwoju i wyrobienia dwa przeciwne sobie wielkie kierunki
myśli ludzkiej: empiryzm i racjonalizm. Pierwszy, jak wiadomo, z Anglii
pochodzący, przez najwpływowszych ówczesnych myślicieli francuskich przyjęty, a
na indukcyjnym sposobie myślenia oparty, był źródłem, z którego w następstwie
wypłynął pozytywizm i pokrewne mu kierunki filozoficzne naszych czasów. Drugi,
oparty na metodzie dedukcyjnej, miał zawsze charakter metafizyczny, a niemiecka
(i polska) spekulacya metafizyczna wieku XIX-go, acz
nie była konsekwentną fazą jego rozwoju, wiele z nim miała wspólności.
Otóż
odnowiciel oświaty w społeczeństwie, które samo do wytworzenia żadnego z tych
kierunków się nie przykładało, działalność swą rozpoczynając już w chwili
zupełnego ich rozróżnicowania się, musiał z
konieczności chwycić się jednego i nich i starać się na jego drogę dalszy
rozwój umysłowy swego narodu skierować. Powodzenie jego usiłowań zależeć
musiało od tego, czy obrany przez niego kierunek będzie usposobieniu
społeczeństwa odpowiadał, czy nie. Bo — nie zapominajmy o tem
— był on nie samodzielnym badaczem filozofii, lecz krzewicielem oświaty.
Przeznaczeniem zaś oświaty jest — być nie wyłącznym udziałem pewnej ilości
teoretyków, lecz dobrem powszechnem. Więc u podstaw
wykształcenia publicznego w Polsce ledz musiał taki
kierunek filozoficzny, któryby ogólnemu charakterowi
i przeciętnemu typowi umysłu polskiego najlepiej odpowiadał. Człowiek, przez
naturę na odnowiciela oświaty w danym społeczeństwie powołany, musi być
obdarzony umysłem charakterystycznie narodowym. W przeciwnym razie praca jego
nie mogłaby być uwieńczona powodzeniem.
Takim
właśnie typowym umysłem polskim, w jego najpiękniejszym kształcie, był umysł
ks. Konarskiego, a dowodem tego jest niezwykła owocność jego pracy.
Otóż
kierunkiem myśli, który wybrał Konarski, i którego wybór został przez ogół
polski zatwierdzonym, był kierunek empiryczny w formie, nadanej mu przez
Francuzów. Na jego tle zawiązywały się i rozwijały prace reformatorskie Jana
Śniadeckiego, Kołłątaja, Ignacego Potockiego, komisyi
edukacyjnej. Z niego szedł duch, który głęboko i rdzennie narodową pracę
reformatorską ożywiał. Społeczeństwo polskie, wracając po chwilowej przerwie do
swojej przyrodzonej wspólności z życiem duchowem
Europy zachodniej, wróciło do niej pod chorągwią empiryzmu.
Trzy
więc fakty znamienne uważaliśmy w dziejach polskiego życia umysłowego.
Pierwszym jest podatność społeczeństwa polskiego do przyjmowania i przyswajania
sobie rezultatów przez inne narody dokonanych zdobyczy naukowych, jego popęd do
oświaty i niemała umiejętność w jej organizowaniu. Drugim — brak udziału w
samodzielnej, twórczej pracy naukowej. Trzecim — jego skłonność do kierunku
empirycznego. Te trzy fakty już poniekąd charakteryzują umysł polski, tembardziej, że harmonizują one dobrze z całokształtem
naszego życia duchowego, jak się ono w naszych dziejach politycznych i kul-turalnych, w naszych obyczajach i w naszej twórczości
artystycznej wyraziło.
Więc
naprzód skłonność umysłu polskiego do kierunku empirycznego. Skłonność ta
zwykła iść w parze z indukcyjnym sposobem myślenia i rozumowania. Ujawnia się
on w pracach najbardziej typowych uczonych polskich, takich jak obaj Śniadeccy,
Staszic, Michał Wiszniewski, ks. Krupiński, Chałubiński, Nencki, stanowi
charakter stały całych instytucyi, takich jak komisya edukacyjna lub towarzystwo przyjaciół nauk. Ta
skłonność do indukcyi i empiryzmu stanowi jeden z
wyrazów pewnej ogólniejszej cechy umysłu polskiego. Umysł to z natury rozważny,
oględny, ostrożny, zgoła nie fantastyczny, jasność i dowodność wyżej ceniący
nad t. zw. «głębokość»; umysł, dla którego twierdzenie niejasne i zawikłane
znaczy niemal tyleż, co twierdzenie fałszywe. Patrzmy, jak ostrzega Jan
Śniadecki swoje społeczeństwo przed tym, co jest (lub co mu się wydaje) w
filozofii niemieckiej ciemnem lub fantastycznem. Jak
Konarski, jak Ignacy Potocki, jak komisya edukacyjna
nad tem pracują, aby wychować obywateli rozsądnych,
rozważnych, jak sami są oględni i ostrożni w swoich projektach i pomysłach; jak
nigdy ich nie nęci i nie porywa jednolitość i konsekwentność konstrukcyi umysłowej. Ostrożni są, chodzi im bardziej o
to, aby błędu nie popełnić, niż o to, aby dojść głęboko lub wysoko. Ta rozwaga,
ta niekiedy nadmierna ostrożność i oględność, jak wszystko inne, ma dwie strony
i w dwu przeciwnych sobie może się rozwijać kierunkach: jest w niej pewien
popęd do t. zw. «złotego środka» i dlatego w swoich gorszych, marniejszych
objawach może się ona przeradzać w płytkość, w miernotę, a nawet w tchórzostwo
myśli; gdy ją uważamy w najlepszych, najdostojniejszych umysłowości naszej przedstawicielach,
widzimy w niej jakąś, rzekłbym, senatorską godność i powagę.
Rozważenie
naszego życia estetycznego, naszej twórczości artystycznej potwierdzać się
zdaje powyższe wywody. Twórczość ta od Reja aż do chwili pojawienia się
romantyzmu, mimo znacznych od różnych okoliczności czasowych zależnych różnic,
ten sam zasadniczy nosi charakter. Główną, najwybitniejszą, zdaniem mojem, jej cechę stanowi polski objektywizm
artystyczny. Cechą znamienną naszej poezyi z okresu
przedromantycznego jest, że dąży ona przedewszystkiem
do jak najpełniejszego, jak najdokładniejszego oddania przedmiotu. Wzruszenie
estetyczne, pożądany stan psychiczny czytelnika, przedstawia się poecie
polskiemu jako skutek, jako rzecz wtórna, nie zaś jako punkt wyjścia. Metoda
wręcz przeciwna tej, którą wprowadził u nas Mickiewicz, a dla której punktem
wyjścia jest właśnie stan psychiczny, nastrój, a wyobrażenie przedmiotu w duszy
czytelnika skutkiem, rzeczą wtórną. Romantycy, zwłaszcza w swoich utworach
najbardziej typowych, często wcale nie oddają przedmiotu, tylko, wprowadzając w
czyn słowa: «Niech czuły słuchacz w duszy swej dośpiewa», wywołują u czytelnika
stan psychiczny taki, aby go on sam w sobie musiał odtworzyć. Kochanowski,
Sarbiewski, Klonowicz, Samuel ze Skrzypna Twardowski,
Morsztyn, Wacław Potocki, Krasicki, Trembecki, Niemcewicz — usilnie i, jak
wiemy, ze świetnem powodzeniem pracują nad tem, aby przedmiot sam pokazać jak najwyraźniej, w świetle
jak najpełniejszem. Wyobraźni, nawet fantazyi nie brak im wcale, ale fantastyczności nie
dostrzegamy w nich ani śladu. Dla nich przedmiot nie jest pozorem, nie jest
propos do snucia fantazmatów, ale rzeczą realną, którą trzeba pokazać. Krótko
mówiąc, są oni naturalistami.
Otóż objektywizm, czy naturalizm (bo to w gruncie rzeczy na
jedno wychodzi) w sztuce jest objawem tego samego usposobienia duchowego,
którego objawem w nauce jest empiryzm i myślenie indukcyjne. Empiryzm możnaby nazwać objektywizmem
naukowym, tak samo jak objektywizm — empiryzmem
artystycznym. Zola nie bez głębokiej racyi powieść,
której podstawy teoretyczne usiłował przedstawić, nazwał «Le roman expérimental». Jak dla
nauki empirycznej, tak i dla sztuki objektywnej,
celem i punktem wyjścia jest przedmiot, rzecz na zewnątrz nas bytująca,
rzeczywistość zewnętrzna.
Obole zaś
tego objektywizmu artystycznego jest w naszej poezyi — przynajmniej w jej najlepszych dziełach — ta sama
cecha, którąśmy i w najwyższych objawach naszego
życia intelektualnego uważali: godność, powaga, dostojeństwo. Idzie ona przed
się ruchem poważnym, rytmem jakoby polonezowym, jest w niej spokojna, niekiedy
uroczysta miarowość. Nawet we fraszce, nawet w żarcie trefnym nie zatraca się
ta dostojna powaga. Jest fraszka wesołą, ale nie rozhukaną, jest jowialną, ale
nie błaznującą, jest wreszcie trefną, ale nie rozpasaną. Jest jakby uśmiechem
wesołym na poważnej i dostojnej twarzy senatorskiej.
To
wszystko są cechy empirycznego i objektywnego sposobu
myślenia i tworzenia. Ale cechy swoiste, które tego właśnie charakteru specyalnego, tych odcieniów, tych barw i rytmów
osobliwszych nabrać mogły tylko w zestawieniu z innemi
duchowi polskiemu wlaściwemi cechami. Wybitniejszy od
polskiego typ umysłu o kierunku indukcyjnym i empirycznym przedstawia umysł
angielski, bardziej skończony typ objektywnej
twórczości artystycznej twórczość francuska, a nie okazują one tych właśnie
cech swoistych, któreśmy już dotychczas w polskiem
życiu intelektualnem i w polskiej twórczości
artystycznej dostrzegli. Idżmyż tedy dalej.
Widzieliśmy
w Polsce wysoki nieraz, a na ogól równomierny z
Europą zachodnią rozkwit oświaty obok zupełnego braku samodzielnej twórczości
naukowej. W jakiejże właściwości umysłu polskiego szukać trzeba wytłómaczenia tego zjawiska, wysoce charakterystycznego?
Dzieliliśmy
powyżej umysły, uważane pod względem ich kierunków, na teoretyczne i
praktyczne. Otóż zdaje mi się, że umysł polski z natury swojej i w swoim typie
ogólnym, należy do wybitnie praktycznych.
Przedewszystkiem brak
mu prawdziwego, szczerego i samorzutnego zainteresowania się kwestyami i sprawami czysto teoretycznemi.
My i dziś nie bardzo rozumiemy, jaką ostatecznie może mieć wartość najgłębsze
choćby i najprawdziwsze zrozumienie jakiejś rzeczy, któraby
nigdy, nigdzie i żadnym sposobem do życia zastosowaną być nie mogła. Naukę
cenimy i szanujemy, dla jej rozwoju śród naszego społeczeństwa ponosimy nawet
niejednokrotnie ofiary materyalne — i ponosimy je bez
niechęci. Zakładamy kasy pomocy naukowej, tworzymy stypendya,
opłacamy nie mogące samych siebie opłacić wydawnictwa naukowe. Ale w gruncie
rzeczy chodzi nam tu nie o właściwą naukę, nie o czyste i zupełnie
bezinteresowne poszukiwanie prawdy, jeno o oświatę. Motyw, który nas do tej, o
jakiej wyżej była mowa, ofiarności zachęca, jest natury obywatelskiej.
Rozumiemy, że oświata jest silą, jest plusem społecznym, rozumiemy wyższość
społeczeństwa oświeconego nad nieoświeconem. «Wiedza
to potęga» — powtarzamy przy wielu sposobnościach, i to przeświadczenie wydaje
mi się być głównym motywem naszego poszanowania dla wiedzy, a raczej dla
oświaty.
Nie
chcę przez to powiedzieć, jakoby ta nasza praktyczność była ciasną i ku materyalnym wyłącznie pożytkom z nauki skierowaną,
jakobyśmy fizykę cenili tylko za maszyny, koleje żelazne i telegrafy, a chemię
za fabrykacyę mydła. Nie — praktyczność to nieraz
szeroka i zgoła niepozbawiona charakteru idealnego, praktyczność w najwyższych
i najczystszych swoich objawach, iście humanistyczna. My i w ocenie wartości
społecznej nauki potrafimy stanąć na stanowisku prawdziwie i szczerze idealistycznem. Tylko stanowisko istotnie teoretyczne i do
dziś dnia niewielu z pomiędzy nas zająć potrafi.
Aby na
polu naukowem módz się
zdobyć na twórczość samodzielną, trzeba koniecznie mieć do poznania prawdy
zamiłowanie bezinteresowne; trzeba być zdolnym do oddania się z namiętnością, z
pasyą rozwiązaniu pytania: «co jest, jak jest i
dlaczego tak jest?» Trzeba mieć jedno z dwojga: albo namiętność do gromadzenia,
poznawania i systematyzowania faktów, namiętność, która stanowić zdaje się
najwybitniejszą cechę umysłowości angielskiej, albo zaciekłość dyalektyczną, namiętność do ścigania raz poczętej myśli aż
do jej ostatnich konsekwencyi, do stworzenia konstrukcyi umysłowej skończonej i w sobie zamkniętej. Tę
namiętność mieli w starożytności grecy, z pośród
narodów nowożytnych mają ją w stopniu może najwybitniejszym francuzi. Pierwsza
z tych namiętności czyni twórczego empiryka — druga — twórczego racyonalistę. Kto żadnej z nich nie ulega, ten nie może być
twórcą ani w jednym, ani w drugim kierunku.
My nie
roznamiętnialiśmy się nigdy do spraw teoretycznych. Ścieranie się wielkich
prądów umysłowych, tytaniczne zapasy empiryków z racyonalistami,
olbrzymie wysiłki ku poznaniu faktycznemu lub skonstruowaniu myślowemu świata
nie przenikały nas nigdy dreszczem twórczym i zapładniającym. Byliśmy tej
wielkiej epopei umysłowej widzami inteligentnemi,
widzami, którzy chcieli i nieraz umieli ze zdobytych w gorącym znoju rezultatów
korzystać, ale osobami czynnemi w niej nie staliśmy
się i stać się nie pragnęliśmy.
Nasz
umysł w całym przebiegu naszego życia historycznego stale się okazywał umysłem
praktycznym. Obojętni na zapytanie: «co jest ?» snadnie się roznamiętniamy przy
rozstrzyganiu pytania: «co jest pożądanem, co być
powinno?» Nieczynni w pracy naukowej twórczej, rozumiemy dobrze wartość
praktyczną oświaty i w kierunku tworzenia instytucyi,
szerzeniu oświaty poświęconych, nawet przy niepomyślnych warunkach,
potrafiliśmy już dojść do rezultatów takich, jak szkoła Konarskiego,
uniwersytet wileński, szkoła główna.
Ta
praktyczność umysłu polskiego znowuż ma dwie strony i znowu w dwu sobie
przeciwległych rozwijać się może kierunkach. W kierunku ujemnym wyradza się w
marzycielstwo i w lękliwość rozumowania, niekiedy nawet w tchórzostwo umysłowe,
w dziecinne zamykanie oczu na rzeczywistość. W kierunku dodatnim wiąże się ona
i pokrewni z cechą bardzo piękną i bardzo swoistą, z cechą, którą określają
piękne, staropolskie, w ostatnich czasach nader szczęśliwie przez Antoniego
Potockiego wznowione wyrazy: «cny» i «cność», bardzo bliskie co do znaczenia z
«zacny» i «zacność», ale głębsze od nich i obszerniejsze. Jest w duszy polskiej
jakiś pierwiastek przyrodzony, w najgłębszych i najtajemniejszych
jej pokładach mający swe źródło, który nie pozwala na przyznanie istotnej
wartości i zacności niczemu, co jest lub wydaje się być wyłącznie osobistem, co nie zmierza wyraźnie ku dobru powszechnemu.
Wszystko, co do czci rości sobie prawo, winno być nietylko
godziwem, ale wprost czynem obywatelskim. Co nim nie
jest, to może być co najwyżej nienagannem. Czynami obywatelskiemi winny być, według tej zasady, i pełnienie
urzędu powiatowego lub koronnego, i służba rycerska, i dzieło sztuki, i traktat
naukowy. «Cnem» ma być wszystko, co chce mieć wartość
istotną i niewątpliwą. I dziwnem się wydać może, że
to pojęcie «cności» wszechobowiązującej, niezłomnego obowiązku jednostki
względem społeczności, wyrosło z ducha tego samego narodu, który prawa
jednostki tak szeroko, jak żaden inny, zakreślił, i który indywidualizm
prawno-polityczny doprowadził do tego stopnia, na którym wyradza się on w rozpasanie
i anarchię.
Takie
pojęcie «cności» mogło istotnie dla wzrostu i rozwoju życia naukowego i
teoretycznego niemałą stanowić przeszkodę. Polak, nie mający przyrodzonej
namiętności do rozwiązywania zagadnień teoretycznych, o ile się swego swoistego
pojęcia «cności» nie wyzbywa, albo o ile się wprost «bezecnym» nie staje, musi
widzieć wartość obywatelską i użyteczność społeczną tego, co czyni. Więc godzi
się na działalność naukową, więc ją nawet pochwala i popiera, gdy z jej wyników
obiecuje sobie wzrost dobra społecznego, słowem gdy ją nie jak naukę, ale jak
oświatę traktuje.
I do
przyswajania sobie tej oświaty okazuje się często chętnym i zdolnym, wykazuje
nieraz umysł bystry, lotny i obszerny, rzadziej ścisły, jeszcze rzadziej
głęboki. Zresztą, co do tej bystrości i lotności, skłonni bywamy do ich
przeceniania. Zbyt wiele prawimy o tych naszych niepospolitych zdolnościach,
którym wrzekomo tylko brak wytrwałości do zakasowania
Europy przeszkadza. Prawda, że Płoszowski jest typem
bardzo polskim, ale niemniej szczerze polskiemi
typami są też: Roch Kowalski i Bartek Zwycięzca.
Streszczając,
cośmy dotychczas o charakterze umysłu polskiego mówili, rzec wypadnie, że umysł
to przedewszystkiem z natury swej nie teoretyczny,
lecz praktyczny i, co zwykle za tem idzie, skłonny do
marzycielstwa i lękliwy; że podstawą tych jego cech jest ów pierwiastek
«cności»; że następnie umysł to nie ryzykowny, lecz ostrożny, rozważny i
oględny, które to cechy graniczą znowu niekiedy z powierzchownością i
płytkością; że skutkiem tego, o ile nie zajdą szczególne okoliczności,
modyfikujące jego objawy skłonnym się okazuje w nauce do empiryzmu i indukcyi, a w sztuce do objektywizmu
czyli naturalizmu; że wreszcie w obu tych dziedzinach właściwą mu bywa, w jego
wyższych i lepszych objawach, niemała godność, powaga i dostojność.
II.
Nasze
odrodzenie polityczne i kulturalne, przez ks. Konarskiego zapoczątkowane,
rozpoczęło się, jak wiemy, pod hasłami empiryzmu. Do najlepszych,
najpiękniejszych, najwięcej wartych cech ducha polskiego się odwołując,
usiłowało ono na nich oprzeć przyszłość narodu, usiłowało pchnąć go na drogę
zastosowanego do charakteru narodowego postępu. Ale, odnawiając w Polsce
oświatę i nawiązując na nowo przerwaną jej łączność duchową z Europą zachodnią,
otworzyło tem samem drzwi nietylko
przez jego inicyatorów uznanym za najwłaściwsze, lecz
wszystkim wogóle ówczesnym prądom umysłowym.
Wróciwszy do udziału w powszechnem życiu umysłowem, zainteresował się Polak tem,
co w tym względzie w Europie uczyniono, i — rzecz prosta — nie każdego to tylko
pociągnęło, co przez ks. Konarskiego, Kołłątaja lub komisyę
edukacyjną uznane zostało za «najprzyzwoitsze». Ogół społeczności poszedł za temi swojemi przywódcami, ale
jednostki poszczególne w różnych podążać zaczęły kierunkach.
W końcu
wieku XVIII-go zaszedł w dziejach nauki fakt olbrzymi, największy i
najdonioślejszy od czasów odrodzenia: reforma filozoficzna Kanta.
Była to
reforma w gruncie rzeczy zgodna z duchem empiryzmu. Nie zaprzeczyła jego
zasadom, lecz je pogłębiła i niewzruszone dla nich wynalazła podstawy. Ale tę
jego istotną zgodność z kierunkiem empirycznym późniejsza dopiero krytyka mogła
ocenić i wykazać. Na razie miała doktryna Kanta, głęboka i dla tej swojej
niezmiernej głębokości ciemna, wygląd zgoła inny niż jasne, wyraźne, dokładne
twierdzenia empiryzmu przedkantowskiego. Stąd
uzbroiła przeciw sobie wielu empiryków, a już zwłaszcza tych z pomiędzy nich,
którzy wyznawali miarodajność zdrowego rozsądku.
Do
Polski nowa doktryna nierychło zaczęła przenikać. Była pomiędzy uczniami i
słuchaczami Kanta pewna ilość polaków, nawet jeden z
pomiędzy nich L. Borowski do zdolniejszych i wybitniejszych należał. Ten
jednak, że po polsku nie pisał, żadnego na życie umysłowe swego kraju nie
wywarł wpływu.
Dopiero
w początku wieku XIX-go dwaj polacy na filozofię
Kanta zapomocą druku uwagę swoich rodaków zwrócili.
Byli niemi: Jan Kalasanty Szaniawski, późniejszy cenzor w warszawskim komitecie
cenzury, i Feliks Jaroński, profesor filozofii w uniwersytecie krakowskim.
Obaj
uczynili to w sposób wielce nieudolny. Pismo Jarońskiego zasługuje na uwagę
głównie ze względu na swój tytuł, który brzmi: «Jakiej filozofii polacy potrzebują?» Tytuł ten sam wskazuje, jak dziwne — i
jak bardzo polskie — stanowisko autor zajmował: chodziło mu nie o to, jaka
filozofia jest prawdziwą, ale o to, «jakiej polacy
potrzebują», i nawet mu w głowie nie postało, że jedyną rozsądną na to pytanie
odpowiedzią może być: «prawdziwej».
Przeciw
usiłującej wtargnąć do Polski doktrynie Kanta twardo się postawił stojący wówczas
na szczycie sławy i popularności Jan Śniadecki. Znakomity ten mąż zaatakował
nową filozofię — rzecz prosta — daleko silniej i umiejętniej, niż jej obaj jej
niefortunni apostołowie mogli bronić. Ale i w jego ataku niemałą rolę grał
motyw, że filozofia Kanta nie jest taką, «jakiej polacy
potrzebują». Obok gorącej (i często zdradzającej godne pożałowania
niezrozumienie rzeczy) polemiki rzeczowej, jak nić czerwona przebija się tam
ciągle tendencya ku «ostrzeżeniu» swego społeczeństwa
przed rzeczą — w mniemaniu sławnego męża — dla niego szkodliwą. Polemizując z
Kantem, bronił Śniadecki nietylko takiej, jaką
pojmował, empirycznej teoryi poznania, lecz i nad
wszelkie teorye poznania mu droższej oświaty w
Polsce.
I może
być, że sławnej pamięci rektor nie zwalczałby Kanta tak namiętnie, gdyby sam
bieg spółczesnych mu dziejów filozofii nie nastręczył
mu sposobności do mylnego utożsamienia doktryny Kanta z doktrynami istotnie fałszywemi i przeciwnemi
wszelkiej naukowości, które, fałszując swój rodowód, mianowały się jej dalszem rozwinięciem.
Orgia
metafizyczna, istna umysłowa noc Walpurgi, szał tworzenia i budowania
«systemów», ani z rzeczywistością, ani z dążącą do jej metodycznego poznania
nauką niemających nic wspólnego, właśnie w tym czasie opanowały były niemiecki
świat umysłowy. Fichte, Schleiermacher, Schelling,
Hegel «wymyślali świat», każdy na swój sposób, bez żadnego względu na
rzeczywistość, a każdy twierdził, że rozwija i uzupełnia Kanta. Śniadecki
uwierzył w jednorodność metafizyki niemieckiej z Kantem i z całą, na jaką go
stać było, energią ruszył w pole przeciw temu, co było zagmatwanem,
zawikłanem, niejasnem.
Utrzymuję, że w gruncie rzeczy rektor wileński zwalczał nietyłe
właściwą treść doktryny Kanta, co jej niejasność, jej «niemiecką mglistość».
Jego rdzennie polski umysł, jasność, dokładność i dowodność nad wszystko
ceniący, całą swoją naturą prężył się przeciw fantastycznej metafizyce, a z nią
razem i przeciw temu, co mu się — mylnie — źródłem owej fantastycznej
metafizyki być zdawało.
Na
razie odniósł Śniadecki zwycięstwo. Ale już fermentowały w głębokich tajnikach
duszy narodu czynniki, które niebawem cale nasze życie duchowe na inne miały
skierować tory, które na drodze twórczości artystycznej na niebotyczne miały
nas wynieść wyżyny, a zarazem myśl polską na niezwyczajne dla niej wprowadzić
drogi.
III.
We wszystkiem, cośmy dotychczas o naturze i charakterze umysłu
polskiego mówili, stale i rozmyślnie pomijaliśmy jeden doniosły czynnik:
złożoność etnograficzną tego dziwnego i niemającego sobie podobnych kompleksu,
który się narodem polskim nazywa. Nie spław to, nie aglomerat, nie skupienie
różnych plemion, ale coś, czego nie umiem nazwać inaczej, jak: zrostem.
Ludzie,
którzy się politycznie i kulturalnie do polskości poczuwają, należą do czterech
plemion: do polskiego, do ruskiego, do litewskiego i do żydowskiego.
Właściwych, plemiennych polaków nazywać będziemy dla
krótkości lachami. Rusinów możnaby jeszcze podzielić
na małorusów i białorusów.
Ale siedzący na ziemi małoruskiej polacy są
przeważnie pochodzenia lackiego. Ilość spolonizowanych małorusów
jest nader nieznaczna. Natomiast, prawie cała szlachta polska i prawie całe
mieszczaństwo polskie, osiadłe w granicach dawniejszych jedenastu województw
litewskich, jest pochodzenia białoruskiego, tak, że mówiąc o polaku, będącym
plemiennym rusinem, mamy właściwie na myśli białorusa. Ale nazywać go będziemy litwinem,
raz dlatego, że to się utarło, że przez wyraz «Litwa» rozumiemy zwykle nietylko właściwą Litwę etnograficzną, ale oraz i Białą
Ruś, że Kościuszki ani Mickiewicza nie nazywamy nigdy białorusami,
(którymi właściwie byli), lecz zawsze litwinami; powtóre zaś dlatego, że te części plemion litewskiego i
białoruskiego, które się spolonizowały, zlały się pomiędzy sobą bardzo
szczelnie i dokładnie, tak, że pomiędzy fizyonomiami duchowemi polaka pochodzenia
litewskiego i polaka pochodzenia białoruskiego żadnej
wybitnej niepodobna dostrzedz różnicy. Takie więc
wyrazowi «litwin» nadając znaczenie, rzec możemy, że polak, pod względem swego pochodzenia plemiennego uważany,
może być: albo lachem, albo litwinem,
albo żydem. Rzecz prosta, że może też być i mieszaniną tych pierwiastków w
różnych proporcyach. Rzecz prosta, że pierwiastki te,
oddziaływając na się wzajemnie pod względem rasowym i kulturalnym, modyfikują
się wzajemnie i przekształcają.
Otóż
to, cośmy dotychczas o naturze umysłu polskiego mówili, ściąga się właściwie do
umysłu lackiego. Aż do początku wieku XIX-go polska kultura umysłowa i
artystyczna była niemal wyłącznie dziełem lachów. W
jej wytworzeniu się i ukształtowaniu się litwini
brali udział bardzo mały, żydzi — żadnego. Nawet ci — nader nieliczni — z
pomiędzy litwinów, którzy, jak Naruszewicz lub
Niemcewicz, w życiu umysłowem i artystycznem
społeczeństwa polskiego czynny wzięli udział, «zlaszyli
się» pod względem kulturalnym zupełnie, tak, że w ich twórczości niesposób wykryć żadnych cech charakterystycznych, któreby ich od lachów wyróżniały.
Z tem wszystkiem Litwa kryła w
sobie samorodne pierwiastki duchowe, które, za nadejściem stosownych
okoliczności, nietylko na jaw wystąpiły, ale
oddziałały potężnie na całokształt polskiego życia duchowego, które do niego
wniosły czynniki nowe i niezmiernie go wzbogacające.
Dziwną
jest pod względem estetycznym przyroda litewska. Jest ona bardzo piękna, ale
pięknością zgoła nie malarską, jeno na wskroś poetycką. Jej cała wartość
estetyczna polega nie na wyglądzie, lecz na nastroju. W poezyach
Mickiewicza i Syrokomli, w niektórych powieściach Kraszewskiego nastrój ten
znalazł wyraz najpiękniejszy i najzupełniejszy. Znalazł go w naszych czasach i
w dziełach malarzy takich, jak Ruszczyc, Weyssenhof, Gażyczowa, ale to już jest skutek jednej ze zdobyczy
ostatnich czasów — przepojenia nawskróś malarstwa
pierwiastkiem poetyckim i wytworzenia nowego typu malarstwa, którego dzieła są
poematami w liniach i barwach.
Na tle
tej dziwnej, pełnej nastroju natury, tęsknej i nawet smutnej, ale nie
zrozpaczonej, nie tragicznej i nie bolesnej, smutnej smutkiem cichym, łagodnym
i zamyślonym, przenikniętym wiecznie zieleniejącą nadzieją, rośnie plemię o
charakterze również łagodnie smutnym, tęsknym i marzycielskim, skrytym i
zamkniętym w sobie. Umysł jego jest od umysłu lackiego bardzo odmiennym. Nie
można go nazwać właściwie teoretycznym, bo na polu twórczości naukowej okazał
się on, jeżeli nie więcej, to w każdym razie nie mniej od lackiego jałowym. Ale
u litwina jałowość ta zdaje sic być skutkiem nic
braku zainteresowania się kwestya: «co jest, jak jest
i dlaczego tak jest», jeno braku ścisłości i surowości myśli, oraz pewnego
lenistwa umysłowego. Lenistwo to jednak nie na tem
polega, aby Litwin nic lubił myśleć — owszem, lubi nawet zaciekać się w
myśleniu ale na tem, że się przy myśleniu łatwo
rozmarza i kończy myśleć nie o tem, o czem zaczął. Poza tem umysł
litewski ma tę cechę umysłów teoretycznych, że się rad zajmuje kwestyami oderwanemi, rad oddaje
się dociekaniom nad «naturą rzeczy» i rad systematyzuje - lubi konstrukcyę umysłową. Ale uczyć się nie lubi i dlatego to
jego usposobienie poniekąd teoretyczne wyraża się nie w twórczości naukowej,
lecz w wybitnej skłonności do mistycyzmu.
Wiedzą
o tem z własnego — nie zawsze miłego — doświadczenia redaktorowie pism. Rzadkie pismo nie otrzyma parę razy do
roku gdzieś z gubernii mińskiej czy witebskiej
sporego, zwykle czysto i starannie przepisanego rękopisu, zawierającego
niekiedy bezładny, niekiedy owszem, skończony i nawet konsekwentny system
mistyczny, albo, jeżeli nie całkowity system, to przynajmniej monografię
mistyczną wyjaśnienie jednej, kilku, albo wszystkich tajemnic. Bywa w tych
systemach i monografiach jakaś szczególna, często niepozbawiona osobliwszego
uroku mieszanina stanowisk parafialnego z wszechświatowem,
szczerej, nieobłudnej skromności z niezachwianą pewnością swojej prawdy i dumnem poczuciem zrozumienia tajemnicy bytu i prawa do
przekształcenia świata. Arcytypem takiego mistyka
parafialno-wszechświatowego był Towiański. Ale mniejszych od niego było wielu przed
nim i po nim niemało jest i będzie.
Taki litwin jest w swojem życiu
estetycznym urodzonym subjektywistą i nastrojowcem.
Jest nim w stopniu niemniejszym od skandynawa, choć w
innym rodzaju. Pod tym więc względem tworzy z objektywnie
i naturalistycznie usposobionym lachem zupełne
przeciwieństwo. Ma też daleko silniejsze od lacha poczucie przyrody, daleko
bardziej czuje się z nią w jedności.
Obok
tego jest w całym ustroju duchowym litwina jakiś
dziwny brak zdolności do wytworzenia własnej kultury narodowej. Dziwny dlatego,
że nie należy on zgoła do tych, którzy obcym wpływom łatwo ulegają, i jeszcze
bardziej dlatego, że, zespoliwszy się. z lachami w jeden naród, okazali się litwini składnikiem cywilizacyi
polskiej nader czynnym, składnikiem takim, który na radykalną zmianę polskiego
życia duchowego wywarł wpływ niezmierny. Ale wywrzeć go mogli dopiero wtedy,
gdy sami stali się Polakami.
Litwa,
jako taka, jako pewien odrębny element duchowy, w tworzeniu i kształtowaniu
kultury polskiej przez długi czas żadnego nie brała udziału. Brala udział w
życiu politycznem i wojskowem.
Poza tem spokojnie i nieco smutnie zamyślona,
siedziała cicho w swoich lasach i błotach, póki nie przyszedł na cywilizacyę polską czas zetknięcia się z czynnikiem
duchowym, który własnością rzeczywistą duszy polskiej mógł się stać tylko przez
Litwę. Czynnikiem tym był romantyzm.
Romantyzm
tylko spółczesnym mógł się wydawać szkolą,
kierunkiem, stronnictwem. Dziś, widziany już przez wszystko prostujący pryzmat historyi, okazuje się tem, czem był istotnie: wielką fazą rozwoju jedynej, wiekuistej,
w istocie swej wiecznie tej samej sztuki. Był poprostu
naturaInym powrotem sztuki do swojej królewskiej
niepodległość, i, był jej wyzwoleniem się z więzów, z więzów nietylko rozmaitych mniej lub więcej niedorzecznych reguł,
ale i wszelkiej przymusów i norm zewnętrznych natury społecznej. Dla poety
okresu odrodzenia i zaraz po nim idącego pseudoklasycyzmu (naturalnie, nie dla
takiego jak Shakespeare), była poezya zawsze częścią,
życia społecznego, częścią cywilizacyi, kultury,
jakąś funkcyą społeczną. Dla poety romantycznego była
ona przedewszystkiem rzeczą, dla siebie, nieuchronnem, a mającem
bezwzględną wagę i doniosłość zjawiskiem indywidualnem,
rzeczą, która może być lub nie być społecznie użyteczną, ale której istota
właściwa nie na tem polega, jak istoty żyta nie
stanowi to, że z niego można robić chleb.
Ale
oprócz tego, że był takim aktem samopoczucia się sztuki w swej przyrodzonej
królewskości, był też romantyzm i pewnym prądem w życiu estetycznem
ludzkości; nie szkołą, nie stronnictwem, nawet nie kierunkiem, ale jednak
prądem. Jako taki, miał swoje właściwości specyficzne, miał swoje cechy
czasowe, jedne więcej, inne mniej ogólne, jeszcze inne zupełnie szczegółowe i
nawet drobiazgowe.
Do tych
ostatnich należały np. predylekcye wielu poetów
romantycznych do wieków średnich lub do wschodu, do form ballady albo romanzy; ogólniejszą, bardziej z głębi idącą cechą poezyi romantycznej był zwrot do twórczości ludowej. Najogólniejszemi, najgłębiej mającemi
swe źródło i najdalej sięgającemi cechami romantyzmu
były, jak mniemam: subjektywizm artystyczny i rdzenne
unarodowienie poezyi.
Subjektywizm
artystyczny, który inaczej może być nazwany metodą romantyczną tworzenia,
polega na tem, że poeta daje czytelnikom nie gotowe
już przedmioty, dla których oglądania trzeba tylko patrzeć uważnie, ale go
poniekąd wzywa do spółtwórczości. Daje mu wrażenia,
daje uczucia, daje nastroje — nie w taki sposób i nie w tym celu, aby czytelnik
wiedział, że oto jest obraz człowieka, który w danym czasie czuł to a to, lecz
w taki sposób i w tym celu, aby czytelnik sam nastroje te odczul i przeżył.
Więc, stosownie do potrzeby, poeta czasem pokazuje przedmiot w pełnem świetle i ze wszystkich stron, czasem jedną tylko
jego cechę jednym krótkim rysem zaznacza; czasem odtwarza stan uczuciowy
obszernie w związku z mnóstwem okoliczności ubocznych, czasem jeden tylko jego
moment rzuca na duszę czytelnika; niekiedy staje się ciemnym i zagadkowym, bo nietylko to, co jest jasneni, wyraźnem i łatwo zrozumiałem, może by przedmiotem sztuki,
bo nieraz owa przez objektywistów lak ulubiona
jasność daje się osiągnąć tylko za cenę sfałszowania prawdy.
Kwestya
unarodowienia poezyi nie wchodzi w zakres naszego
poszukiwania.
Dość powszechnem jest mniemanie, że pierwszym apostołem
romantyzmu u nas był Brodziński. Wydaje mi się ono w części tylko prawdziwem. Niewątpliwie przyczynił się Brodziński niemało
do utorowania romantyzmowi drogi, bo rozumiał niedorzeczność formułek
pseudoklasycznych i korzyść, jaką poezya z
wchłonięcia w siebie pierwiastku ludowego może odnieść. Ale rzeczywistej natury
i istotnej wielkości romantyzmu nie rozumiał on zupełnie, i znane powszechnie,
przeciw niemu skierowane ironiczne wiersze w III-ej części «Dziadów»:
»-Moim
zdaniem nic. szkodzi, żc przedmiot jest nowy,
-Szkoda
tylko, że nie jest polski, narodowy,
-Nasz
naród sic prostota, gościnnością chlubi,
-Nasz
naród scen okropnych, gwałtownych nie lubi« i t. d.
charakteryzują
go wybornie. Nie Brodziński był twórcą romantyzmu polskiego, ale Mickiewicz, a
z nim i przez niego Litwa.
«Z
ciemnego sosen uroczyska» wstał, «jak bóg litewski» i rzucił narodowi «słowo,
co jak piorun błyska». A było to słowo zwiastunem i początkiem olbrzymiego
wzrostu, niebosiężnego wzlotu ducha polskiego. Ale też było zwiastunem końca
kultury wyłącznie lackiej, było wprowadzeniem do niej plemiennie innego
pierwiastka, było odwołaniem się do tych cech, których dusza lacka z natury
własnej w sobie nie miała, więc i krokiem ku jej rdzennemu przekształceniu. Był
to ostatecznie zamach, i na ten zamach krzepki organizm lacki musiał
energicznie reagować.
Bardzo rozpowszechnionem jest dziś mniemanie, że Osiński,
Dmochowski, Koźmian, dlatego byli przeciwnikami romantyzmu i Mickiewicza, że
byli złymi krytykami. Wcale nie. Byli bardzo dobrymi krytykami. Ich energiczna opozycya przeciw nowej poezyi
była czemś daleko większem
i głębszem niż zwykły spór literacki. Była właśnie
tą, o której się wyżej mówiło, naturalną reakcyą
duszy lackiej przeciw subiektywizmowi artystycznemu; była objawem koniecznej,
każdemu zdrowemu organizmowi właściwej obrony siebie przeciw czemuś, co go
usiłuje z gruntu przekształcić. Trzeba było być prorokiem, aby w chwili
pojawienia się «Ballad i romansów», a nawet «Konrada Wallenroda» przeczuć, że
to świt nowej fazy w rozwoju twórczości polskiej. Prorokami nie byli, ale byli
rozsądnymi ludźmi i dobrymi, a nawet dość subtelnymi krytykami, którzy widzieli
jasno, że to nie ta droga, po której szli Kochanowski i Sarbiewski, Krasicki i
Trembecki. Przeciw tej samej «mglistości niemieckiej» dobyli oręża, przeciw
której dobył go Jan Śniadecki. I on stanął w szeregach przeciwników romantyzmu.
I nie można ich winić za to, że nie «przeczuwali», bo do przeczuwania nikt nie
jest obowiązany, a należy cenić i szanować za. to, że uczciwie stanęli w
obronie dobra, które znali, i które rzeczywiście zostało zagrożonem.
Nasz
romantyzm był w istocie swojej kierunkiem rdzennie i głęboko narodowym, ale
niemniej jego bliskie pokrewieństwo z duchem germańskim jest niezaprzeczone.
Wprowadził on za sobą wiele rzeczy germańskich, nawet niemało «mglistości
niemieckiej». Poezya romantyczna, jako z natury swej
nastrojowa i subjektywna, skierowała, i umysły ku
poszukiwaniu tego, co nastrojom, co wrażeniom podmiotowym ze strony intelektualnej
odpowiada. Skierowała zaś tem snadniej, że była
wielka, że, mając geniusza na czele, mimo energicznej opozycyi,
rychło nad całokształtem ducha społeczeństwa zapanowała.
Poeta objektywny, poeta naturalista daje poznać czytelnikowi
przedmiot przez to, że go pokazuje. To bardzo proste. Ale poeta-romantyk, który
go bardzo często wcale nie pokazuje? Co on czyni, aby rzecz przelać w duszę
czytelnika? Takie pytanie musiało się z konieczności narzucać każdemu, kto do
teoretycznego rozważania rzeczy choćby jako taki miał pociąg.
Ówczesna
niemiecka estetyka metafizyczna na pytanie to odpowiadała w ten sposób: że
istnieje jakowaś «istota» rzeczy - nie, jak się w logice formalnej uczymy,
zbiór jej cech koniecznych i nieodzownych ale coś pod przemijającemi
kształtami ukrytego, a wiekuistego, coś tajemniczego i niedostępnego dla
zwykłego badania naukowego. To «coś» jest właśnie przedmiotem tworzenia
artystycznego i myślenia filozoficznego, przedmiotem sztuki i metafizyki.
Estetyka ta właśnie zajmowała się tłómaczeniem i
uzasadnianiem teoretycznem romantyzmu. Romantyzm,
który, jak każda wielka poezya, w samej rzeczy był
tajemniczym, rozwijał też popęd ku tajemniczości, a w umysłach mniej więcej
teoretycznie usposobionych, i popęd ku poszukiwaniu na drodze intelektualnej
tej «istoty» rzeczy, którą przenikając i oddając, poezya
nie potrzebuje już samej rzeczy pokazywać, — słowem popęd ku metafizyce. Jakoż
już w pierwszym okresie naszego romantyzmu, więc w czasie między rokiem 1820 a
1830, zaczynali coraz liczniejsi Polacy na uniwersytetach niemieckich
zapoznawać się z będącą wówczas w pełni rozkwitu metafizyką. Już i w Wilnie
począł ją z katedry uniwersyteckiej głosić Gołuchowski. Ale to były objawy
sporadyczne. Innych, silniejszych i głębszych trzeba było czynników, aby z natury
swej empirycznie i indukcyjnie usposobione umysły polskie stanowczo na stronę spekulacyi metafizycznej przechylić. Czegoś takiego było
potrzeba, coby spekulacyi
tej «cność» nadało. I to właśnie rychło przyniosły wypadki polityczne.
IV.
Rok
1831 głębokie w życiu społeczeństwa wywołał zmiany. Przedewszystkiem
zaś rozszczepił je na dwie trudno z sobą komunikujące się części: na masę,
która w kraju pozostała, i na liczebnie szczupłą, lecz duchowo potężną, emigracyę. W liczbie emigrantów znaleźli się i trzej nasi
wielcy poeci.
Twórczość
ich, a z nimi i wielu mniejszych od nich zależnych, odrazu
na inne niż dotychczas skierowała się tory. Silą wypadków z normalnego życia
społecznego wyrzuceni, przestali żyć tem zwyczajnem, wielostronnem życiem,
którem ogół ludzi żyje w warunkach zwyczajnych, a ześrodkowali się całkowicie
na jednej idei, na jednej myśli i na jednem uczuciu.
Twórczość, ich, ograniczywszy się niemal wyłącznie do tej jednej rzeczy,
straciła na szerokości, a za to niezmiernie zyskała na głębokości i na
wysokości. Jak zwykle, straszliwa, bezimienna męka wydała z siebie wielką,
potężną, samorodną poezyę, która, w niezmierzonej
głębi poczęta, płomieniem buchnęła w niebiosa. Jedno trzechlecie przyniosło
III-ą część «Dziadów», «Pana Tadeusza», «Kordyana»,
«Nieboską komedyę». Poezysi
sięgnęła tu tej wysokości, na której już sama siebie przerasta, na której z
«królowej uczuć i marzeń», jaką jest zawsze, staje się królową i panią życia.
I
popchnęła całe to życie duchowe tam, skąd i dokąd szła sama. Oprócz tej jednej,
nie było już dla Polaka innej doniosłej kwestyi, ani
innej ważnej sprawy.
Więc
poszły tam i umysły teoretycznie usposobione. Przeniknięte zaczerpniętą z poezyi wiarą w cudotwórczą potęgę ducha, poszły, aby poznać
«istotę», aby wy filozofować ideę ojczyzny, aby na drodze spekulacyi
metafizycznej wyjaśnić jej przeszłość, usprawiedliwić teraźniejszość,
przewidzieć przyszłość, aby ją w jej istocie zrozumieć, a zrozumianą
odpowiednio do tej istoty pokierować.
Utrzymuję,
że to było istotną racyą bytu metafizyki polskiej, i
że rodzicielką jej była, polska poezya, romantyczna.
Metafizyka ta była transponowaną na terminy filozoficzne poezya.
I metafizykę niemiecką nazywają często historycy filozofii «Begriffsromantik»,
«Begriffsdichtung». Dla niemieckiej jest to bardzo
dobre i trafne porównanie; dla polskiej to nie porównanie, ale najściślej
rzeczywistości odpowiadające określenie, określenie, które właśnie prawdziwą
istotę rzeczy ujmuje.
Różni
się nasza metafizyka głęboko i istotnie od niemieckiej. Różni się nietylko odmiennymi kierunkami, o czem
poniżej będzie mowa, ale i odmiennem pochodzeniem i
celami odmiennymi. Zła dola kraju była jej źródłem, wyfilozofowanie
lepszej doli — celem. «Cnem» było jej zamierzenie,
pragnęła, ona być czynem obywatelskim.
Rozejrzyjmy
się pokrótce w charakterze tej metafizyki.
Pierwszą
pobudkę zatrąbił Kromer, który w latach 1835—36 w krakowskim «Kwartałniku naukowym» ogłosił obszerne streszczenie Hegla.
Streszczenie to naogół mało krytyczne i głębokiem uwielbieniem dla filozofa królewsko-pruskiego
nacechowane. Jednak nieśmiałe uwagi krytyczne, które autor tu i owdzie czyni,
mają pewien rys charakterystyczny: skierowane są wszystkie przeciw zbytniej
abstrakcyjności systemu Hegla, przeciw temu, że zbyt daleko odbiega on od rzeczywistości.
Zresztą nie w tym artykule wyraził się Kremer, jako samodzielny metafizyk.
Powrócimy do niego wkrótce. Pierwszym polskim metafizykiem samodzielnym,
pierwszym autorem systemu był Trentowski.
W
latach 1837 i 1840 pojawiły się dwa jego dzieła, po niemiecku napisane, lecz po
polsku pomyślane: «Grundlagen der universellen
Philosophie» i «Vorstudien zur Wissenschaft der Natur». Obie
te rzeczy, również jak i późniejsze ich autora, są już dla naszej kwestyi bardzo charakterystyczne.
Zamiarem
Trentowskiego było stworzenie filozofii «narodowej». Dziś brzmi to niemal
zabawnie. Ostatecznie filozofie grecka, angielska, francuska, niemiecka i
wszystkie inne są w samej rzeczy «narodowemi», jak
jest nieuchronnie «narodowym» każdy wytwór ducha danego społeczeństwa. Znaczy
to, że każda z tych filozofii nosi na sobie cechy właściwego danemu narodowi
sposobu myślenia i rozumowania. Ale ta «narodowość» każdej filozofii jest tylko
rezultatem tego, że ją tworzyli grecy, anglicy lub francuzi, jest jej cechą, nie zamierzoną, lecz
mimowolną. Hobbes, Bacon, Locke, Berkeley, Hume
zmierzali nie do tego, aby wytworzyć filozofię «narodową» angielską, lecz do
tego, aby wytworzyć filozofię prawdziwą. «Narodową» stała się ona zupełnie
niezależnie od ich usiłowań i jest nią — rzecz prosta — nie w tem znaczeniu, jakoby była dobrą dla anglików, a niedobra,
dla francuzów, jeno wyłącznie w tem, że nosi na sobie
cechy charakterystyczne myśli angielskiej.
Trentowskiemu
o co innego chodziło. On dla swojej filozofii zgóry
wyznaczył, że miała ona być «narodową», że miała być całokształtu polskiej
myśli i polskiego poglądu na świat wyrażeni. Więc rozpoczyna, od
charakteryzowania. cech umysłowości germańskiej, romańskiej i słowiańskiej, w
szczególności zaś polskiej, wykazuje, a przynajmniej usiłuje wykazać,
przeciwległe sobie błędy myśli germańskiej i myśli romańskiej i w umyśle
słowiańskim, w szczególności zaś w polskim, upatruje właściwości, których
przeznaczeniem jest te «sprzeczności pogodzić». («Pogodzenie sprzeczności»,
«zsyntezowanie tezy z antitezą», odnalezienie
«jedności w rozmaitości» były w owym czasie, za przewodem Hegla, słowami magicznemi, koniecznościami, bez których się żadna «głęboka
filozofia» obejść nie mogła). Zakłada więc sobie wypracować i wyłożyć
filozoficzny pogląd na świat, któryby był polskiego
ducha wyrazem. I różnią się z nim w wielu rzeczach inni koryfeusze metafizyki
polskiej — Libelt, Kremer, Cieszkowski, ale w tem
wszyscy się godzą, każdemu z nich i z ich pomniejszych towarzyszów broni chodzi
o toż samo: o wytworzenie filozofii «narodowej».
To
jedna cecha metafizyki polskiej, znamienna i charakterystyczna. Drugą jeszcze u
Trentowskiego dostrzegamy. Jest nią zaznaczające się już w powyżej wspomnianym
pierwszym artykule Kremera dążenie do rzeczywistości, do tego, aby filozofia
była w samej rzeczy jej, tej rzeczywistości objaśnieniem rozumowem.
Trentowski tylko metodę dyalektyczną zapożycza od
Hegla, poza tem zachowuje się względem niego nie już
krytycznie, ale polemicznie i często poprostu wrogo.
I w tem godzą się z Trentowskim inni nasi metafizycy.
Libelt i Cieszkowski rozpoczynają od tego, że zapalczywie atakują Hegla i z nim
całą filozofię niemiecką, godząc się tylko (i to z zastrzeżeniami) na jej
metodę. Najdłużej wiernym mistrzowi pozostaje Kromer, ale i on krytykuje go
coraz silniej, a w końcu i on zupełnie, go odstępuje. Motyw tej wyprawy na
Hegla, którego w gruncie rzeczy ostatecznie wszyscy byli uczniami, i którego
punkt wyjścia, synteza, tezy z antitezą dla
wszystkich był koniecznym, był, acz rozmaicie wyrażany, w istocie swej u
wszystkich ten sam: chodziło o rzeczywistość.
Pokantowska
metafizyka niemiecka zerwała z nią zupełnie. Systemy Pichtego,
Schellinga, Hegla nie miały już nawet pretensji do tego, aby rzeczywisty,
otaczający nas świat czynić zrozumiałym. Były to czyste konstrukcye
myślowe, jakieś projekty świata takiego, jakimby był,
gdyby został stworzony przez Schellinga lub Hegla, ale zgoła nie objaśnienia
świata rzeczywistego, nawet w zamiarze — nie. Otóż z tem
nie chciał się i nie mógł żaden metafizyk polski pogodzić, nie chodziło o
rozumienie i wytlómaczenie rzeczywistości, tej
rzeczywistości, której częścią był ich kraj i jego losy. Po to wybrali się w
mglistą krainę metafizyki.
Do tej
rzeczywistości Trentowski usiłował dojść przez to, że zamiast Heglowskiej «idei
bezwzględnej» podstawił «osobę bezwzględną», Boga osobowego, co zapewne
niełatwo pojąć, ale ostatecznie istotnie łatwiej sobie, jako rzeczywistość
wyobrazić, niż taką «ideę bezwzględną». Po tej samej mniej więcej drodze szedł
Kremer, w licznych zresztą, ale nas tu bliżej nieobchodzących szczegółach
różniąc się od Trentowskiego. Libelt znowu, przypisując zupełny rozbrat
metafizyki niemieckiej z rzeczywistością temu, że za władze naczelną nietylko poznawczą, lecz poniekąd i twórczą, uznała ona rozum,
usiłował na jego miejsce podstawić wyobraźnię, która, podług niego, w trzech
formach - obraźni, wyobraźni i przeobraźni - się objawia, i z których pierwsza,
będąc wlaściwością Boga, jest władzą, tworzącą z
niczego. Widzimy tu wyraźnie, że nasz autor wzoruje się na znanej mu z
rzeczywistego doświadczenia, wyobraźni ludzkiej, która - wprawdzie nie z
niczego, bo nie jest obraźnią — lecz z danego materyału w samej rzeczy tworzy. Cieszkowski wreszcie,
najzdolniejszy z nich wszystkich i dlatego najmniej metafizyczny, jak Libelt
rozum, chciał strącić z tronu myśl i czyn, będący skutkiem woli, na jej miejsce
wprowadzić. Na różne sposoby wszyscy zdążali nie do tego, aby elegancką i
skończoną w sobie konstrukcyę umysłową postawić, lecz
do tego, aby rzeczywistość zrozumieć — i zrozumianą, odpowiednio do swoich
wysokich ideałów przekształcić.
Wspólne
wszystkim naszym metafizykom usilne dążenie do wytworzenia filozofii
«narodowej» źródło swe miało po pierwsze w tem, że
żaden z nich nie miał naprawdę teoretycznej organizacyi
umysłu, że wszyscy byli filozofami, że tak powiem, z potrzeby, powtóre zaś w tem, że, jak się
wyżej mówiło, rodzicielką naszej metafizyki była nasza poezya
romantyczna. Otóż w łonie poezyi romantycznej poczęła
się w owym czasie idea mesyanizmu, idea szczególnego
posłannictwa historycznego narodu polskiego.
W to
posłannictwo swego narodu wierzyli gorąco i niezachwianie filozofowie polscy, i
naprawdę jego wywód rozumowy był istotnym celem bliższym ich filozofowania. W
inny jeszcze sposób ujawniło się pochodzenie metafizyki polskiej od poezyi romantycznej. Jak ta do ludowej twórczości
poetyckiej, tak Libelt, jako do źródła mądrości odwołał się do ludowych wierzeń
i podań.
Nie
wiodło się metafizykom polskim. Nie będąc w gruncie rzeczy wcale filozofami z
natury, lecz tylko z potrzeby, nie zdziałali oni nic, coby
dla filozofii, jako dla, nauki, jakąkolwiek przedstawiało wartość. Swojego,
właściwego, serdecznego celu — wyfilozofania lepszej
doli dla kraju - też, ma się rozumieć, nie osiągnęli. Trzebaż jeszcze, że ze
strony tej właśnie poezyi romantycznej, która im dała
początek, której wszyscy byli szczerymi i gorącymi wielbicielami, i której
chcieli spółdziałać na drodze rozumowej, spotkała ich konfuzya.
Nasza poezya romantyczna, na której czele stało trzech olbrzymów,
robiła rzecz swoją, robiła to, co jest poezyi wlaściwem zadaniem, i dlatego zdziałała rzeczy wielkie.
Metafizycy zaś robili po części to, co powinni robić poeci, po części to, czego
nikt robić nie powinien. Metafizycy filozofowali z potrzeby, poeci byli poetami
z natury. To też dostrzegli oni rychło połowiczność i jałowość roboty
metafizycznej i odnieśli się do niej po części ironicznie, po części wprost
wrogo. Mam tu zwłaszcza na myśli Mickiewicza, który w swoich lekcyach literatury wydał o spółczesnej
mu metafizyce polskiej sąd równie ostry, jak sprawiedliwy. Mickiewicz nie miał
wykształcenia filozoficznego, ale miał rozległe wykształcenie ogólne i — oprócz
geniuszu — bardzo dużo rozsądku. Przejrzał on odrazu,
że metafizyka, mimo szlachetnych usiłowań metafizyków polskich, faktycznie nie tlómaczy żadnej rzeczywistości i wogóle
nie tłómaczy nic. Zrozumiał jej fatalną jałowość, tem snadniej, że całą swoją wielką duszą czuł i rozumiał
niemożliwość objaśnienia rozumowego całości, a tembardziej
«istoty» świata. On był tam, dokąd się z ciężkim bagażem niedołężnych formułek
i krótkowidzących rozumowań wybrali metafizycy. On własnemi
skrzydłami przemierzył ten świat, który oni przedsięwzięli poznać zapomocą sylogizmów, opartych na beztreściowych przestankach,
i wniosków, kręcących w kółko. On lepiej niż ktokolwiek na świecie wiedział, że
tu nie nada spekulacya metafizyczna, że ani całość
świata, ani «istota» rzeczy nie są zrozumiałe.
Natomiast,
dzięki swojemu przepysznemu rozsądkowi, wybornie rozumiał wartość nauki,
zmierzającej do poznania, nie całości świata i nie «istoty» rzeczy, lecz faktów
i zjawisk oraz związku pomiędzy niemi. Dlatego też nazwał naukę rzeczą
«czcigodną», a metafizykę «nieczcigodną».
Ten sąd
wielkiego poety stosował się do metafizyki, do rzeczy; nie stosował się i nie
mógł się stosować do metafizyków, do ludzi. Ludzie byli czcigodni. Intencye ich były czyste, zamiary zgoła nie samolubne i
całkowicie bezinteresowne, miłość kraju gorąca i bezgraniczna, filozofii nie
przynieśli oni żadnego pożytku, ale kulturze swego narodu bardzo znaczny. Nietylko dlatego, że Libelt był znakomitym pedagogiem i
dobrym publicystą, a Kromer subtelnym znawcą sztuki i świetnym krytykiem
estetycznym, ale i przez samą swoją robotę metafizyczną, bo była to faza w
życiu i rozwoju społeczeństwa konieczna, była to przestrzeń, którą przebyć
trzeba było niezbędnie, aby módz iść dalej.
Ujawniła
się też w ich umyśle niejedna rdzenna cecha charakterystyczna umysłu polskiego.
Mówiłem na początku tego szkicu, że okres metafizyczny naszego życia
umysłowego, acz pozornie naturze umysłu polskiego przeciwny, był jednak w
gruncie rzeczy pewnym do okoliczności czasowych zastosowanym tej właśnie natury
wyrazem. Postaram się teraz usprawiedliwić to twierdzenie.
Pozorna
sprzeczność na tem polega, że umysł polski, ja
właściwie lacki, z natury swej ostrożny, oględny i rozważny, skłonny jest do
kierunku empirycznego i sposobu myślenia indukcyjnego, a kierunkowi
spekulacyjnemu, zwłaszcza zaś sposobowi myślenia, fantastycznemu, zgoła niechętny.
Tak jest, i prawdopodobnie nie poszedłby nigdy w tym kierunku, gdyby go
okoliczności nie zmusiły do szukania na tej drodze rozwiązania tragicznej
zagadki. W danych okolicznościach ci, którzy mieli jakiekolwiek skłonności
teoretyczne, poczuli się, że tak powiem, do obowiązku próbowania szczęścia i na
tej drodze. Ale ten właśnie obywatelski, niemal polityczny, «cny» charakter
naszej metafizyki płynie właśnie z właściwej i przez nic nie zmodyfikowanej
umysłu polskiego natury. Na różnych już polach licznych doznawszy niepowodzeń,
rozmaitych środków dla zaradzenia niedoli publicznej wypróbowawszy, pociągnięty
przez niewypowiedziany czar i ogrom dzieł poezyi
romantycznej, zabrał się polak z kolei i do
metafizyki i robił ją, jak mógł i umiał, t. j. jak kiepski filozof, ale jak
dobry obywatel.
Metafizykę
polską robili niemal wyłącznie lachy, ale lachy, których umysły potężnie
zmodyfikował wpływ Litwy, na których wionął wielki prąd, idący «z ciemnego
sosen uroczyska», prąd, który ich trzeźwe z natury umysły skierował ku rzeczom
dziwnym i tajemniczym. Popchnąwszy w ten sposób poniekąd lachów
na drogę spekulacyi metafizycznej, Litwa sama nie
poszła na tę drogę. Nie poszła, bo dla swoich popędów spekulacyjnych ma ona
dogodniejsze ujście w mistycyzmie. Zamiast Kremera, Lihelia,
Cieszkowskiego wydala, ona, Zana, Czeczotta, Towiańskiego. O jednym tylko wiemy
metafizyku litewskim — o Bohwicu, który zresztą,
bardzo podrzędne zajmował stanowisko.
Lachy
zaś, będąc poniekąd zniewoleni do zakrzątnięcia się około metafizyki, czynili w
niej po swojemu, stosownie do natury swego umysłu. Ujawnili więc swój brak
zmysłu teoretycznego, kierunek praktyczny swego umysłu przez to, że jej, wbrew
oczekiwaniu, nadać potrafili ten, o którym była mowa, charakter obywatelski.
Przyrodzony zasię realizm polski, ten którego
objawami są pierwotny lacki naturalizm artystyczny i skłonność do empiryzmu,
ujawnili przez swoje uporczywe dążenie do rzeczywistości, którą właśnie przez
metafizykę chcieli i spodziewali się zrozumieć. Temu właśnie silnemu pędowi ku
rzeczywistości zawdzięczają byt swój wszelkie «różnojednie»
i «osoby bezwzględne», wszelkie «obraźnie», «wyobrażnie» i «przeobraźnie». On
też tłómaczy, dlaczego ludzie, którzy z filozofii
niemieckiej, zwłaszcza zaś heglowskiej, wiodą swój początek, przejęli(nie bez
zastrzeżeń) tylko metodę i punkt wyjścia tej filozofii, względem zaś właściwej
treści jej doktryn postawili się odrazu wrogo.
Wykazała
się w tym pędzie ku rzeczywistości inna jeszcze cecha umysłu polskiego: jego
prawość, jego uczciwość myślenia. Polskich myślicieli nie nęciły powaby
skończonej i w sobie zamkniętej konstrukcyi
umysłowej. Oni szczerze i uczciwie szukali zrozumienia rzeczywistości.
Rozumowali, jak umieli — często licho. Ale do sofistyki, do akrobatyki dyałektycznej, która stanowi hańbę historyi
filozofii niemieckiej, nie poniżyli się nigdy.
V.
Kierunek
metafizyczny musiał w pewnej chwili i w danych okolicznościach i do Polski
zawitać, ale ostatecznie był on w istocie swojej naturze umysłu polskiego
przeciwnym. Dlatego też okres jego powstania, rozwoju i krótkiego panowania,
okres, któryśmy powyżej pobieżnie rozpatrzyli, był
okresem rozdwojenia myśli polskiej.
Był nim
zresztą i w sposób, że tak powiem, zewnętrznie widoczny, bo i w chwili
największego rozkwitu metafizyki nie zanikł przyrodzony nam popęd do realizmu i
do rozumowania trzeźwego i oględnego, nie wysechł strumień, który z reformy
Konarskiego i komisyi edukacyjnej z działalności
Kołłątaja, Staszica i Śniadeckich płynął. Zwęził się, zeszczuplał, ale nie
wysechł. Kierunek indukcyjny trwał nieprzerwanie.
Głównym
kierunku tego przedstawicielem byt jeszcze zbyt mało u nas znany Michał
Wiszniewski, jeden z nielicznych pomiędzy nami w owym(a może i w każdym innym)
czasie ludzi, myślących istotnie naukowo. Wzorowy tłómacz
i znakomity komentator Bacona, przenikliwy badacz «charakterów rozumów»,
bystry, ścisły, metodyczny i na ogromnej erudycyi
wsparty historyk literatury, pisarz wytworny i subtelny, nie uległ on nigdy
fałszywym wdziękom metafizyki i w czasie jej największego rozkwitu spokojnie
pracował dla przyszłości. Obok niego stoi Dominik Szulc, pisarz ciemny, zawiły
i bezuroczy, ale myśliciel trzeźwy, ścisły i
sumienny, autor zupełnie dziś zapomnianych a bardzo godnych uwagi prac: o
rozwoju umysłowości polskiej, z której w niniejszym szkicu wiele korzystano, o
źródle wiedzy tegoczesnej i kilku innych, pierwszy u
nas zwiastun pozytywizmu naukowego. Należał do tej kategoryi
i znakomity krytyk, literacki Michał Grabowski. Wreszcie i na polu nauk
niefilozoficznych - matematycznych, przyrodniczych, historycznych i
filologicznych nie ustawała praca skromna, lecz owocna, a ludoznawstwo w tym
właśnie okresie powstało. Ci ludzie podtrzymują ciągłość idącej w przyrodzonym
sobie kierunku myśli polskiej i stanowią łącznik pomiędzy okresem komisyi edukacyjnej i Śniadeckich a okresem pozytywizmu.
Ten
czas, gdy na opróżnione przez zbankrutowane systemy metafizyczne miejsce wszedł
pozytywizm, jest jeszcze bardzo niedawnym. Jest pomiędzy nami niemała ilość
niestarych jeszcze ludzi, którzy byli pierwszymi jego u nas krzewicielami. Lecz
dzięki temu, że, jak wszystko u nas, tak i pozytywizm splótł się ściśle z pewnemi kierunkami i prądami społecznymi, ekonomicznymi i
politycznymi, kwestya jego rodowodu, roli i
stanowiska w naszem życiu umysłowem
poplątała się i powikłała, i dziś już mamy o nim najfałszywsze wyobrażenie. Był
zaś on, jak mniemam, poprostu powrotem myśli polskiej
do siebie samej, do swego charakteru przyrodzonego. Gdy metafizyka odegrała już
swoją krótką, ale ważną rolę, umysł polski na zwyczajne sobie powrócił drogi.
Gdy czytamy dziś pisma jednego z pierwszych u nas propagatorów pozytywizmu, ks.
Krupińskiego, doznajemy nieraz wrażenia, jakbyśmy czytali pisarza z okresu komisyi edukacyjnej. I w samej rzeczy był on autorów
wiekopomnej reformy prostym i prawym spadkobiercą. Dzieło jego jest dalszym
ciągiem ich dzieła.
Wobec
niektórych dzisiejszych prądów — nienaukowych zresztą, lecz społecznych i
literackich oraz wobec tego, że interpretatorami takich prądów są, u nas zwykle
bądź to dziennikarze, bądź po prostu reporterzy, jest dziś moda (prawdopodobnie
chwilowa) natrząsania się nad pozytywizmem. Jednak jemu to wyłącznie winniśmy
wdzięczność za wzrost, ożywienie się i jakie takie zorganizowanie pracy
naukowej w naszem społeczeństwie. Jeżeli zaś, jak
niektóre symptomy z ostatnich czasów spodziewać się pozwalają, staniemy się
społeczeństwem nietylko oświeconem,
lecz i twórczem w nauce, to i w tem
przeważnie jego będzie zasługa, bo on jest powrotem rozdwojonej myśli polskiej
do jedności z sobą.
Ale
ślady rozdwojenia nie znikły, nie znikną i nie daj Boże, aby znikły. Początkiem
tego rozdwojenia były właściwie nie narodziny metafizyki polskiej, lecz
narodziny romantyzmu polskiego. I to głębokie przeobrażenie, które w duszy
naszej wywołał romantyzm, pozostanie już na wieki. Jest to przeobrażenie
olbrzymim wzrostem duchowym, niezmienieni zbogaceniem ducha. Początkiem
rozdwojenia był początek romantyzmu, bo pierwotnej, niezmodyfikowanej duszy
lackiej nie jest romantyczny sposób tworzenia z natury właściwym. Ale tu
sięgnęła reforma głęboko, tak głęboko, że zaraz powstali z pomiędzy lachów romantycy tej miary, co Słowacki i Krasiński. Na
wskroś przeszedł romantyzm duszę polską, przeniknął we wszystkie jej zakątki,
zmienił i przerodził i jej wrażliwość, i jej twórczość estetyczną. Z
jednostronnej uczynił ją wielostronną, nie wyniszczył w niej jej pierwotnej
zdolności do twórczości objektywnej i
naturalistycznej, owszem zdolność te pogłębił, a uwolniwszy wszelką twórczość
od formułek pseudoklasycznych, zwiększywszy znakomicie ilość i wartość środków
artystycznych, umożliwił naturalizmowi taki, jaki widzimy u Korzeniowskiego
albo u Blizińskiego. A nietylko pod względem biernie
i czynnie estetyczny i wywyższył nas romantyzm i pogłębił. Na wszystkich polać u
sprawił on wzrost i spotęgowanie naszej siły. Nieudana wyprawa w krainę
metafizyki była epizodem, który zresztą i sam nie był bez wielorakich korzyści,
a wielkie rozdwojenie duchowe, którego wyprawa ta była objawem, było jednym z
tych wielkich przełomów, które potęgują życie.
[1] Niezależnie od
takiego czy owakiego rozstrzygnięcia kwestyi
pochodzenia Kopernika, zaznaczyć należy, że był on w kulturze polskiej
zjawiskiem tak całkowicie izolowanym, iż do rachuby wciąganym być nie może.