Błogosławiony mąż, którego ratunek jest od Ciebie:
rozłożył wstępowania w sercu swoim na padole
płaczu…
Albowiem da błogosławieństwo Zakonodawca:
iść będą z mocy w moc, oglądać Boga nad Bogi w
Syjonie.
(Ps 83, 6-8)
Drodzy Bracia!
Jesteśmy z łaski Boga Chrześcijanami, to jest
ludźmi zasługą Zbawiciela przybranymi za synów Ojca naszego w Niebie, za braci
zwycięzcy grzechu i śmierci, pierworodnego ze zmartwychwstałych. Zdawałoby się
tedy, iż byśmy wszyscy powinni utrzymać się na tym wzniosłym stanowisku
odrodzonego człowieka: wszyscy jednakowo myśleć, czuć, we wszystkich kierunkach
duszy, w życiu wewnętrznym i wewnętrznym. Tymczasem, niestety, tak nie jest.
Bóg, który nas bez nas odradza, bez nas, bez naszego ciągłego i wiernego
współdziałania, bez kładzenia tych „wstępowań w sercu
naszym” jakoby pewnych schodów, po których wciąż postępujemy ku górze, Bóg nie
utrzymuje nas sam i jakoby przymusowo w wysokiej, czystej, jasnej sferze
nadprzyrodzonego chrześcijańskiego żywota. Możemy się odwrócić, możemy upaść,
możemy usunąć się na powrót na stanowisko zepsutej przyrody, możemy zacząć żyć
na powrót życiem pogańsko-rozumowym lub nawet pogańsko-zmysłowym, zwierzęcym.
Wtenczas cała skala pojęć i uczuć naszych zniża się w miarę wielkości
odwrócenia się i upadku naszego. Co więcej, jeżeli ten upadek ciężki i długi,
jeżeli złość i upór przedłuża, co często słabość spowodowała, wtenczas przy
rosnącej ciemnocie wewnętrznej, zapominamy już całkiem uczuć i pojęć wyższych,
którymi my dawniej żyli; albo co gorsza, nie dość szlachetni by choć z bolesnym
wysileniem wrócić na wyższe stanowisko, wolimy przeczyć jego prawdy i
wyższości, a twierdzić, iż jedno teraźniejsze, niższe, wraz z odpowiednimi mu
pojęciami i uczuciami, jest prawdziwe i doskonałe.
Przedmiot jest arcy-praktyczny,
i zwróci, tuszę sobie, całą uwagę waszą. Zarzuty obustronne o brak
najszlachetniejszych z uczuć przyrodzonych a szczególniej
miłości ojczyzny, ludzkości itd., są codzienne i cierpkie. Błąd się zwykle
ukrywa, utrzymuje pomieszaniem, nierozróżnieniem pojęć i wyobrażeń. Chcemy
przysłużyć się ludziom dobrej woli starając się rozgatunkować je i rozświecić.
Obym zachęcił was, najmilsi słuchacze, do tego pochodu duchowego „z mocy w moc”
na całej skali uczuć waszych, abyśmy wszyscy już tutaj żyli życiem pełnym i
całkowitym w Bogu, a w końcu oglądali „Boga Bogów”, to jest Boga Świętych w
Syjonie.
I.
Człowiek jest jeden i całkowity w sobie, a przecie
nie jest pojedynczy. Już w człowieku przyrodzonym rozróżniamy zaraz ciało i
duszę. Ciało wspólne nam ze zwierzętami, dusza z poganami; cóż czyni nas
Chrześcijanami, stanowi wyższość naszą? Boć ta wyższość niezaprzeczona,
dotykalna, na którą dość mi teraz dowodu geograficznego. Gdzie się kończy
oświata? Tam gdzie chrześcijaństwo. Gdzie się zaczyna pustynia umysłowa? Tam
gdzie wody nadprzyrodzone Chrztu Świętego nie użyźniają roli duchowej. Europa i
młoda jej córka Ameryka są głównie i wyłącznie prawie chrześcijańskie, toteż
cywilizacja prawdziwa i najwyższa jest europejska, na kształt owego drzewa
żywota, o którym mowa w Objawieniu, którego liście służą ku uleczeniu pogan;
boć istotnie reszta świata żyje lub odradza się okruszynami, szczepkami
cywilizacji chrześcijańskiej.
W Chrześcijaninie zatem są trzy rzeczy:
ciało, dusza, łaska. Znaczenie dwóch pierwszych wyrazów każdemu dostępne, ale
co znaczy łaska?
Już sam wyraz ostrzega, że to coś darmo
danego, co się nam z prawa nie należy. Ale to jeszcze niedostateczne… Co
stanowi życie doczesne? Połączenie duszy z ciałem. Co stanowi życie duchowe w
kierunku do żywota wiecznego? Połączenie duszy z Bogiem. Ale czyż między duszą,
a Bogiem przedział nie jest nieskończony? Tak, nieskończony jest. Czy jednak
stosunek jest podobny? Jest, co objaśnię porównaniem. Ile to milionów mil
oddziela nas od słońca! Jesteśmy jednak w stosunku żywotnym i ciągłym ze
słońcem. Czy my wlatujemy w górę i dostajemy słońca? Nie, ono zstępuje do nas
swoimi promieniami. Te promienie są światłem i ciepłem dla wszelkiego
stworzenia, ożywiają, zdobią całe przyrodzenie; z nich wszelka krasa, woń,
płodność i życie. Otóż podobny stosunek zachodzi między nami a Bogiem,
prawdziwym słońcem dusz. Spływa ku nam promieniami swego jestestwa. Oświeca,
wzmacnia, podnosi umysł, i za pomocą wiary pozwala nam widzieć, jak przez
zasłonę, prawdy przechodzące przyrodzoną bystrość, a raczej tępość naszego
umysłu. Wolę naszą oczyszcza, rozgrzewa, przekształca, i czyni ją chętną i
zdolną rzeczy niepodobnych, gdy sama sobie zostawiona. Słowem to światło i
ciepło duchowe stanowi piękność świata wyższego, duchowego, poczynającego się
tu w duszach wybranych, kończącego się w chwale już bez końca, a którego ten
świat zewnętrzny przyrodzony jest cieniem, korą i łuską; ten zaś promień
tworzący w nas i w świecie nowe stworzenie, wynoszący nas i jednoczący z
Bogiem, zowie się w języku kościelnym łaską. Zwiemy jeszcze łaskę darem
nadprzyrodzonym, bo przechodzi wszelką siłę stworzoną, i żadną pracą ni sztuką
stworzenie dostać jej samo przez się nie może. Bóg ją nam daje, a daje z
czystego miłosierdzia swego. Tak więc przez przyrodzenie Bóg nam dał ciało i
duszę, czyli dał nam nas samych; przez łaskę Bóg sam się nam daje. Przedział
zatem od łaski do przyrodzenia czyli przyrody, taki sam jak od Boga do
człowieka.
W Chrześcijaninie tedy są trzy rzeczy
główne, trzy żywioły: ciało, dusza, łaska. A stąd koniecznie trzy rodzaje, trzy
stopnie życia, trzy miłości. Bo kto żyje, musi coś kochać, musi ścigać za
przedmiotem swego kochania: Trahit sua quemque voluptas
[każdy ulega swoim namiętnościom]. Miłość przyrodzona, zmysłowa;
albo miłość wyższa, umysłowa, moralna, którą bym chętnie dla odróżnienia zwał
kochaniem; miłość nareszcie czysto duchowa, nadprzyrodzona, Boska. Jakim życiem
żyjecie najmilsi, jaki was duch ożywia, jaka w was miłość panuje? Powinni byśmy
żyć wszyscy tym potrójnym życiem, bo każde z nich Bóg dał; toteż w pewnym
rozumieniu i mierze żyjemy. Bóg mi dał organa, zmysły, sługi te a narzędzia
duszy; powinienem je pielęgnować rozumnym staraniem. Bo zużycie ich i
niedołęstwo oddziaływa na duszę samą wskutek tak ciasnego ich połączenia i stosunku.
Nie powiem jak mówili starożytni mens sana in corpore
Sano [w zdrowym ciele, zdrowy duch], bo być może dusza
najdzielniejsza w słabym ciałku; ale w praktyce, w życiu czynnym, to pewna, iż
dusza nie potrafi użyć, wywrzeć na zewnątrz dzielności swojej, przy osłabionym
organizmie. Bóg mi dał życie umysłowe, rozum i wolę; winienem je nie tylko
zachować, ale nadto wciąż rozwijać, bogacić, kształcić. Bóg mi dał to
nieocenione życie łaski, powinienem wszystko czynić, aby je nie tylko utrzymać,
ale rozmnażać bez przestanku, aby było we mnie prawdziwie tym źródłem żywota
bijącym ku żywotowi wiecznemu, o którym mówi Zbawiciel. Wszelkie życie jest
ruchem; a przeto stanie na miejscu jest niepodobne, jest obumieraniem i w końcu
śmiercią.
Powinniśmy tedy, powtarzam, żyć wszyscy
tym potrójnym życiem, i w pewnym rozumieniu żyjemy; a wszakże w innym znaczeniu
i bardziej prawdziwie, każdy żyje tylko jednym z tych trzech, albowiem jednym z
nich tylko żyć głównie może. Życie każdego, mówi Święty Tomasz z Akwinu, w tym
jest, co mu się najwięcej podoba, i do czego się najbardziej przykłada. Dosyć
jest przeto przejrzeć się w nas samych, zobaczyć czym zwykle zajęte nasz umysł
i serce, jaki jest cel zwykły naszych czynności, aby ocenić, którym z tych
trzech rodzajów życia żyjemy.
Dopóki stawiamy na życie najniższe,
wyłącznie zmysłowe, zwierzęce, mamy za sobą wszystkich ludzi przyrodzonego
rozumu. Ale dosyć wspomnieć o życiu wyższym jeszcze, o życiu nadprzyrodzonym, o
porządku łaski i chwały, o wysokiej modlitwie i bogomyślności,
o dziwnej doskonałości w tym już życiu, choć to wszystko oparte na fenomenach
stałych, wszystko z doświadczenia wyciągnięte, i naukowo dowieść się dające,
człowiek rozumowy tylko słucha nas jakby obcą i niezrozumiałą mową mówiących,
podejrzewa naszą szczerość, gardzi nami lub lituje się naszego zaślepienia. My
ich pojmujemy; ale czy słusznie czynią, i czy nie są wet za wet z dołu płaceni?
Weźcie jednego z tych ludzi, których,
podług Pisma, brzuch ich Bogiem im jest, który to tylko ceni na
świecie, co jaką z chuci jego zaspokoić może. Mówcie przed nim z całym zapałem
przekonania o niewymownych tajemnych pociechach, najbardziej mozolnej
umiejętności, szczególniej w chwilach odkrycia jakiej
nowej prawdy, poczęcia nowej myśli; ukazujcie mu wieszcze w chwili płodnej
natchnienie, z wytężonym uchem jakoby kogo poza sobą słuchał, ze źrenicą
otwartą, błyszczącą, a nigdzie niekierowaną; ukażcie mu miłośnika malarstwa
nieruchomego przez długie godziny i przez dni wiele przed jakim arcydziełem, w
uroczystym niemym zdumieniu: pytam, czy nasz zmysłowiec co z tego zrozumie? A
jeżeli silić się będziesz na tłumaczenie, będzie podejrzewał twoją szczerość,
lub litował się twoich przywidzeń i obłędu. Może tylko, i zapewne, będzie mniej
hardym i pewnym siebie względem człowieka przyrodzonego rozumu, niż względem
nas. A przecie tym jest zmysłowiec on do filozofa, estetyka, wieszcza, czym ci
do Chrześcijanina. Cielesny człowiek (mówi Św. Paweł) nie pojmuje
tych rzeczy, które są Ducha Bożego, albowiem są mu głupstwem, i nie może ich poznać,
przeto iż duchownie bywają rozsądzone. Człowiek zwierzęcy, człowiek ciała,
może ile chce nie przypuszczać, zaprzeczać nawet porządku umysłowego, w którym
żyje uczony: niemniej przeto ten porządek istnieje; podobnie człowiek
przyrodzony, człowiek własnego rozumu, może przeczyć i pomiatać porządkiem
nadprzyrodzonym, porządkiem łaski, w którym żyje prawdziwy Chrześcijanin,
niemniej przeto ten porządek istnieje. Człowiek zwierzęcy podnosząc się do
porządku umysłowego nie przestaje być człowiekiem, staje się nim owszem więcej
i bardziej prawdziwie; podobnie mędrzec przyrodzony podnosząc się przez łaskę
Boską do nadprzyrodzonego porządku, nie przestaje być rozumnym; staje się nim
owszem więcej i doskonalej. Z wyższego bowiem
stanowiska patrzy, a przeto dalej widzi; w czystszym powietrzu kąpie źrenicę i
przeto widzi jaśniej. Wiara nie niszczy rozumu, owszem – koniecznie go
przypuszcza i dopełnia. Tam się bowiem zwykle zaczyna, gdzie się rozum kończy,
to jest dosięgnąć nie może. Podobnie łaska nie niszczy przyrody, ale ją równie
przypuszcza, oczyszcza, podnosi, dopełnia, upiększa. Ściska ją u dołu, by się
dymem zmysłów nie roztoczyła po ziemi, ale czystym płomieniem buchała w Niebo.
Nie przeto dom podlejszy, że zamiast jednego lub dwóch, trzy piętra liczy. Świątynia
pewno wspanialsza, kiedy przy niej i nad nią wynosi się wieżyca w obłoki. Nie
przeto ptak chodzić zapomni, że w skrzydła porośnie. Kto tego nie pojmie i nie
przyjmie, dzieje własnej jego duszy i bliźnich, ludzkości całej, będą dla niego
zagadką, kupą wypadków bez połączenia i przyczyny; będzie rachmistrzem, który z
trzech części zadania głównej zapomina: toteż ile zawodów! Kto w
Chrześcijaninie przypuszcza tylko ciało i rozum, kto w życiu chrześcijańskim
widzi tylko kupę materii i trochę rozumu, nie rozumie najszlachetniejszej,
najwyższej części duchowego życia w sobie, w rodzinie, w narodzie. Taki nie
znajdzie klucza i drogi do ocenienia siebie, do wyjścia i błędu, do oddania
sprawiedliwości tym, którzy już na tym padole płaczu, za pomocą Bożą, budują schody
w duszy swojej, i po nich idą z doskonałości w doskonałość; a objąwszy
wszystkie najwyższe pojęcia, najczystsze uczucia, w ostatnim ich wyniku i
stopniu natężenia, znajdują rozwiązanie i dopełnienie siebie i wszystkiego w
Bogu.
II.
Zastosujmy teraz wyrażone zasady do życia i
stosunków duszy na zewnątrz, podług jej życia i rodzaju miłości.
Człowiek zmysłowy w przyjacielu szukać
będzie podobieństwa usposobień, nałogów, chuci; słowem towarzysza niskiego i
grzesznego żywota swego, i poza tym pojąć, a przynajmniej cenić innej przyjaźni
nie zdoła. Człowiek umysłowy szuka w przyjacielu podobnych, choć odmiennych i
wyższych usposobień, zajęć umysłowych, ceni szlachetne uczucia i pociągi serca;
słowem szuka towarzysza, przed którym by odkrywał wewnętrzny wyrób samotnej
pracy swego umysłu, wymieniał z nim pomysły i budził uczucia w elektrycznym
zetknięciu dwóch serc szlachetnych. Ale tyle i nic więcej. I zwykle w tym
zwierzaniu się, w obopólnym odkrywaniu tajników duszy mieści się głębiej tylko
ukryta, więcej ceniąca siebie, mniej się pospolitująca miłość własna. Są to
często dwa egoizmy prowadzące się pod pachy, podpierające się i pieszczące
nawzajem. Człowiek duchowy, prawdziwy Chrześcijanin, zajmując, co jest czystego
w dwóch powyższych stopniach przyjaźni (boć wspólność i podobieństwo
temperamentów, zdolności, jednowiekowość itp., jakkolwiek niekonieczne do
przyjaźni chrześcijańskiej, mogą jej
pomagać) sam idzie dalej. Człowiek duchowy szuka w przyjacielu
towarzysza, brata, pomocnika w pracy wewnętrznej koło postępu duszy i pracy
zewnętrznej na chwałę Boga i korzyść bliźnich. Cenią w sobie, co jest w nich najczystszego, nadprzyrodzonego, co z Boga;
a przeto punkt zetknięcia ich dusz będąc w
Bogu, w środku najdoskonalszym,
wyklucza wszelkie samolubstwo i zakochanie się w sobie nawzajem.
Przyjaźń w Bogu, najwyższej prawdzie, wyklucza koniecznie wszelki fałsz,
schlebianie i łudzenie się wzajemne. Przyjaźń chrześcijańska zawarta i
kształcona w kierunku do żywota wiecznego dziwnej jest trwałości: niełatwo się
zmienia, kto się cieszy nadzieją i pewnością stanu niezmiennego. Prawdziwy
Chrześcijanin nie zawiera przyjaźni, której trwania nie spodziewa się
przeciągnąć poza dół grobowy. Czy taka przyjaźń jest mniej prawdziwa? Czy
owszem każdy sumienny nie widzi wyższości niezmiernej przyjaźni
chrześcijańskiej, duchowej?
Podobnie w miłości przyrodzonej albo
kochaniu się męża i niewiasty, człowiek zmysłowy ceni tylko piękność a pociechy
zmysłowe, dostatek i wygody życia. Człowiek umysłowy ceni głównie piękność
estetyczną, szuka przymiotów umysłu i serca, cieszy się przymiotami moralnej
istoty, które z wiekiem nie przemijają, ale owszem rosną bogactwem wspólnych a
uczciwych wrażeń i pamiątek. Człowiek duchowy chrześcijański, powołany do
podobnej miłości, szuka nadto darów nadprzyrodzonych łaski, cnót
ewangelicznych, zamiłowania w prawie i radach Chrystusa; słowem, szuka znowu
towarzyszki, z którą by zachęcając się, ciesząc na wzajem, ulatywał i wznosił
się z siły w siłę, z cnoty w cnotę. I kiedy ojcowie rodzin w dwóch niższych stopniach
widzą w dziatkach tylko owych błaznów przyrodzonych, o których mówi nasz stary
pisarz, rodzaj sprzętu i zabawy, przedmiot trosk i nadziei dumnych, a najwięcej
uczniów ulubionych, w których z upodobaniem rozwijając myśli swe i uczucia
kształcą ich na podobieństwo swoje, rodzice chrześcijańscy widzą w dziatkach
swych przede wszystkim synów Bożych, krwią Zbawiciela odkupionych, widzą
wychowanków Aniołów Bożych, widzą dusze, których im nie dali, a które jednak
mają rozwijać i ukształcać ku żywotowi wiecznemu, jako urzędnicy a kapłani
Kościoła Bożego, oblubienicy Chrystusowej, wielkiej Matki i Piastunki dusz; bo
pamiętają, iż Sakrament małżeństwa „wielkim jest tylko w Chrystusie Panu i
Kościele”, to jest w miłości ich duchowej, płodnej w potomstwo duchowe, którą
naśladować mają. Rodzice chrześcijańscy, gdy tracą dziatki, mimo równego albo i
wyższego do nich przywiązania, pomni jednak, że nie od siebie je mieli, że
dziatki ich już dobiegły celu przeznaczenia swego, że je tam niezawodnie ujrzą,
cieszą się, iż pomnożyli liczbę aniołów i wybranych Bożych, którzy się modlą za
nimi.
Tyle w tej chwili, niech starczy w tej
mierze, co w swoim miejscu i czasie da Bóg obszerniej się rozwinie. Przystępuję
teraz do wykazania trzech stopni, trzech rodzajów miłości ojczyzny, uczucia tym
szlachetniejszego, iż w nim równie jak w przyjaźni pożądliwość nie mieści się,
a znów niezmiernie przerasta przyjaźń obszernością przedmiotu.
III.
Pierwszy stopień miłości ojczyzny, który nazwiemy
uczutym, instynktowym, nałogowym, dziwnie silny, rzewny, tęskny, choć ciemny i
nie pojmujący się, zwykły jest ludom młodym, pasterskim lub rolniczym, i
ludziom pozbawionym oświaty, ale też wolnym od wad i zepsucia cywilizacji już
przejrzałej, lub chylącej się ku starości. Człowiek, organiczne zarazem i
duchowe jestestwo, przychodząc na świat, nim władze duchowe się rozwiną, żyje
wyłącznie w stosunku bliskim, bezpośrednim ze wszystkim, co go otacza. Między
organizmem zatem człowieka, a miejscem, w którym się urodził, powietrzem,
którym oddychał, pokarmami, którymi się żywił, ciasny zachodzi i sympatyczny
stosunek. Następnie widoki, które oglądał za młodu, góry o szczytach śniegiem
pokrytych, szumiące lasy lub huczące morze, szare czy błękitne niebo, aż do
barwy zieleni, do śpiewu ptaków, do nuty niańki kołyszącej go na ręku, wszystko
to dziwnie się wraża w pamięć, odbija w wyobraźni, i stanowi niejako tło i
krajobraz, do którego nawykło nasze jestestwo; bez którego dziwnie żyć trudno,
boleśnie i często niepodobna. Alpejczyk oddalony od gór swoich, choćby jałowych
i najdzikszych, na równinie mlekiem i miodem płynącej, czuje się często po
niejakim czasie ogarnianym tęsknotą niewymowną, nieprzepartą, oporną wszystkim
radom i pociechom. Często usycha, umiera, jeżeli na czas nie może usłyszeć
śpiewu pasterskiego gór swoich, który od dzieciństwa wpadł mu jeszcze przed
pacierzem do ucha i śpiewa dotąd wciąż w jego duszy. Uczucie to nie jest
przywiązane do gór; my mieszkańcy płaszczyzn [równin – red.] przecież znamy
dobrze tę tęsknotę za krajem. Niejeden jej życiem, powoli usychając,
przypłacił. Inny, namiętniejszy, zmysły postradał; rzadki, z młodszych szczególniej, któryby jej ciężko
i nieraz nie przechorował. O jak być grzeszni musimy, kiedy nas Bóg tam właśnie
ugodził, gdzie nas najwięcej boli, i karze tak długo! Ale wróćmy. Uczucie to
nie jest przywiązane do piękności miejsca. Tacyt, Rzymianin, znający się na
miłości ojczyzny (bo to uczucie, poza które poganie nie przeszli, owładało całą
ich duszę), mówiąc o dawnej Germanii, kraju dzikim, zimnym, niepodobnym do
mieszkania, dodał „chyba dla tych, których ojczyzną” nisi
patria sit. W 1814 i 1815 roku, Kirgiz
astrachański, pochylony na swoim rumaku pasącym się liściem drzew pól
Elizejskich w Paryżu, nie patrzył na ten kamienny step obojętny mu całkiem. Tęsknił
za tak mu pełnym, choć w rzeczy dzikim i jałowym stepem swoim, tym gościńcem Atyllów i Timurów, wodzów gniewu Bożego, po którym dzika
tylko zamieć szaleje: a kiedy za powrotem doszli granic swoich, to jest
pustyni, padali na twarz i całowali z płaczem tę ziemię głęboko porysowaną od
słonecznej spieki… Niech się dziwi i śmieje kto chce z podobnego rozczulenia,
ja pewno nie będę… Ale czy taka miłość ojczyzny dostateczna Chrześcijaninowi,
ba, rozumnemu człowiekowi? Nie… bo i rumak stepowy strzygł uchem, rżał wesoło,
i kopiąc ziemię, pieścił się ze stepem, szeroką matką swoją… Nie, nie dosyć
bracia takiego patriotyzmu, i wstyd by był na nim poprzestać.
Drugim, wyższym już niezmiernie stopniem
miłości ojczyzny, który jednak całkiem nie wyklucza co w pierwszym pięknego i
tkliwego, tylko się więcej zna i posiada, jest patriotyzm umysłowy albo
rozumowy. Ten polega głównie na zakochaniu się w życiu historycznym, umysłowym
i moralnym swego narodu, pewnym utożsamieniu z nim własnej istoty. Żywiołami
takiego patriotyzmu są głównie dzieje, język, piśmiennictwo, sztuki,
prawodawstwo, zwyczaje, wspomnienia: żywioły wyższe od poprzednich, bo już
nieorganiczne tylko, nie czułe, ale rozumne. W miarę jednak starzenia się,
psucia narodu, a raczej wzrostu samolubstwa w wydatniejszych jego jednostkach,
ojczyzna przestaje być, w praktyce przynajmniej, przedmiotem miłości; staje się
nim sobie sam człowiek. Ojczyzna wtenczas zostaje środkiem tylko, punktem
podpory, podstawą działań, obrębem, pośród którego się porusza, rozwija czynność
pojedyncza dążąca do nieśmiertelności ziemskiej, materiałem, który myśl i wola
indywiduów obrabia, przetwarza na obraz i podobieństwo swoje; słowem z
oblubienicy uwielbianej ojczyzna zostaje służebnicą. Taki patriotyzm niestety
zbyt powszechny między nami. Silny, namiętny, ale skrzywiony, niepłodny
samolubnym indywidualizmem. Miłość to zalotna, wyłączna, zazdrosna. Niejeden
dałby wszystko dla ojczyzny, ale też sam jeden chce nią rozrządzać. Tyle i
dopóty jej służy, dopóki nią może kierować i rządzić podług woli swojej.
Aby uniknąć tego nierządu, nie kochać
ojczyzny dla niej samej, a tym mniej dla samego siebie, trzeba ją pokochać w
Bogu i dla Boga. Wtenczas nie będziemy niewolnikami rodzimej ziemi, ani nas
samych, zachowując przecie, co czystego i z uczuciowej i rozumnej miłości. Kochać ojczyznę w Bogu, nie jest to
przedłużać jej trwanie, przenosić ją w wieczność absolutnie; bo łaską
Bóg uświęca i w chwale nagradza, słowem zbawia, tylko indywidua. Każdy
pojedynczy człowiek mając jeden wszystkim wspólny cel ostateczny, różne ma
przecie powołanie i przeznaczenie na ziemi, i osobnymi środkami dopełnia woli
Bożej nad sobą. Podobnie całe narody (a narody Bóg stworzył, człowiek zaś może
tylko ulepić państwo, to jest sztuczną mozaikę lub mieszaninę ludów) mają w tym
życiu przechodnim odmienne stanowisko, osobne powołanie, które spełniać są
winne pod karą potępienia ziemskiego, na czas lub na zawsze, jako osoby
samoistne. A jako wiedza o każdym człowieku trwa wciąż i na zawsze w Bogu, tak
wiedza o narodach trwa i trwać będzie na zawsze w Bogu, choć przejdą i ta
ziemia i ród ludzki. Każdy naród jest niby osobnym tonem w wielkiej harmonii
Bożej odgrywającej się w dziejach świata, niby gwiazdą osobną w wielkiej
konstelacji idei boskich o ludzkim rodzaju. A ludzki rodzaj, o ile czynny,
żywy, o ile część światła ludzkości oświecona i wierna światłu Bożemu, mieści
się w Kościele katolickim, zajmuje wszystkich katolików wiedzących czy nie
wiedzących o sobie, należących, według wyrażenia teologicznego, do ciała lub
duszy Kościoła. Narodowości katolickie zatem są jakoby tyluż słupami, na
których się opiera, wynosi ku niebu kopuła jedności katolickiej uwieńczona
krzyżem Zbawiciela, i wiąże różność w jedność harmonijną, tak, iż narodowości
katolickie, nie będąc warunkiem trwania Kościoła, wchodzą z nim w całość
wspaniałą; stąd ich dzielność, pewna niepożytość i
nieśmiertelność doczesna. Miłość ojczyzny w Bogu, w pojęciu katolickim, choć jest zrazu uczuciem mieszanym, u szczytu
swego zlewa się z czysto już duchową miłością matki naszej Kościoła, a
następnie z samą miłością niebieskiego jej Oblubieńca, Głowy i Pana. Reszta
ludzkości stanowi cień, przyćmioną część obrazu. Jest to materiał, który już
należał, albo dopiero ma należeć do życia Kościoła; wulkany wygasłe, lub
gwiazdy, które jeszcze nie weszły. Ach któż mi da podobną całość, podobną ideę
życia ludzkości w Bogu przez Kościół? I jaki dziw, że się w niej tak namiętnie
zakochać można? Czym jest w porównaniu to nowożytne, materialne lub
panteistyczne, czcze, abstrakcyjne pojęcie ludzkości? O jakże się pełno żyje,
kiedy cała skala pojęć i uczuć, które się mogą zmieścić w duszy ludzkiej,
nastrojona z należytym poddaniem niższych wyższym, kiedy i każde pojedynczo, i
wspólnie zlane, dźwięczny ton oddają. Nie przeczę, że często potrzeba walki,
aby utrzymać równowagę, poskramiać buntujące się wyłączności: ale czy nam tu co
podobna bez walki a przeto i bez boleści, czy bez nich dla nas szczęście
możliwe? Żałuję tych, którzy nie żyli w takim środku i okolicznościach, aby te
rozliczne strony duszy swojej rozwinęli. Są rośliny nie na swojej ziemi, nie
pod swoim niebem, jakoby pod szkłem i sztucznie rozwinięte, a przeto pozbawione
pewnej barwy i woni; szczególniej, jeżeli tej straty
nie nagradzają większym rozwinięciem któregoś z wyższych uczuć. Nie winię, jak
niektórzy gorzko, że ktoś nie kocha, czego nie poznał ani poczuł. Będę bronił
prawdziwej duchowości, ale będę powstawał na fałszywą, udaną, która ucieka od
niebezpieczeństwa i poświęcenia, na pozłacany egoizm, na lenistwo wodą święconą
pokrapiane. Będę gromił pewną przesadę i pretensję do wyższości. Ja uważam za
wyższych tych, którzy się czulej, namiętniej przywiązują do wszystkiego, co
cierpi, a zatem i do kraju; którzy nie sądzą się uwolnionymi od obowiązków
względem niego błędami współrodaków, jak syn dobry nie wyrzeka się matki, choć
i ta błądzi, choć się zapomina. Święci prawdziwi, w najwyższej już sferze
duchowej żyjący, i wszystkie inne uczucia już tylko przekrocznie
i przewybornie posiadający, samą zasługą przed Bogiem, przykładem, modlitwą,
ojczyźnie swojej i najbliższym swoim wielce służą, więcej od ruchliwych
działaczy. Nie bez powodu Kościół daje zwykle narodowi za opiekunów i
rzeczników przed Bogiem Świętych z ich łona wyrosłych, albo takich, którzy
przez przybranie duchowne w nich prawa obywatelstwa nabyli, jak u nas na
przykład św. Wojciech i Florian. Święci są najwyższą transfiguracją i
reprezentacją narodów i sądzę, że słusznie. Bo ponieważ łaska nie niszczy
przyrody, tylko jej dopełnia i podnosi ją, zachowując, co zdrowe i czyste,
zatem najpiękniejszy wyraz cnót wydatniejszych i pospolitszych w jakim
narodzie, świeci na ziemi pod światłem łaski, w niebie w jasnościach chwały
Bożej. I tak, w pojęciu katolickim, człowiek, dotykając się sympatycznie
organizmem swoim przyrody swojej rodzinnej, styka się, łączy z Bogiem, zanurza
w Bogu duchową częścią swoją.
IV.
Na koniec dla wszechstronnego obejrzenia
tego przedmiotu, i aby do końca stawić nasze zadanie w największej szczerości,
powiemy słowo o potrójnym usposobieniu w użyciu środków na korzyść ludzkości,
ojczyzny lub rodziny. Pierwsi ludzie cieleśni, którzy poza ziemię nie znają nic
wyższego, ani Boga w praktyce, ni przeto mają sumienia, istne Beliala i ciemności synowie, nie znają też skrupułu w
wyborze a użyciu środków w ich mniemaniu prowadzących do celu. Nie ma dla nich
właściwie złego ni dobrego, godziwego i niegodziwego, tak mówią, tak
rozprawiają, jakoby powodzenie samo nadawało moralność i prawość wypadkom. Tacy
będą się spokojnie grzać przy łunie buchającej z dachów ojczystych, z głupią
radością i dumą Herostrata; będą przedrzeźniać ostatni krzyk wstydu
bezczeszczonych niewiast, zatkają uszy na charkanie konających z bratobójczej
ręki, umyją ręce we krwi bratniej bez sromu, i rzekną jak owa cudzołożna
niewiasta, która ucierając usta swoje mówi: nie uczyniłam nic złego (Przyp.
Salom. XXX, 20). Drudzy nie idą dzięki Bogu tak daleko, nie powiedzą, wprzódy
jesteśmy Wenecjanie niż Chrześcijanie, ale też nie szukają najprzód
Królestwa Bożego i jego sprawiedliwości, i dlatego reszty w przydatku nie
dostają, a Królestwa Bożego często przez to nie osiągają. Prawi zresztą, sądzą
przecie, iż jest jakaś osobna, szersza moralność dla ludzi politycznych, szczególniej na raz ciężki, że wolno od złego złem się
bronić, i wet za wet oddawać. I stąd ciągłe nie-błogosławieństwo Boże na tyle
prac, i wysiłków, i poświęceń. A tyle razy wam mówiłem, co się wciąż sprawdza,
iż jakkolwiek niektórzy nadspodziewanie postąpili w systematycznym umarzaniu
sumienia chrześcijańskiego, przecie są zawsze niedorostkami i nowicjuszami w
złym: każdy was w nim wyprzedzi, owoc grzesznej pracy waszej sam zbierze i
przeciw wam obróci.
Człowiek duchowy, jak wszystko tak i
ojczyznę kochając w Bogu, tych tylko użyje środków na jej korzyść, których
zakon Boży pozwala. Woli później a z Bogiem, niż prędzej a z szatanem. Wie, że
Bóg w miłosierdziu swoim i ze złego dobre wyprowadzić umie; ale wie także, iż
nie wolno złego czynić, aby stąd wyszło dobre, zwykle wątpliwe, późne, i za
drogo kupione. Wie, że Bóg dopuszcza, daje siłę jednym zaślepieńcom albo
złośnikom, dla ukarania drugich, jak wie, że dotychczas bez oprawców obejść się
nie zdołano; dlatego jednak nikt poczciwy takiego się rzemiosła nie podejmie.
Znajomość dziejów i przykłady nowożytnych narodów, pominąwszy nawet kwestię
moralności, uczą go, co to za nieskuteczność i niebezpieczeństwo środków
gwałtownych, operacji chirurgicznych, że tak powiem, odbywanych na narodach.
Krwawe akcje i reakcje, pomimo pozornego przyśpieszania, opóźniają ostatecznie
postęp wolności i błogości społecznej, który regularnie i powolnie się
rozwijając, prędzej istotnie zdąża, z niezmierną korzyścią niezachwiania
podstaw moralnych wszelkiego społeczeństwa. Środki gwałtowne dają sztuczną siłę
na chwilę, ale potem długie za sobą ciągną omdlenie, niemoc często chroniczną,
śmierć zwykle tam, gdzie organizm towarzyski słaby jak u nas. A najsmutniejsza
ze śmierci, samobójstwo. Bo żyje i dopóki żyje, żadną sztuką i wysileniem
zabite być nie może; owszem udziela życia. Zakopane jak ziarno w ziemię, przygniecione,
w nowym może i zmienionym kształcie, ale bujniej wzejdzie. A gdyby już umrzeć
trzeba, lepsza śmierć uczciwa i sławna, od lichego i niesławnego żywota. Są
ludzie i narody zgasłe, o których każdy mówi z uroczystym uwielbieniem i
serdecznym współczuciem; są ludzie i narody, które się przeżyły, i po to tylko
trwają lub wracają do sztucznego galwanicznego życia, aby były przedmiotem
szyderstwa i wzgardy. Nie daj Boże takiego życia! Wolałbym, aby kości nasze jak
Elizeusza w samym grobie prorokowały. Ale nie idąc tak daleko, powtarzam, iż
chcieć wprzódy zepsuć naród, odjąć mu wszelką wiarę i cnotę, aby tak wydobyć z
niego siłę i podźwignąć go, uważam jako zaślepienie, na które nie ma wyrazu.
Niechby się taką ojczyzną cieszył, kto chciał, taką ojczyznę można znaleźć i w
piekle.
O Boże, który ludzkie rozumy w głupstwo
obracasz, kiedy Cię odbiegają, a z głupstwa krzyża największą wydobywasz
mądrość! Boże, który wybierasz to, co mdłe i słabe, abyś poniżył i zawstydził
to, co się silnym sądzi! Boże, który cichym i cierpliwym posiadanie ziemi
obiecałeś; Boże, od którego wszystko mamy, któremu żeśmy wszystko oddawać
winni, od którego jedynie wszystkiego się spodziewać możemy i chcemy; nie
pozwól byśmy czegokolwiek lub inaczej chcieli, jeno czego i jak Ty zechcesz.
Nawróć Panie obłąkanych, albo im szkodzić nie daj; a nam nie pozwól, abyśmy
Ciebie, najwyższego dobra, dla innych niższych, choćby najmilszych, odbiegali.
Spraw Panie, abyśmy od Ciebie spodziewając się ratunku, kładli na tej
dolinie płaczu wstępowania, po których byśmy jak po drabinie
Jakubowej ku Tobie się wznosili; a idąc z cnoty w cnotę, z dzielności w
dzielność, Ciebie nareszcie ujrzeli w Syjonie, Tobą się cieszyli
w wieczności, i od Ciebie jeszcze na ziemi doczekali się ochłody i pociechy. Co
daj Boże. Amen.