Przedruk z: „Przegląd
Narodowy”, rok VII, czerwiec 1914, nr. 6, tom XIII
W roku ubiegłym, z powodu
rocznicy pięćdziesięcioletniej zgonu Michała Grabowskiego, osoba i działalność
jego zostały przez prasę przypomniane ogółowi, dlatego nie mam potrzeby na tym
miejscu powtarzać szczegółów wielokrotnie opracowanego życiorysu. Zresztą tym,
w których pamięci te wiadomości się zatarły, łatwo zajrzeć do VII tomu „Stu lat
myśli polskiej” i odczytać sumienne studium o Grabowskim, skreślone przez
profesora Króla.
Listy
niniejsze, aczkolwiek nie przynoszą nic takiego, co by zmieniało zasadniczy i
ustalony pogląd na pojęcia i przekonania Grabowskiego, na stosunek jego do
Rzewuskiego, do Kraszewskiego, do redakcji Gwiazdy, niemniej jako bezpośrednie
echo dawno minionej epoki mają swoją wartość i znaczenie.
Listy,
które podaję do druku, otrzymałam od córki autora „Literatury i krytyki”, pani
Magdaleny z Grabowskich Adamowej Popławskiej. Główną spuściznę literacką po
ojcu posiadała starsza córka, pani Elżbieta l-o voto Poniatowska, 2-o
Czosnowska; niestety, pożar, wynikły przed laty w jej rezydencji na Wołyniu, w Boczanicy, zniszczył wszystkie pamiątki po Michale
Grabowskim.
I.
D. 28
Października 1845. Alexandrowka.
Z wielką
przyjemnością dowiaduję się, ze moje zdanie o „Listopadzie” zadowoliło Pana
Hrabiego. Sprawiedliwie Pan mówisz, iż w Kijowie początek tego romansu był
ozięble przyjęty; nie taję, że i ja podzieliłem to niekorzystne wrażenie, nie
dlatego, żebym i w tych wyjątkach nie upatrywał wielu zalet, np. rozległego
wystawiania sprzeczności w wychowaniu dwóch braci, ale mało w tym było ruchu,
co wyobrażeniom moim o romansie było przeciwne, a następnie budziło we mnie
żal, że się opornie formy narracyjnej trzymasz, wtedy, kiedy w dramatycznej
stokroć by to się jeszcze lepiej wydało. Dowiodłeś Pan, że tak jest, dowiodłeś,
że Cię na ten trudny tryb przedstawienia staje, kontent więc jestem, że
nieobłudnym przyjęciem prób pierwszych przywiedliśmy Cię do odmienienia
maniery. Otóż to dowód, jaka sumienność panowała w naszej koterii[2], dowód, czy była ona korzystna dla nas
wzajemnie, czy szkodliwa. Przed pisarzem, jak Pan, nie tylko nie korzyliśmy się
służebnie, ale co dziwniejsza, nie daliśmy się łudzić tylu wielkimi przymiotami
pisarza i samego dzieła! Było więc w tej koterii coś wznioślejszego, niż
nietoperze oczy dopatrzyły.
Z
zadziwieniem się dowiaduję, że „Listopad” napisany w Petersburgu i napisany
jednym tchem. Ja przeciwnie wyobrażałem sobie, żeś Pan przywiózł rękopis
skończony, ale teraz dopiero każdy rozdział z osobna poprawiasz i dopełniasz i
w miarę tego dopiero istotnie kończysz, jak się ukazują w Tygodniku[3]. Ten sposób byłby naturalniejszy,
rozległość i szczegółowość malowidła snadniej wytłumaczoną, lecz kiedy rzecz
się ma inaczej dowodzi to jeszcze nowej potęgi Pańskiego geniuszu. Nic
dziwnego, że wydaniem takiego dzieła czujesz się wyczerpanym na czas niejaki,
ale nie idzie za tym, żeby to był śpiew łabędzi autora „Soplicy”. Odpycham od
siebie tę myśl ze zgrozą; jeszcze nam na długo jesteś potrzebnym; ja owszem mam
nadzieję, że „Listopad” jest pierwszym dopiero dziełem nowej maniery i nowej
serii powieści Pańskich. Silna ekscytacja, ciągła i prędka praca musiały Cię
zmęczyć, ale po chwili wróci Panu zapas ducha i wylejesz go znowu tak dzielnie
i niespodziewanie. Dusza nie ulega zniemożeniu wieku,
owszem pod promieniem łaski Bożej w tym jeszcze życiu znacznie się doskonali; symptomata równoległej zgrzybiałości duszy i ciała widzimy
tylko w tych, którzy tamtej nigdy dostatecznie nie rozumieli a byli w
przemagający sposób ludźmi cielesnymi. Powiedziałem niedawno (sądzę, że ze
słusznością), że dzieła pisarzy polskich zawsze lepsze ostatnie od pierwszych;
pochodzi to może z owego ducha naśladownictwa u nas powszechnego, wskutek
którego w młodości jesteśmy tylko echem i cieniem, a pod starość dopiero
dobieramy się własnej samodzielności. Co bądź, sądzę, żeśmy nie powinni
przypuszczać za wcześnie, żeśmy odżyli, żeśmy się wyczerpali; ci z nas zwłaszcza,
jak Pan, którzy w pismach swoich rozwijali nieśmiertelny pierwiastek i prawdy
wiecznie młode i żyjące, zatem i sami się zasilali strumieniem prawdziwej fontaine de jouvence.
Z ogromnym
zadziwieniem dowiedziałem się, że tylko 14 prenumeratorów przybyło Tygodnikowi
od czasu jak ma „Listopad” w felietonie — zadziwienie to jednak niesłuszne, bo
prenumerata dziennika nie jest u nas miarą wziętości dzieła; my temu nawet, co
szacujemy, pozwolimy upaść, bo każdy z nas spuszcza się na swego sąsiada, że
podtrzyma rzecz, a sam obejdzie się bez przyłożenia do niej. To klucz do
wszystkiego, co się u nas kiedykolwiek stało. Powiem Panu Hrabiemu trochę
niżej, jak u nas upadają i inne pisma, bardzo godne opieki powszechnej, a
tymczasem co do „Listopada” wątpliwości niema, że on będzie miał wziętość.
Oprócz osobistych Pańskich nieprzyjaciół i tych, których wywołują niektóre
dopiski, nie masz kto by nie czytał, z nieznajomą prawie u nas chciwością,
ogłoszonych rozdziałów; zresztą czytają je zapewne i nieprzyjaciele Pańscy i
ci, którzy czerpią tam nowe powody nienawiści ku Panu, z równą skwapliwością.
Jak skoro wyjdzie osobno ta powieść, wydania jej będą musiały się powtarzać dla
każdego pokolenia osobno, bo jest to sprotokulizowana
cała staropolska cywilizacji, i gdyby książka nie miała wartości literackiej,
miałaby historyczną, narodową. W tej mierze stoisz Pan w osobnej kategorii jak
(= niż) my wszyscy. O, to dla nas, co nie ubiegamy się razem z Kraszewskim za
łaską (= o łaskę) powszechności, smutny stan rzeczy! Pan Sztyrmer
zaręcza, że za lat 30 nikt nas czytać nie będzie, a tu jak na złość i do
zakreślonego terminu nikt się czytać nie spieszy. Moi korespondenci z Warszawy,
zacni ludzie i literaci, w kłopocie są jak mi donieść o obojętności, która
spotyka „Tajkury”[4], a którą i oni podzielają. Mówią mi, że
pospolicie dobre, poczciwe rzeczy mało mają wziętości itp. Przypomniało mi to,
jak nieraz ogadawszy kogoś od stóp do głowy: ten głupiec, szalbierz, kłótnik,
zły syn, zły ojciec, zły pan, przyznają mu przecież z obowiązku miłości
chrześcijańskiej, że dobre ma serce. Zresztą i wziętość Kraszewskiego niewiększej godna zazdrości; chwalą go gapie i ci, którzy
nie mogą uznać się nieczuli na przymilenia do ich sposobu myślenia, do ich
filozofii, do ich postępu itp. a pomiędzy wybranymi umysłami panuje owszem
widoczny wstręt do niego. Pani Józefowa Szymanowska ustawicznie powtarza, że
gdyby była jego matką, zabroniłaby mu pod błogosławieństwem pisać przynajmniej
przez lat dziesięć. Uwaga ta bardzo słuszna, i ja sądzę, że dobry spowiednik
nic by innego nie poradził dla uratowania tej duszy, którą szatan tym
ustawicznym pisarstwem prowadzi na bezdroże. Co się tycze ażebym zapytał
prezesa o jego zdanie o „Listopadzie”, niepodobna mi tego wykonać; nie mieszka
on w mojej okolicy; weszły jakieś kwasy między ojcem a synem (bez najmniejszego
powodu ze strony syna); Prezes osiadł w Skwirskim
powiecie przy córkach. Tam wiedzie polityczne spory z Eustachym Iwanowskim i
ma, jak słyszałem, większość, za sobą, bo glosy dwóch córek, dwóch zięciów i
panny Koznów, guwernantki, wtedy gdy Iwanowski ma
tylko poplecznika w doktorze Galli (m, R.) czyli
literackim Marianie. Zdanie jego o „Listopadzie” wątpię, ażeby zasługiwało na
uwagę; jest w tym umyśle coś skrzywionego, co się objawia równie w jego
zdaniach jak postępkach. Jednakże dla ciekawości spytam go, jak skoro znajdę
zręczność (= sposobność), o „Listopad” i pokażę mu wyjątek z listu Pana
Hrabiego, co mu niesłychanie pochlebi.
Powiedziałem
wyżej o upadaniu dzienników; ściągałem to do Pielgrzyma Pani Ziemięckiej. Wielka to szkoda, kiedy to pismo, jedyny organ
u nas reakcji katolickiej, dziejącej się we Francji, w Anglii, w Niemczech,
upadnie; ten jeden wzgląd powinien by był pobudzić powszechność naszą
podtrzymać to pismo, ale kiedyż u nas miano instynkt trafny i zachowawczy? Ja w
tej chwili piszę o tym do Tygodnika i wszelkich usiłowań dołożę, ażeby
materialnie dziennik podtrzymać. Proszę Pana Hrabiego z swej strony napędzać mu
prenumeratorów, a jeżeli można — pobudzić w Petersburgu Panią Hańską, Panią
Augustową Potocką i tym podobne możne osoby do zrobienia jakiejś pomocy. Jeżeli
zaprenumerują po kilkanaście egzemplarzy i rozdarują swoim rządzącym i possessorowym, niewielkie koszty poniosą a wiele dobrego
zrobią. Co to byłaby za strata dla katolickiego świata, gdyby przestała
wychodzić Univ. Cath., a
toż te same narodu pragnienia u nas ustanie Pielgrzyma. Potrzeba tego
organu zdrowych i zbawczych pojęć tym bardziej nagła, że niedorzeczne i
szkodliwe mają kilkanaście. Kraj nasz zalewają tłumaczenia „Wiecznego Żyda”,
który warszawska Cenzura przepuszcza łaskawie, wtedy kiedy kitka artykułów
Bujnickiego, danych Pielgrzymowi, skasowała, a wyrazu „Jezuita” nie
toleruje. Z powodu szykan, które mi tu Cenzura robiła, a które w części ukrócił
dopiero Muchanow (a propos Pamiętników Domowych),
napisałem, że ona służy interesom propagandy francuskiej a nie swojego Rządu.
Jeżeli uda nam się zapewnić wychodzenie nadal Pielgrzyma, wtedy trzeba będzie
koniecznie wesprzeć go jeszcze naszymi pracami; zanoszę o to do Pana Hrabiego
najusilniejszą prośbę. To, co sama jedna robi Pani Ziemięcka,
jest zadziwiającą rzeczą. Wszelkie przymówki kobietom piszącym stają się dziś
niewczesne, bo niewątpliwie najgenialniejsza kobieta-pisarz pomiędzy nami
powstała, choć przyznać tego albo poznać się na tym nie chcemy. Na Tygodnik
przelałeś Pan potop łaski, dając mu „Listopad”, a do Pielgrzyma warto
było choć strumyczek odwrócić. Stanie Pana jeszcze na niemało darów, a doprawdy
trzeba, ażebyś wziął pod swoją szczególną opiekę pismo, służące tym
wyobrażeniom, których jesteś najpotężniejszym zapaśnikiem i nadzieją.
Żąda Pan
Hrabia, ażebym go przestrzegł, jeżeli w przeciwieństwo (= -stwie)
cywilizacji staropolskiej nową wystawisz gorzej nad słuszność. Czekam z
niecierpliwością rozdziałów tomu drugiego, gdzie ona na pierwszy plan wystąpi.
Nie sądzę wszelako, żebyś jej ubliżał. Starosta wieluński wystawiony już bardzo
powabnie — nie będę się dziwił, kiedy uwiedzie bratu Zofię Kunicką. W sposobie
wystawienia tej postaci dwa bym niejakie zrobił zarzuty — np. język tego
Paryżanina za nadto polski, a nade wszystko za nadto polsko-szlachecki; po
wtóre użyczyłeś mu swojej głębokości myśli, wtedy kiedy umysł reformatorów
naszej cywilizacji był powierzchowny i właśnie dlatego, ze płytki i
powierzchowny, poślubił te myśli reformy; te myśli poważne. któro
go trawią, to uczucie czczości, którego doznaje — to cecha naszego wieku
racjonalistów, a nie tamtego. Zresztą trzeba znać cały dalszy los i akcją tej
figury w romansie, ażeby o tym sądzić.
Znajome mi
rozdziały „Listopada” budziły we mnie mnogie myśli. O doskonałości obrazowania
niema co mówić, ale właśnie natura rzeczy obrazowanej, i obrazowanej tak jasno,
budzi do uwag i wniosków. Przyznam się Panu, że dotąd te obyczaju staropolskie,
ta cywilizacji wywłaszczona, jak ją nazywasz, ukazywały mi się tylko w
półcieniu, i sympatia moja dla nich była bez żadnego pomiarkowania; Pan w
swoim, że tak jak już nazwałem, fatalnym odtworzeniu wywodzisz ją zupełnie na
jasność, i sadzić ją odtąd możemy jak doskonale znajomą rzeczywistość. Budzi to
inny szereg uwag i postrzeżeń. Myśląc, że Pan jeszcze dopisujesz swego
„Listopada”, nie chciałem rozrywać zapału kompozycji moim sądem o naturze
przedstawionego faktu, ale teraz kiedy wiem, że skończyłeś już tworzenie i sam
się przyglądasz z ciekawością swemu stworzeniu, uwagi moje zrobię treścią
następnych listów. Nie mogę do tego zaraz przystąpić, bo nie mara w tej chwil i
dostatecznej spokojności myśli, a oprócz napisania w interesie Pielgrzyma
mam jeszcze drugi powód spieszenia z tym listem.
Wielką mam
prośbę do Pana Hrabiego, a raczej za jego pośrednictwem do Hrabiego Adama[5]. Już dawniej pisałem o tym do ks. Hołowińskiego i prosiłem go, aby wymiarkował, czy mógłbym
bez natrętności udać się do dawnego mego romanowskiego
współczucia. Ośmiela mnie pamięć życzliwego sposobu, w jakim odnowił hrabia
Adam naszą znajomość w Kijowie, ale zawsze utrudzać go prośbą tak jest rzeczą
delikatną, że potrzebuję koniecznie, żeby mi ktoś ułatwił; wręcz się udać nic
potrafię. Moja prośba takowa: Adam Szemesz, obywatel
z Litwy, dobrego rodu i niegdyś majętny, teraz zrujnowany, jest na wygnaniu w
Saratowie. Jest to ten sam utalentowany malarz, z którym korespondencję
ogłaszam w Tygodniku. Najnieszczęśliwszy to z ludzi. Stracił dawniej w
Saratowie żonę, a teraz znowu i dziecię z niej pozostałe, jedyny węzeł, co go
łączył ze szczęśliwszą przeszłością. Wielu winniejszych
uzyskało przebaczenie, a on, którego nadto ręka Boska tak ciężko chłoszcze,
któremu przebywanie w tym Saratowie wszelkimi boleściami serca jest zaprawione,
dotąd pokutę swą ponosi. Teraz znowu podał on prośbę do hrabiego Orłowa, a
jedno słówko wstawienia może los jego rozstrzygnąć. Zaklinam na wszystko Pana
Hrabiego, podaj sam te słówko, bo wiem, że masz stosunki znajomości i podobno
dawnej zażyłości z hr. Orłowem, a hrabiego Adama byłaby równie skuteczna.
Proszę temu ostatniemu zakomunikować moja nieśmiała a jednak usilną prośbę.
Wiem, że on bardzo jest uczynny i lubi wyświadczyć dobrze, nigdy zaś nie
znajdzie zręczności uczynku bardziej zasługującego przed Bogiem i przed ludźmi.
Ten bowiem biedny Szemesz wycierpiał najboleśniejsze
razy losu w tym Saratowie, a przebywanie jego tam dalsze zabija jego
przyszłość, bo nie ma on innych nadziei, jak na swój wrodzony talent do
malarstwa, lecz tamże (= tam jakże) on go rozwinie i zużytkuje?! Natrętnym tak
jestem w tym interesie, bo w tej chwili jest jedyna zręczność przynieść mu
pomoc; prośba do hrabiego Orłowa podana, kara już trwa lat siedem, wiem, że
zaświadczenie miejscowej zwierzchności musi być pomyślne, idzie tylko o
wsparcie go przełożeniem a szczególniej napomknieniem
o ciężkim losie tego wygnańca. Trzeba wiedzieć, że jest on zięciem pani
Felińskiej, kiedy tamtą przenieśli z Syberii do Saratowa, Szemesz,
któremu na mieszkanie przeznaczono Cherson, prosił o
przeniesienie go do miasta, ażeby on i żona jego mieli przynajmniej pociechę z
towarzystwa matki. Tymczasem w Saratowie umarła mu żona. Pani Felińskiej
pozwolono wrócić do kraju, a on nieszczęśliwy został sam jeden, podwójny
wdowiec i wygnaniec. Proszę Boga nie o to, żeby skłonił serce Pańskie i
hrabiego Adama do współczucia z losem tego nieszczęśliwego człowieka (a wiem,
że to niewątpliwie nastąpi), ale o to, żeby nastręczyła się im chwila
skutecznie za nim się wstawić. W każdym razie upraszam obydwu Panów, ażebyście
nie mieli mi za złego mego instanciowania.
Pani Hrabinie
najniższe moje ukłony składam i wstawienie się za Szemeszem
do hrabiego Adama jej także łaskawym sercu polecam.
Trzeciego
tomu „Tajkur” jeszcze nie ma, przysłano mi dopiero
200 str. tego tomu, posłałem rękopisy jeszcze na 200 — w tych prawie koniec,
lubo jeszcze niezupełny, a może rozdział, może tom wypadnie napisać. Co bądź,
jak skoro otrzymam formę tego 3-go tomu, zaraz wyprawię Panu Hrabiemu, bo
niezmiernie ciekawy jestem, co o całości tego dzieła
Najżyczliwszy
i najniższy sługa
M. Grabowski.
II.
Dnia 16
Grudnia 1845. Alexandrowka.
Miałem
właśnie odpisywać Panu Hrabiemu, kiedy mi przywieziono nowy liścik z dnia 4
Grudnia. Nie mogę wypowiedzieć, jak wdzięczny jestem i Panu Hrabiemu i Panu
Jenerałowi Hrabiemu Adamowi za skłonienie się do mojej prośby i zainteresowanie
losem Szemesza. Odebrałem właśnie od niego list z
Saratowa i dzisiaj także odpisałem, nauczając, że ma podać prośbę do Grafa
Orłowa i wyrazić w niej wszystkie swoje nieszczęścia. Być może, winien „Panom
będzie nie tylko wolność, ale nawet życie, bo donosi mnie, że miał dwa ataki
apopleksji nerwowej i tylko nagłemu ratunkowi winien zbawienie. Przemiana
miejsca mogłaby nieco ożywić tę skołataną wielu ciosami egzystencję, dla tego
sądzę, że Bóg to mnie natchnął udać się do skutecznej pomocy Hrabiego Adama.
Jeżeli jednak ucieszyła mię niezmiernie nadzieja wsparcia interesu biednego Szemesza, w równym zapewne stopniu przejęła me serce
najżywsza radość, doświadczając tak łatwej i chętnej uczynności Panów, jak
bowiem słodko wynajdować nowe pobudki szanowania i uwielbiania tych, których
się kochał Pomoc temu nieszczęśliwemu Szemeszowi
byłaby niewątpliwie zasługą i przed Bogiem i przed krajem, bo gdyby zaświeciły
dlań przyjaźniejsze okoliczności, wykształciłby się z niego znakomity artysta,
jest to bowiem oprócz specjalnego swego talentu głowa myśląca, człowiek z dobrą
edukacją i z przekonaniami katolickimi, może więc z naszych ziomków jeden
zdolny zostać malarzem religijnym, bo inni mało o czym dobrem wiedzą.
Niedoświadczenie i złe stosunki wplątały go w rzecz, za którą pokutuje, a jako
celujący innymi przymiotami umysłu jest na szczególnym baczeniu. To mu utrudnia
uwolnienie, bo już kilka razy badania miejscowej władzy litewskiej
przeszkodziło skutkowi podawanych próśb. I w liście, który odebrałem, donosi
mnie, że na przedstawienie saratowskiego gubernatora posłano wileńskiemu wojen,
guber. zapytania, czy można by go wrócić? W Wilnie
nikt się o to nie stara, stąd powtarzają w odpowiedzi coraz dawne rzeczy, bez
względu, jak ciężką poniósł pokutę i jak lat osiem zmienia człowieka! Cała więc
nadzieja zależy w staraniu u góry, i dla tego ani wątpię, że przeważne
interesowanie się Hrabiego Adama najpomyślniejsze mieć będzie skutki. Upraszam
Pana Hrabiego podziękować Mu najuniżeniej, a i samemu przyjąć wyrazy
wdzięczności równie żywej, jakby szło o moją osobistą sprawę.
Postrzegam z
listów Pańskich, że Kraszewski musiał nas znowu gdzieś ukąsić — nie czytałem
ostatnich nr. Biblioteki, prenumeruje ją brat cioteczny mej żony, Feliks
Szymanowski, ale jest tak delikatny, że nieraz numery chowa przede mną, w
których mi się coś dostaje. Prosiłem, żeby tego nie robił, a jeżeli już chce — zaszpilał kartki, gdzie się znajduje coś na mnie, jak robią
niektóre matki, dając do czytania córkom romanse, zaszpilając
miejsca gdzie by się znalazło cos gorszącego. Bawi mnie ów brak taktu w
Kraszewskim; nawet nienawidząc nas, wypadałoby mniej to wyraźnie ukazywać, bo
stawi się w nadto wyraźnej sprzeczności z dawną admiralicją Cokolwiek bądź,
nienawiść tego człowieka, tak wściekle łaknącego sławy, dowodzi, że jest w nas
coś takiego, co mu spokoju nie daje, a więc im mocniej będzie na nas ujadał,
tym mimowolnie mocniej nam pochlebi.
Pyta mnie Pan
Hrabia, co sądzą o „Listopadzie” i czy się poznają na obywa dzieła? Nie mogę na
to nic dokładnego odpowiedzieć, albowiem te kilkanaście osób, które widuję, nie
stanowią powszechności, a przy tym nie są nawet wierną próbką naszej
powszechności. Okolica moja, jakkolwiek zapadła i nazwiskiem Czechryńszczyzny odstraszająca, jest wyjątkiem z pomiędzy
drugich. Niema tu ani bałagułów, ani krzykaczy; lubo mało gdzie tyle jest
książek i dzienników jak u nas, wszelako niema tu prawie nikogo z pretensjami
do literatury; z tego powodu zdania, które tu krążą, są zwyczajnie bardzo
niepodobne do tych, które się wyrabiają w ucywilizowanych okolicach Berdyczowa,
w Gaskonii wołyńskiej i w Beocii poberezko-podolskiej.
U nas czytają „Listopad” z uwielbieniem i znajdują, że, co powiedziałem w
liście drukowanym w Tygodniku, jest istotną prawdą. Zresztą wkrótce
spodziewam się, usłyszę o tym trochę więcej; spodziewamy się na święta Pana Germana Hołowińskiego; może i Pan
Swidziński przyjedzie; potem zaraz pojadę do Kijowa,
a ponieważ niewątpliwie o niczym tyle nie będzie gadania, jak o „Listopadzie”,
doniosę o tym Panu Hrabiemu szczegółowiej. Daj tyle Boże, ażebym znalazł
powiedzieć coś na pochwałę naszej powszechności. Właśnie niczego nam bardziej
nie braknie, jak daru przenikliwości, odgadnięcia istotnych zasług naszych
znakomitych ludzi; przeciwnie zapoznanie i niewdzięczność są u nas rzeczą
zwyczajną, a jakiś instynkt krzywy, zdradziecki, nam samym szkodzący, nigdy nas
nie odstępuje. W ciągu pisania tego listu odbierani pismo od Krechowieckiego i
w nim krótką wzmiankę o „Listopadzie”, a raczej o jego autorze, która mnie
bardzo ucieszyła, i dla tego dosłownie ją wypisuję. „Po moim powrocie (z
Warszawy) przeczytałem razem znaczną część wychodzącego w Tygodniku
„Listopada”. Chociaż znalem go trochę z urywków, ale ogól
sprawił na mnie większe daleko wrażenie. Z tego dopiero pomiarkować można
sposób widzenia rzeczy autora; ten jemu tylko jednemu właściwy pogląd na fakty
i wypadki, jakie nam w zupełnie innym przedstawiały się i przedstawiane były
świetle. Pomimo że Kraszewski zarzuca mu nieznajomość gramatyki, przyznać
jednak trzeba, że zmysł historyczny on jeden u nas tylko posiada, że w
ocenieniu tak ważnej ostatniej doby bytu naszego on tylko tak się daleko
posunął, on tylko jeden zdaje się rozumieć sens i znaczenie tej katastrofy.
Wiele by bardzo o tym było do pomówienia, ale w zakresie tego listu niepodobna
się ze wszystkim wypisać; zostawię to do osobistego kiedyś pomówienia”. Zdanie
Krechowieckiego, jakkolwiek zwięźle wyrażone, jest przecie bardzo ważne, bo
pochodzi od człowieka sumiennego, prawego i myślącego. Od dawna on oddawał
sprawiedliwość wysokim przymiotom Pańskim, a przecie nigdy nie mogłem go
przyprowadzić do zgody na moje zdanie, że wszystko w Panu jest wypływem jednego
przekonania, nie zaś wybrykiem niepowściągliwego geniuszu. To uznanie, którym
pisze, dowodzi, że byłeś Pan dobrze natchniony, postanowiwszy w „Listopadzie”
wytłumaczyć się najdobitniej. Spodziewam się, że ten przypadek z Krechowieckim
nie będzie wyjątkiem, że to samo stanie się przynajmniej co do najtęższych
głów, a wtedy poznanie się na myślach i celach autora „Listopada” i „Soplicy”
będzie powszechne. Czytałem nareszcie i ja Bibliotekę a w niej List
Kraszewskiego. Przepraszam Pana Hrabiego za bardzo gminną anegdotkę, którą
przypomnę. Podczas wrzasków na Bajłę jeden z moich
korespondentów przytaczał mi jakąś recenzję na Pana, odpisałem mu poufale:
„Napaści na Rzewuskiego wyobrażają mi zawsze porywanie się karłów na olbrzyma,
mierzą w głowę, trafiają w z.... Coś Kraszewski zupełnie tak samo wyskoczył,
ale co powiada; „ten talent nie nauczy historii”, jest razem i zuchwałością i
głupstwem, bo naprzód to, do czego ściąga, jest kłamstwo, a potem on sam jest
najlepszym dowodem, jak głowa do tego nieuorganizowana nie pojmie historii
pomimo znajomości nawet pojedynczych faktów! Czy może być co nędzniejszego, jak
historia Kraszewskiego, tam nawet, gdzie mu nie można odmówić jakiej takiej
erudycji?! Doprawdy, pojąć nie można, jak namiętność odbiera wszelką
przytomność umysłu; niechby cieszył się odkryciem choćby w każdym rozdziale
„Listopada” jednego gramatycznego błędu; wolna mu ta nieszkodliwa pociecha; ale
zaczepiać Pana o wartość romansu! o pojęcia historyczne!... jemu! autorowi
„Słuckiej” i samych pospolitości (jeżeli nie gorzej) w historii Wilna! a to nic
innego, jak skrzeczenie żaby z błota. Co do wciąż jednych zarzutów mojemu
brakowi teorii, wybaczam mu to; mówi w gruncie prawdę, ale nie ubolewam nad
sobą; wiem bez teorii co dobre, a co złe, jak nieraz tego nad nim samym
dowiodłem; a ludzie ze smakiem w gębie przyznali mi słuszność.
Miałem ja
zamiar mówić z Panem o każdym rozdziale prawie „Listopada”, a to w ten sposób,
żeby tej rozprawy o zajmujących kwestiach, które poruszasz, udzielać Tygodnikowi,
ale doświadczyłem, że to jest niepodobne. Cząstkowe miejsca w „Listopadzie”
wypadają już na pierwsze spojrzenie jako całości osobne, które zdaje się można
sądzić, ale następnie widzimy, że, jak w każdym organicznym utworze, one się co
dalej rozwijają inaczej, i póki nieskończone, póty doprowadzać będą do wniosków
omylnych. Już to ja sam spostrzegłem, że największą zaletę pomysłowi Pańskiemu
robi, żeś z reprezentanta cywilizacji francuskiej nie zrobił fircyka, ale
poważnego w swoim rodzaju i znakomitego męża; każdy inny, wziąwszy ten sam
przedmiot, zrobiłby był kukłę jakąś śmieszną i niedorzeczną i myślałby, że tym
sposobem uczcił obyczaj przeciwny. Ten płaski pomysł był niegodny Pana.
Przypomniawszy mnie Księcia Adama, Matusewicza, Kołłątaja, Ign.
Potockiego etc., odparłeś zarzut nadto polskich zakrojów w typie naszej
cudzoziemszczyzny. Przytoczeni panowie łączyli istotnie wyskoki polskości z
zagranicznymi wyobrażeniami, ale wychowanie Ludwika było zupełnie i nadto długo
francuskim; według jego historii sądzilibyśmy, że on scudzoziemczyć powinien do
tego samego stopnia, co Bertrand. Dla czego to się nie stało? może mię Pan
jakim rysem oświecisz w zupełnym wydaniu „Listopada”, co zdaje mi się
potrzebnym, choćby dla odwrócenia takich zarzutów jak moje. Drugi mój był
zarzut o głębokość i rozczarowanie umysłu Ludwika; kiedy jednak myślę,
dopuszczam, ze tak być mogło, bo istotnie ci reformatorzy musieli być zwątpiali
w głębi przekonań, kiedy niczym nie poparli swych teorii, a nagotowawszy kaszy,
patriotyzm zakładali na wyjechaniu do Drezna. Robię tylko znów Panu hr. jedną
uwagę: wszyscy nasi reformatorzy byli ludzie cywilni, z wychowaniem, z
przeszłością cywilną; ten drobny szczegół jest przecie ważnym dla człowieka znającego
ludzi i rzeczy, bo znać zaraz okres historii, w którym w większości grali rolę
ludzie, nie noszący pałasza o boku. Stąd Ludwik jestże wiernym przedstawicielem
naszych polityków obranej epoki! a zsyłanie się (= powoływanie się) na Generała
ziem podolskich, Kołłątaja, Wybickiego etc.? Widzę, że to Pan miałeś na celu,
cieszę się z tego bardzo i mam tym wyższe nadzieje o utworze. Ale, jak
powiedziałem, przed końcem nic sądzić nie można, i nie są to moje uwagi, ale
proste luźne myśli.
Teraz, kiedy
się zaczął dramat, cala ciekawość jest skierowana na wprowadzone osoby i
wypadki z niemi. Jut więc razem z drugimi (= innymi) nic nie doświadczam, tylko
coraz większej niecierpliwości za nadejściem (= w oczekiwaniu nadejścia)
drugiego n-ru Tygodnika. Ale póki szedł sam
wstęp, same ekspozycje, dotykalny obraz obyczajowości naszej, który Pan
skreśliłeś, silnie mnie był zajął i pobudzał do zastanowienia. Jako artysta,
odwzorowałeś Pan rzecz doskonale, ale rzecz samą godziło się oceniać i sądzić.
Przyznam się Panu Hrabiemu, że co mnie poraziło (= uderzyło), to ospałość tej
cywilizacji, brak zajęcia, brak duchowych pierwiastków, ożywiających jednostki,
a stanowiących przeto siłę i życie ogółu. Naród taki, składający się nawet z
samych cnotliwych ludzi, musiał koniecznie upaść, jakoż upadł Rolnictwo nasze,
jak opisane i jak było istotnie, nie było rolnictwo: prawnictwo, a raczej jurysteria, gdyby było wyłącznie zatrudnieniem całej
szlacheckiej młodzieży, byłoby opłakane zatrudnienie i mnogością pieniactw
wzajemnych niekorzystnie świadczące o moralności krajowej, bo wziąwszy nawet za
zabawę, zabawa to nudna i niepoczciwa. Uważałem już tu nieraz, że
najpiękniejszymi obrazami między obrazami naszej staroświeckiej obyczajowości
są obrazy śmiertelnych chwili; śmierć strażnika w „Listopadzie”, skon dziadka w
„Obrazach litewskich”, u Pana Jana Chodźki także kilka śmierci, gdzie tam! te
nawet nekrologi, które w Tygodniku teraz ogłaszają, są pyszne obrazy
chrześcijańskiego umierania. Przeciwnie obrazy naszego codziennego życia są
prozaiczne i jednostajne, że aż strach! Obrazy mają wartość, kiedy z wyższą
prawdą i wiernością są oddane, jak np. u Pana, ale w samym takim trybie tycia
jestże interes?... A lud nic nie robiący. Istotnie, nic nie tworzący, ku
niczemu jako naród nie wytężony, ćwiczący się jedynie w drobiazgowym
prawnictwie i nałogowym gospodarstwie, szedł najwłaściwszą koleją?... Odpieram
twierdzenie, by tu było cywilizacją religijną! Znam wieki i ludy religijne;
pozostały po nich wielkie dzieła, wielkie czyny; krucjaty, nawrócenie odległych
ludów do prawdziwej wiary, budownictwo, jak greckie, cudowne malarstwo, wielka
poezja. Czemuśmy my niczym podobnym nie przejawili ducha?!... Czemu
zastygaliśmy w jakiejś formie szczupłej? Warto by temu znaleźć i powiedzieć
przyczynę. Ja nad tym myślałem i jeżeli nie rozwiązanie, to przynajmniej
dokładniejszy wyraz moich wyobrażeń w tej mierze mógłbym zrobić, ale to drugi
taki list napisać, a muszę ten kończyć, bo i tak piszę go dni kilka, w
przeciągu których cierpiałem mocno na fluksję, na głowę, i miałem przerwę
zwyczajnych wiejskich odwiedzin tymczasem poczta mi nowe listy przyniosła i
odpowiedzi się domaga. Rzucam przecie te moje wątpliwości; ciekawy jestem, jak
Pan je przyjmiesz? Jak rozwiążesz je w tym gronie, które się zapewne u Pana hr.
a księdza Żegoty zgromadza i gdzie zapewne „Listopad”
często dostarcza przedmiotu do rozmowy? Ani wątpię, że Pan moje pojęcia
rozumiesz, i życzę tego bardzo, a w każdym razie nie grzeszę, robiąc moje
poufne zarzuty przed największym znawcą nasiej obyczajowości.
Ucieszyłem
się niezmiernie, posłyszawszy o nowych robotach Pana Hrabiego. Powieść, która
ma wyjść pod pseudonimem Tetery, będzie zapewne
wyborna. Ks. Hołowiński pisał mi, że bywa między
Panami mowa o różnych robotach nadal, że wybierałeś Pan przedmioty do romansu
historycznego, np. o Samuelu Zborowskim. Radbym bardzo, żebyś go Pan wziął, a
to mówiąc, daję najprawdziwszy dowód braku zazdrości autorskiej, bo dopiero byś
pokazał, jak pisać romans z treści dawniejszych dziejów, dopiero odebrałbyś ranie
chleb. Ale jeszcze raz mówię, daj to Boże! Smutne wyrażasz Pan widoki, mówiąc,
co to po dzisiejszym literackim pokoleniu nastąpi? Doprawdy możesz się o to
troszczyć, a jednak Bóg łaskaw, wystąpią może talenty, o których dziś nie
wiemy, albo które znamy, czym są, a nie tym, czym będą. Tymczasem i my
pracujmy! dla czego mamy się mieć za starych? Jesteśmy de l’âge
de tout le monde, jak mówili dworacy Ludwika XIV,
kiedy on miał 65... Chwalisz Pan Instygatora Fałkowskiego; pochwaliłem i ja,
chcąc sprostować opaczne pojęcia Micowskiego, a
jednak widzisz Pan, jak tym się gorszą w Warszawie! jak się dziwią! jak nie
mogą zrozumieć czemu to? - A przecież Biblioteka całym kompletem pisze
recenzje, głosuje na nie, robi mu sławę parlamentarnej krytyki. Ścielę się do nóg
Obojga Państwa Hrabiostwa. Najniższy sługa
M. Grabowski.
III.
15 Kwiecień
1846. Alexandrowka.
Niech mi Pan
Hrabia wybaczy tak nierychłą odpowiedz na list z 11 Marca; nim odpisałem,
zaszły Wielkanocne Święta, na wsi czas wrzawy, a dla samego odwiedzania
kościoła o kilka mil odległego — ruchu; ja zaś w ciągu tych kilku lat ostatnich
znacznie upadłem na zdrowiu, każdy trud fizyczny uniedołężnia mnie umysłowo:
prędzej nie mogłem zdobyć się na napisanie następnych słów kilku.
Zaczynam od
tego, że z największą ochotą podejmuję się rozprzedawania egzemplarzy
„Listopada”. W mojej okolicy mogę z pewnością sprzedać 20 biletów i o te zaraz
upraszam, a sądzę, że jeszcze kilkanaście nawet do trzydziestu będę mógł innym
rozdać do umieszczenia; proszę więc w ogólności na 50 biletów na mnie rachować;
potrzebować tylko będę nieco czasu do rozdania i osiągnięcia należności, co szczególniej z zamieszkania mego na samym najdalszym końcu
okolic polskich musi nastąpić. Każdy rozdział „Listopada” uprawia mnie w nowe
zadziwienie, a to z tego szczególniej względu, jak
Pan bez unurzania a z największą szczegółowością schodzisz do wszystkich rysów
obyczajowości polskiej, nie idealizując ją (= jej) powierzchownie i
pospiesznie, jak my to robimy, ale jakby protokołując. Uderzyło to mnie w tym
miejscu, gdzie Pan przystępując do temy, mogącej się
uważać za perypetią powieści, do odkryć Pana Wozgirda
Michałowi, masz jednak swobodę wszystkie szczegóły szlacheckiego noclegu
wystawić, aż do tego pościągania butów, którego przed rozpoczęciem rozmowy
potrzebują. Uderzyło to mnie jeszcze więcej kiedym postrzegł, że wprowadzasz
całkiem nową figurę do powieści, szlachcica sługusa Skołubę,
a i tego niewypowiedzianie trafnie i, że powiem, historycznie wyprawiasz.
Ostatni znany mnie rozdział zawiera rozmowę Skołuby z
Czesławem, która dopełnia wizerunku Pana Wozgirda,
wizerunku znowu tak żywcem wyjętego z serca szlacheckich obyczajów. To wszystko
sprawia, że „Listopad”, bezwzględnie nawet na swe zalety jako powieść, jest
skarbnicą najciekawszych i najwierniejszych rysów naszej przeszłości; nim nawet
sądzić ją będziemy magli w całości jako romans, nie przestajemy się na każdym
kroku dziwić, jakim sposobem autor współczesny nie ulega nigdzie manierze,
wniesionej w romanso-pisma przez wzorowanie obyczajów
odmiennych, ale tak całkowicie i, że powiem, nietroskliwie jedynie wzięte
obyczaje przypomina sobie i skreśla. Nie mogę wyobrazić sobie, jaki będzie
koniec „Listopada”; dawniej myślałem, że to ten Strawiński wprowadzony, który
za sprawę uwięzienia Stanisława Augusta śmiercią był karany. Teraz nie wiem,
czy ten jest Pański zamysł. Wszak jeszcze cały tom obiecałeś nam Pan obrazów
Dworu warszawskiego. Bardzo ciekawy jestem końca, ale z drugiej strony nie
życzę go sobie prędko, bo żądałbym, ażeby się jeszcze długo i długo ciągnął
przede mną ten szereg żywych scen i postaci, wykradzionych przeszłości, a
niewątpliwie i wszyscy czytelnicy „Listopada” podzielają ze mną, choć nie
pojmując może jasno, dwa przeciwne, o których mówię, życzenie.
Zdanie
Pańskie i księdza Hołowińskiego o „Tajkurach” niezmiernie mnie pochlebiło. Jeszcze więcej się
cieszę, że jest to, jak mnie Pan Hrabia zaręcza, zdaniem teraźniejszego ogniska
literatów polskich w Petersburgu, ogniska, od którego z daleka wszystko, co u
nas kiedy towarzystwem uczonym zwano — nic chlubniejszego spodziewać się nie
mogłem. To, że znajdujecie panowie figury młodzieńca i dziewcząt słabymi, tu
jest najniewątpliwsze; widzę nawet teraz, że w kilku
miejscach mogłem dodać jakiś rys, któryby je zrobił
bliższymi myśli, w której je pojąłem, a za oddaniem czego nietrafnym zwiększyła
się jeszcze wiotkość i pospolitość tych figurek. Szło mnie nade wszystko o
pustelnicę; ponieważ znajdujecie ją dobrą, sądzę że ona wartość całemu dziełu
zaręczy; cieszę się także, że nie jest zganiony kasztelan, a tego się, wyznaję,
bałem; oprócz zaś scen wstępnych, większa część dalszych są tylko dla związku
jednych części z drugimi, to sam najlepiej czuję. Nie mam ja, Panie hrabio,
Pańskiej niewyczerpanej obfitości szczegółów, Pańskiego szerokiego pędzla,
Pańskiego daru odtwarzania codziennej barwy 1 osobliwego piętna charakteru
polskiego; na takim to tle dopiero odbijałoby moje poetyzowanie! Ale to marne
żądanie! Bardzo byłbym szczęśliwy, gdyby P. Przecławski urzeczywistnił swoją
obietnicę rozbioru „Tajkur”. Jakkolwiek czuję się
starym i wyczerpanym, może by mnie czymś nowym natchnęło. nowym natchnęło.
Żałuję
niezmiernie, że nie zachowałem kopii moich odpowiedzi Panu hrabiemu, w których
bym ujrzał, jaką koleją szła nasza dyskusja, którą ja podtrzymuję, przez
niedołężne zapytania, a Pan wiedziesz przez ciąg tak ważnych i zajmujących
uwag. W ostatniej odpowiadasz Pan na to, co na moim niezadowoleniem bezwzględną
pochwałę (= niezadowoleniem z bezwzględnej pochwały) przeszłości. Nie wiem, czy
istotnie tak się wyraziłem?... Pamiętam, że ten był początek naszej rozprawy,
iż ja cywilizacja, nazwaną od Pana tak pięknie — wywłaszczoną, pomówiłem o
ospałość i zbyteczną bierność; Pan innie na to
odpowiedziałeś, wykładając prawo kolejnych lunach społeczeństw, a teraz
rozwijasz, że nierównie jest większej wagi charakter życia wewnętrznego, jak (=
niż) objawów zewnętrznych i powierzchownych. Co do tego nietrudnym będę do
przekonania. Wiem na pewno, że nie pomyślność według świata jest powszechnością
istotną i chrześcijańską, dla czego właśnie sądzę, że porównując wiek do wieku,
cywilizację do cywilizacji i chcąc jednym przed drugimi naznaczyć
pierwszeństwo, nalegałoby naprzód zgodzie się o (zasadę? Red.) naczelną, to
jest co nazywać lepszym a co gorszym. Wyobrażenia dzisiejsze całkiem
spoganizowane, ledwie nie zmusiłyby wszystko postawić na odwrót. Powłokę, dla
uprzedzenia zarzutów, należałoby położyć, że nie będzie mowy o jednym kolorze
całej danej epoki; takiej jednostajności w złym albo dobrym nigdy nie było ani
nie będzie, dla tego przemagająca tylko zjawisk liczba tutaj stanowi, a te
zjawiska, mogą zachodzić nawet na najjaskrawszym tle przeciwnych, co bynajmniej
tamtych nie osłabia, owszem lepiej, je jeszcze poświadcza. Schodząc do
zastosowania tego, co rzekłem, do zajmującego nas przypadku, oświadczmy się,
czy oświecenie polskie w ciągu całego osiemnastego wieku było takim
barbarzyństwem, za jaki je sprzedają, a czy odrodzenie stanisławowskie istotnym
postępem? Pan Hrabia pierwszy miałeś przenikliwość i odwagę powiedzieć, że
ludzie dawniejszego ukształcenia byli oświeceni jak (= niż) późniejsi a nawet
teraźniejsi. Co się tyczy oświecenia, w masie towarzystwa rozlanego, to jest
rzeczą tak niezawodną, że przeciwko temu twierdzeniu Pana hrabiego nikt się odezwać
nie potrafi; ale podobno można też pójść dalej i odeprzeć wszystkie te
powtarzane zarzuty zupełnego barbarzyństwa stanu nauk polskich pod Sasami.
Ludzie nowego ukształcenia musieli naturalnie wszystko to w najśmieszniejszym
świetle widzieć, — my to jeszcze nadto bezwarunkowe powtarzamy. Dla tego,
czytając uwagi ostatnie o tych czasach księdza Hołowińskiego,
lubo wymierzone ku obronie Jezuitów od zadawanego im pierwszego, największego
wpływu na tę ciemnotę, myślałem nieraz, że Pan nie wszędzie jesteś jednego
zdania z Szanownym autorem i że można by naprzód sam fakt ciemnoty, upadku etc.
etc. podać w kwestię. Sądzę, że w dalszym ciągu reakcji, którą Panu jednemu
zawdzięczamy, nastąpi to prędzej czy później, a tymczasem jedno przytoczę.
Krzyżanowski (o którym nb. mam w tece przewyborne biograficzne anegdoty
podłości i nikczemności charakteru] w paszkwilu na Jezuitów, pod napisem „Dawna
Polska”, na każdej karcie prawi o ich ciemnocie, a pomimo to cytuje Jezuitów
polskich, ległych w geometrii, w mechanice itd., jakim zaś zapasem mężów
ex-Jezuici zasilili szranki rzekomego odrodzenia polskich nauk — nie trzeba
mówić; co wszystko jednak dowodzi, że można by w jaśniejszych kolorach wystawić
i naukową stronę cywilizacji wywłaszczonej, niż to weszło w zwyczaj.
Co do tego,
to życie wewnętrzne nie mniej waży niż fenomena powierzchowne, i tę myśl
najgruntowniejszą udowodniasz Pan i popularyzujesz swoim nieporównanym
talentem. Dla oka pospolitego piękność i znaczenie tego wewnętrznego żywota
niewidne, chyba że albo oświecenie religijne na nie patrzeć nauczy, albo sztuka
go w całym uroku udekoruje, Soplica, Ignacy i Jan Chodźkowie pierwsi u nas na
to rzucili światłu, i im zawdzięczać (sic!) będziemy, kiedy później nawet
rozumnie ocenimy tamten period obyczajów narodowych. Co do mnie, właśnie
rozważając wizerunki, które nam Pan tego kreślisz, pozwoliłem sobie niejakich
zarzutów a raczej wątpliwości. Uderzyło ranie, że fizjonomia tych obyczajów z
wielu względów ujmująca i rzewna, ma niektóre strony mniej powabne. W życiu szlachty
widzę nadto często próżnowanie, lenistwo, a co bardziej mnie razi — jakiś typ
pospolitości i niesmaku. Dla okazania przez przeciwieństwo o czym mówię,
zwracam uwagę Pana hrabiego na obyczaje ludu, który w swej prostocie ma odcień poetycki, który we
wszelkich jego sprawach, wyobrażeniach, ujęciach się przebija. Przeciwnie
obyczaje szlacheckie wszędzie, gdzie zręczny artysta nie upiękni ich jakąś
moralną, najczęściej religijną nadobnością, są ultra prozaiczne. Pamiętam, że w
opisie domu nieborowskiego uderzyło mnie, że Generał chowa w jednym miejscu i z
równą starannością swoje patentu a ćwieczki, kadzidło i nie wiem już co. To rys
prawdziwy, i dla tego właśnie zatrzymał na sobie moją uwagę; podobnych jemu
tysiące, a wszystkie cechują nie samą prostotę, która może być bardzo piękni,
ale jakąś pospolitość, z braku imaginacji i życia pochodzącą. To Jest podobno
przyczyną, żeśmy rzadko w zjawiskach historycznych a nigdy w naukach i sztukach
nie przejawili przymiotów takich, jak ludy spółki europejskiej. Jeszcze raz
powtórzę, że nie widzę tego przyczyny w cywilizacji religijnej, bo ta według
mnie jest i musi być twórcza, w zjawiskach bądź zewnętrznego, bądź wewnętrznego
(jak Pan chcesz) życia, ale zawsze w zjawiskach pełnych wagi a razem
szykowności. Jest więc jedno z dwóch, albo jeszcze nie umiemy należycie patrzeć
na cywilizację wywłaszczoną i opatrywać w niej przymiotów żądanych, a które w
niej były; albo nie było ich tam wcale, a nie pojmujemy tego dotąd przyczyny.
Otóż ja chciałbym odpowiedzieć na to!
Co do
pierwszego, niewątpliwie (jak już rzekłem), że Pan najlepszy ubrałeś sposób
dowieść, że cywilizacja, której jesteś stronnikiem, miała wiele nie uznanych
przymiotów; kto wie czy coraz dalej nie stanie się to nam widoczniejszym? Lecz
w wiernym i trafnym wizerunku, nie zejdzie nawet ze szczegółów to piętno
niesmaku, który je często szpeci a który może był nie w rzeczy samej, ale w
sposobie jej wyobrażenia. To jedyna droga, która coś obiecuje, bo co do tych
bardzo częstych u nas usiłowali (by, Red.) okazać wagę różnych fenomenów
przeszłości, dowieść np., żeśmy mieli i poezję i teatr i malarstwo i muzykę, te
usiłowania, na mnie przynajmniej, przeciwny może wywierają skutek; powtarzanie
ciągle jednych i drobnych rzeczy, czepianie się każdego Niemca i Włocha, co
choć przypadkiem o Polskę zawadził, jest dla mnie materialnym dowodem
niewdzięcznego przedsięwzięcia. Tak samo — jeżeli już niema co taić, że się
okazujemy obrani z wielu przymiotów — radbym, żeby mnie kto okazał tego przyczynę.
Dla tego ja nie przestaję zadawać tych pytań Panu hrabiemu, bo uznaję
najtrafniejszą uwagę, zrobioną w Petersburgu, że jesteś wybornym do
utwierdzenia wierzących; otóż mnie, który we wszystko to wierzę, co Pan,
rozjaśniłeś niejeden przedmiot mej wiary, a następnie utwierdziłeś w
przekonaniu. Radbym, żebyś i pozostałe mi wątpliwości objaśnił; ten dar
utwierdzania wierzących bardzo niepospolity i szacowny właściwy on tylko
wielkiej wyższości i niewyczerpanej samodzielności umysłu, bo przeciwnie dość
pospolite zetknięcie się z tymi, co dzielą niby nasze przekonania i (by? R.)
zaraz się w tych przekonaniach osłabić. Tak ja o sobie mogę powiedzieć, że
kocham pamiątki ojczyste, a nigdy nie mogę wsiąść do ręki zbioru Wójcickiego
lub kogoś ejusdem farinae,
żebym do nich nie nabrał przynajmniej na kilka dni... wstrętu. Jak na zakaz (=
zamówienie) okażą samą płaskość i niedorzeczność!
Najszczerzej
podziękowałem Bogu, dowiedziawszy się naprzód od ks. Hołowińskiego
o dobrym wypadku Pańskiego interesu; ponieważ test nadzieja, że skończy się i w
dalszej drodze pomyślnie, nie ubolewam, że Panu przyjdzie jeszcze dłużej
zabawić w Petersburgu. To najwłaściwsze dla Pana hrabiego miejsce, i
najpożyteczniej dla nas, żebym tam jeszcze bawił. Ze Świdzińskim nieraz to
mówiliśmy. Od bibliomana naszego raz tylko miałem wiadomość, rozstawszy się z
nim w Kijowie; dotąd tam siedzi, wybierając się swoim zwyczajem do Polski;
interesy jego w Petersburgu skończone, ale zaniedbuje je w domu, opieszale koło
nich chodząc.
Wiele byśmy
mieli do pomówienia z powodu ostatnich zdarzeń, ale trzeba to zostawić — o
propinacjach pocieszyła nas wiadomość Pana hrabiego; dla mnie strata na kabakach (= szynkach) byłaby dotkliwsza jak (= niż) dla
wielu, bo mam także miasteczko, gdzie arenda główna, część mego dochodu
stanowi; ale nie jesteśmy jeszcze spokojni. Nie najdawniej widziałem się z hr. Bobryńskim, który wyjechał był z Petersburga już po 12
lutego i dniu sesji komitetu, który o propinacjach stanowił, i twierdzi, jakoby
postanowiono razem i poszlinę (= opłatę) i odkupy (=
dzierżawy). Najpożądańszą dla nas byłoby rzeczą, gdyby rząd nabył od nas
własność arend, bo z drugiej strony, tak jak rzeczy są, pijaństwo wielką jest
ludu naszego klęską. Gdyby zaprowadzono skarbową sprzedaż wódki, żydów
wypędzono stanowczo, albo co lepsze (= lepsza) — całą klasę, nie mogącą okazać
funduszu i rzemiosła, zmuszano do pracy, organizując z tych pasożytów ludność
fabryczną (dając np. prawo właścicielom fabryk brać ich do robót za ustanowioną
płacą, kupiąc w bataliony robocze, falanstery itp.),
podniosłoby to kraj stokroć rzetelniej jak (= niż) wszelkie inwentarze. Otóż
niepotrzebnie wygadałem się z jednym z koników, które mam w głowie; więc
przerywam sobie, prosząc, żeby oboje Państwo Hrabiostwo przyjęli moje
najprawdziwsze uszanowanie.
Zostaję
szczerze najprzychylniejszym i najniższym sługą.
M. Grabowski.
O bilety na
„Listopad”, a jeżeli wyszedł — i (= i o) nową książkę upraszam.
P. S.
Otwieram ten list, będąc w admiracjach po przeczytaniu rozdziału, gdzie Skołuba odbija Wojskiego. Wszystko de l'or en barre. Chorąży Chłusowicz — typ polski znowu i nieporównany!
IV.
Dnia 21 Lipca
1846. Alexandrowka
Jużem tyle
razy przepraszał za moją nieakuratność i marudztwo a nigdy się z nich nie
poprawiał, to mam skrupuł wszystko jedno (= zawsze to samo) powtarzać. Proszę
mnie przyjąć jakim jestem, a z swej łaski zupełnie mnie nie wyrzucać, bo kara,
choć zasłużona, byłaby nadto sroga.
75 rubli sr. za 25 biletów odsyłam i listę osób, które
zaprenumerowały, na osobnym świstku dołączam. Proszę kazać ją wydrukować, bo
niektórzy czytelnicy wiejscy wielką przywiązują cenę, ażeby figurować w
drukarskim pleno titulo.
Pan German Hołowiński, który od dwóch tygodni jest w Alexandrowce i pozdrawia Pana Hrabiego, najuprzejmiej
prosi, ażeby na egzemplarzu, który zaprenumerował, był szacowny napis ręki
Pańskiej, do czego przywiązuje największą wartość, bo Pan wiesz, że jest to
zbieracz książek, kolektor rycin polskich, autografów itp. Zapewne samby w tym
liście zrobił przypisek z wyżej wyrażoną prośbą, ale w tej chwili odjechał do
Szymanowskich.
Trochę i to
wpłynęło na zwłokę w mojej odpowiedzi, iż myślałem, że przyszłaby do
Petersburga w czasie niebytności Pańskiej, a leniwi i dojutrkowie, jak ja,
chwytają się każdej pozornej przyczyny. Zresztą ostatni list Pański
dostarczyłby wątku do rozmyślań nad odpowiedzią przez dwa miesiące dla
pospolitej głowy; nie dziw się więc Pan, że go tyleż potraktowałem. Wysoka to
strefa poglądu, w którą Pan przenosisz! To, od czego Pan hrabia zaczyna — od
niepodobieństwa sądzić kwestii[6]
duchowych z precyzją materialną — jest rzeczą jawną; dla tego też czujemy od
razu, jeżeli sądzący ulega więzom ciasnego nacjonalizmu, i stąd dla nas,
nawykłych do katolickiego pojęcia rzeczy, to jest do pojęcia, że wszelkie
fenomena widzialne są zależnymi od najwyższej nieogarnionej przyczyny —
rozumowania dzisiejsze są dziwnie sztywne i, że powiem, drewniane; sądzę, że w
tym względzie jednakowo myślę a przynajmniej czuję z Panem hrabią, wszelako
cieszę się bardzo, żeś mi to Pan jeszcze lepiej wstępem swojego listu wyjaśnił.
Przewyborne są uwagi o samorodczych (nie wiem jak
inaczej wyrazić, choć pamiętam, że ganią ten wyraz mnie i Panu) konstytucjach
narodów w ministerium czasu; przewyborne odparcie przywidzenia, że i w tych
konstytucjach samorodczych byłby żywioł
nieruchomości, a zwrócenie tego samego zarzutu i nierównie słuszniej ku
konstytucjom pisanym. To wyobrażenie, nieraz już przez Pana rozwinięte, a
wszakże w niniejszym liście wielu nowymi względami dopełnione, podzielam;
dopiero więc to, co niżej mówisz, pobudza mnie do niejakich refleksji.
Twierdzisz Pan, że fenomena poetyczne wycieńczą życie narodowe — dlaczego
by?... Miałżeby duch ubożyć się kosztem tworzenia i wycieńczać? Zresztą można
upatrywać tu analogie, nawet bez materialnego pojęcia rzeczy — jakby się z
pozoru zdawało; ale trudniej nie przystać na następne a niejako z pierwszego
wypływające twierdzenia, że życie nadto postępowe, nadto czynne, nadto
zewnętrzne zagrożone jest większym niebezpieczeństwem znikomości, bo narusza
się razem z rozbiciem zewnętrznej formy. Ja bym myślał przeciwnie; fenomena
zewnętrzne nie mogą być jak (= galicyzm: mogą być tylko...) skutkiem
wewnętrznego zasobu; ten zasób ducha jest żywiołem i rękojmią życia; wtedy nawet,
kiedy skruszeniu jakiejś formy nie zapobiegnie (a i do uchowania jej więcej ma
mocy), wszelako ją przeżyje i w nowych formach się objawi. Natężenia żywiołu
życia w rozlicznych jego kategoriach, jak to w religii, w prawodawstwie, w
naukach, w sztukach itd. zda mi się namaszczeniem trwałością, i to ranie
objaśnia, dla czego narody chrześcijańskie, to jest rozwinięte, uduchownione,
nie umierają tak łatwo i tak zupełnie, jak ludy przedchrześcijańskiego świata.
Obyczaje są
największej wagi w życiu społecznym — one to są premissami
wszelkich konsekwencji, jak Pan przewybornie uznałeś. Rozumiem to, zupełnie
tak samo sądzę, ale pod wyrazem (= przez wyraz) „obyczaje” nie rozumiesz Pan
zapewne samych stosunków rodzinnych, zapewne te są innych główną żywotną częścią;
charakter ich moralny i religijny jest największej wagi, ale obyczaje (=
obyczajami) są wszelkie obyczaje (zwyczaje? Red.), wszelkie nałogi, wszelkie
wyobrażenia i kierunek imaginacji narodu. W tym znaczeniu obyczaje są premissami społecznego bytu; i rozszerzając Pańskie
twierdzenie, rzecz okazuje się widoczna, dla czego ludy obyczajów prostych
dokształcają się w niewymuszone wygodne formy samorodne, a ludy zamiłowane w
rozumie i nauce ubiegają się za konstytucjami teorycznymi
(— ubiegają się o...; uganiają się za...).
Rzecz jest
bardzo pojętna, czemu w ostatnich czasach tyle się troszczą o konstytucje, o
formy rządów itp. Przeminął filozofizm, zszarzała się i wytrawiła z sił
reforma, ale trwa ich następstwo — praktyczny ateizm. Ludzie nie wierzą w Boga;
czując więc to, ponieważ potrzeba, żeby ktoś przemyślał o losach społeczeństwa,
przyswajają sobie te prace. W wiekach religijnych nie było ani mogło być tego
ustawicznego zaprzątnienia. Ludzie żyli w obecności;
Bóg rządził kolejami wieków. Nic więc dalszego od mojej myśli, jak pochwalać
dzisiejsze kierunki, jak wyobrażać, że te dziecinne roszczenia będą miały jakiś
błogi skutek; owszem wiedząc doskonale, że skutki nie są tym, czym je kto chce
mieć, ale czym być mogą, na wewnętrzną to uprawę ludów, na domowe ich życie, na
obyczaje zwracam największą uwagę. Kiedy zaś myślę o przeszłości, nie upatruję
przyczyny wypadków w formach zewnętrznych, ale w treści wewnętrznej, i dla tego
właśnie treści wewnętrznej obyczajowości polskiej robiłem zarzuty, a raczej starałem
się sam przed sobą wyjaśnić, dlaczego były tam strony mniej doskonałe, dla
których obraz ich staje się mniej ponętnym w odtworzeniu, a w praktyce skutki
musiały być nieszczęsne. Tak jest, Panie Hrabio, Pan obyczajowość polską
podnosisz do ideału, i jako poeta, jako obywatel masz największą zasługę, a
wszakże nie możesz zaprzeczyć, że były w niej strony słabe, jak w każdej rzeczy
tego świata, i to tłumaczyć będzie jej upadek i śmierć. Idzie więc o to, jakie
to były strony... Powiedziałem — jak mi się zdawało — pewna ociężałość umysłowa
i fizyczna; tej cechy naszych charakterów, z której wszędzie wypływa
niewytrwałość w przedsięwzięciach, niedbałość domowa i gospodarska,
niezasmakowanie w żadnej sztuce i piękności — wytłumaczyć inaczej nie umiem,
chyba właściwością plemienną azjatycką, Że zaś to nie przywidzenie, wszystko,
historia i cały obraz życia narodowego poświadcza, a najważniej (= co
najważniejsza), że wypadki tego ostatniego to jedynie rozwiązuje Pan
postanowiłeś przedstawić obraz obyczajowości staropolskiej w chwili, kiedy ją
spychała z miejsca tak nazwana cywilizacja, słusznie więc malujesz tylko zaletę
pierwszej, ale malując ją z doskonałym podobieństwem, nie mogłeś zatrzeć
wszelkich innych jej rysów, które gdzieindziej wykazały dostatecznie swą nie
nadobność i zgubność. Zadajesz mi Pan sprzeczność, że chwalę scenę, w której Wozgird i Wojski każą sobie ściągać buty przed patetyczną
rozmową, a ganię Generała Kunickiego, chowającego patenty razem z trucizną na
szczury. W obydwu razach chwalę doskonałego malarza polszczyzny. Pierwszy
szczegół jest dziwnie charakterystyczny. Dawniejszy Polak tak mało dał nad sobą
panować wzruszeniu i imaginacji, że w okoliczności najosobliwszej nie odstąpił
jeszcze od najpowszedniejszego nałogu, zjadł bigosu, napił się miodu, kazał
sobie pościągać buty. Boję się, żebyś mi Pan nie przerwał i nie powiedział, że
spokojność i umiarkowanie są skutkiem uprawy religijnej charakterów; rozumiem
doskonale ten wyraz spokoju i umiarkowania, który mają zawsze ludzie religijni,
a co tak sprzeczne z dzisiejszym szamotaniem się à tout
propos; kiedy na końcu rozmowy obaj przyjaciele udają się do modlitwy,
kiedy minąwszy wzburzenie duszy, mogli zasnąć — jest to przewybornie schwycony
i oddany przez Pana rys tamtego panowania wiary nad charakterami, a piękności
której nic nie można zarzucić. Ale pierwsze ściąganie butów (jakkolwiek
pisarskiej Pańskiej trafności wielki dowód i za to bardzo chwaliłem) sam przez
się dowodzi owego niestartego piętna prozaizmu na naszych charakterach, pomimo
okoliczności, które wszędzie indziej uczucia, postępki, mowę poetyzują.
Mówisz Pan,
że bohaterowie zawsze poetyczni byliby śmiertelnie nudni, wyciosani a la
Scuderi i Kalpreneda;
niepotrzebnie (byłoby, Red.) przed Panem mówić, że zupełnie co innego jest
powlekanie wszystkiego autorskie pseudo poetycką barwą, a co innego poetycki
obrót charakterów, gdzie takowe zgodnie z duchem społeczeństwa przejawiać się
mogą. Tak samo sądzę, ze Pan mnie lepiej pojmujesz, kiedy mówię o częstych
usposobieniach poetyckich u naszego gminu, o rzadkich takowych u szlachty. Pan
powiadasz, że to i owo talent może ubarwić poetycką powłoką. Gdybym nawet
wierzył, że talent jakąś manipulacją może z rzeczy niepoetycznej zrobić
poetyczną (a nie wierzę temu), jednak tu o co innego rzecz idzie: mówiłem o
skłonnościach ludu i szlachty w ich istocie, bez względu na literackie z tego
użytkowania przez kogoś. Lud nasz ma imaginację i uczucie piękności; dowodem
piosenki, bajki, obiór miejsca na cerkiew, charakter marzący i rzewny; szlachta
nie ma ich; dowodem piosnki, jak „tańcowała ryba z rakiem”, dykteryjki błahe,
choć je Wójcicki nazywa mądrością narodową, zabudowanie się obrzydliwe i w najniesmaczniejszym kącie wsi, mowa nie poetyzująca
powszedniości, ale pospolitująca rzecz wzniosłą i piękną. Właśnie ciekawy byłem
wiedzieć, dlaczego to?..
Strofuje mnie
Pan Hrabia za dobrą wzmiankę o Marcinkowskim — wcale nie myślałem pisać mu
panegiryków, ale jestem, jak rzeki Dykalp, „mąż bez
namiętności”. Obok stoją Fisz i Gryf,—mówię, że ostatni ma wrodzone zdolności,
których zupełny brak (= zupełnie braknie) pierwszemu. Nie idzie za tym, że
chwalę filozoficzne głupstwa „Gwiazdy”. Widziałem doskonale całą ułomność
rezonowania przeciw Panu z powodu świadectw literatury angielskiej; zupełnie co
innego sobie upatrzył i prawi, myśląc, że Pana” zbija. Zresztą nie warto o tym
mowy ! — mówić; ja powiem Panu Hrabiemu, że byłem niezmiernie uniesiony,
czytając wyjątek z Pańskiej Podróży do Wenecji — a Pan że nie rzucasz
najdroższych pereł w prawdziwe koryto? Ale bądź co bądź, jak mówi Kasztelanie,
nieoszacowane to są uwagi, a czytając je, co innego przyszło mi do głowy.
Pisałeś mi Pan, że rozpoczynałeś kilka nowych pism, Podróż do Wenecji itp.
Gdybyś to Pan napisał swoją autobiografią! co by to być mogło! Ja nie wiem
czego byś tam Pan nie mógł wprowadzić: zaczynając od swego urodzenia w tuk
znakomitym i wpływającym na losy narodu domu, umieściłbyś Pan — bo przypomniał
sobie — tysiące szczegółów nowych jeszcze po Soplicy, a dalsze lata! styczność
z tylu ludźmi i wypadkami? toby Panu dało nie tylko sposobność zapisania
mnóstwa faktów, ale rozwinięcia całego istotnego swego sposobu myślenia a
osądzenia spółczesnych doktryn i wyobrażeń. Pismo to
byłoby ogromnego wpływu, a między innymi nauczyłoby patrzeć na Pana. Nie
rozszerzam się, bo pewny jestem, że ściągnąwszy tylko Pańską uwagę, pojmiesz
Pan całą ważność i rozciągłość przedmiotu. Gdybyś Pan nie chciał przedsiębrać
bardzo metodycznej pracy, zrób to treścią Twego listowania ze mną i bez żadnych
przygotowań i zachodu w pierwszym liście zacznij niby dla mnie, a rzetelnie dla
całej potomności, póki języka i plemienia polskiego, tę interesującą powieść.
Ręczę, że byłeś zaczął, wspomnienia płynąć będą spod pióra. Radbym, żeby trafił
ten pomysł do przekonania Pana Hrabiego, w każdym razie proszę widzieć w
podaniu tego dowód, że wszystkie dzieła, które Pan wydałeś, nie wyrażają
jeszcze doskonale tego, czym Pan jesteś, a o czym mają pojęcie ci dopiero, co
mają szczęście poufale przestawać z Panem. Otóż sądzę, że tylko listowanie i
listowanie w tej materii najdoskonalej wizerunek
Pańskich zasad, Pańskich przekonań, całej Pańskiej osobistości odbije. Ciekawym
niezmiernie, co mi Pan Hrabia na to odpowie. Ja tymczasem muszę kończyć, bo
naprzód zmęczyłem bardzo oczy, a po wtóre każą mi się ubierać i jechać na
wiejskie imieniny, o trzy ukraińskie mile. Satysfakcja zupełna!
Proszę nie
karać mnie za moją nierychłą odpowiedź, a wierzyć, że ścieląc mnie u nóg Obojga
Państwa Hrabiostwa, jestem Pańskim najżyczliwszym przyjacielem i najniższym
sługą.
M. Grabowski.
P. S.
Czytałem artykuł ks. Chołoniewskiego przeciw dewocji Pana Generała Kunickiego.
Czytając tamtą część „Listopada”, przyznawałem wierność samego malowidła, ale
byłem nieco niezgodny z dopiskiem. Ksiądz Chołoniewski może w obronie pojęcia
religijnego powinien był wystąpić, ale nie w Bibliotece — w Pielgrzymie
na to miejsce, a nie w zbiorze, redagowanym bardzo często w duchu kaprala
Szeli. Różnice naszych przekonań powinniśmy wyrażać między sobą, a nie dla
zgorszenia eksternów. Umieszczenie artykułu w Bibliotece i przez ręce
Pana Kraszewskiego zda mi się postępkiem niezupełnie lojalnym. Przykro mi to,
bo choć wiem, że mnie ks. Chołoniewski nie lubi, ja go jednak rad jestem jak
najwięcej szacować[7].
Przedruk z: „Przegląd Narodowy”,
rok VII, lipiec 1914, nr 7, tom XIV[8]
V.
Dniu 13
Września 1846. Alexandrowka.
Tym razem
odpisuję zaraz po odebraniu listu z 20 sierpnia, który szedł coś dłużej niż
potrzeba, a razem z nim odebrałem takie 6 egzemplarzy „Listopada”, ale tylko
samego drugiego tomu; sądzę, że musiała zajść omyłka, którą mi zapewne jakaś z
następnych poczt wyjaśni.
I ja żałuję,
Panie Hrabio, że wiodąc korespondencję o dość ważnych pytaniach bez
zatrzymywania kopii naszych listów, wiedziemy ją naturalnie à bâtons rompus, ale choć to
opóźnia porozumienie się nasze gruntowne, dla mnie przynajmniej to jest
wynagrodzeniem wielkim zyskiem, że w każdym liście swoim naprowadzasz mnie na
jakiś wzniosły temat uważania najważniejszych kwestii, bezpośrednio albo
ubocznie z przedmiotem naszej rozprawy związanych. I tak w ostatnim piśmie
przeczytałem z największą przyjemnością i zupełną zgodą wykład koniecznej
niedoskonałości każdego społeczeńskiego ustroju, co
wszakże nie tamuje stosunkowej harmonii i prawości tego ustroju. Godzę się na
to, że najwidoczniejszym sprawcą i rządcą pojedynczych narodowości jest czas albo pojedynczy posłannicy,
wypełniający najważniejszą część swego powołania fatalnie, bez wiedzy i
zamysłu, o których baje tak dużo dzisiejsza szkoła historyczna. To są moje
przekonania, które nawet wyraziłem gdzieindziej; ale nie podobna mi nie odwołać
się przeciw twierdzeniu, którym kończysz swoje rozumowanie, dlatego, że nie
odnosząc się (według mnie) do poprzedniego założenia, wchodzi bliżej do
kwestii, która nas głównie zajmuje. Na potwierdzenie tego, że geniusz ludzki
narodu nie stworzy, zsyłasz (= powołujesz) się Pan na efemeryczną egzystencję
Państw, stworzonych przez Napoleona. Że geniusz człowieka nie tworzy samorzutnie
narodu – fakt jest bezsprzeczny; ale krótkotrwałej i bezpośredniej egzystencji
narodów liguryjskich, cyzalpińskich, westfalskich
przyczyna jest naturalna i jawna. Jak Pan chcesz, żeby jakakolwiek pośmiertna
pamiątka pozostała tych sztucznych narodowości, kiedy one nawet nie miały czasu
poczuć się w swoim bycie odrębnym, rozwinąć ale tako, nagromadzić
jakiegokolwiek zasobu przeszłości. W naturalnym porządku rzeczy, żywotność
narodowości zależy od masy tego zasobu, od stopnia rozwinięcia, od pierwiastków
bądź materialnych, bądź umysłowych, bądź moralnych, mogących się opierać
niszczącym je siłom i przygodom. Według Pana Hrabiego takowym opierającym się
pierwiastkiem są obyczaje. Według mnie wszelkie zasoby ducha, wszelkie drogi,
którymi społeczne ciało przejawiało się jak najświetniej, poczuwało samo w
sobie jak najsilniej. Oto gdzie się rozchodzimy w zdaniu. Pan Hrabia tak dalece
chcesz przestać na samych obyczajach, że w jednym z swych listów utrzymywałeś,
że dlatego duch Wenecji tak prędko zginął, że się pierwej nadto wysilił, nadto
ulotnił w architektonicznych pomnikach jej wielkości. Nie mogę się zgodzić i na
to; jeżeli widok kościołów i pałaców nie żywi w potomkach Doriów i Morozinich pamięci wieków ubiegłych, nie zatrzymałaby się
takowa w pierwotnych rybackich chatkach na lagunach. Nie ma nic pospolitszego w
naszym czasie, jak pojęcie mistyczne różnych narodowości. W przekonaniach, najprzeciwniejszych naszym, silą się na to koniecznie.
Niedawno jedna z moich korespondentek utrzymywała przede mną, że narodowość
dlatego jest świętą, że wyraża osobną stronę religii. Musiałem ją przestrzec,
że w swojej niewinnej egzaltacji powtarza błąd heglistów, których Bóg stopniowo
się tylko i przez różne półśrodki przejawia. Co do mnie, ja widzę wszędzie
czynność bóstwa, ale bez gwałtu naturalnemu porządkowi rzeczy; początek,
trwanie, śmierć, społeczeństwo – zależą od warunków bardzo prostych i
widocznych.
Co się tyczy
tego odrębnego twierdzenia, to każda społeczność, doskonała moralnie, miałaby
sama przez się w sobie żywioły najszczęśliwszej i nawet świetnej egzystencji, o
tym ani trochę nie wątpię, bo pamiętam co powiedział Chrystus: „Szukajcie
naprzód Królestwa Bożego i Sprawiedliwości jego, a to wszystko (czego
potrzebujecie) będzie wam przydane”. Sądzę, że te słowa powinny być jedyną
zasadą wszelkiej polityki katolickiej, Wiem to, szczególniej
w tych czasach, silą się niektórzy pogodzić religię, nawet mistycyzm, z najszaleńszymi, najnamiętniejszymi teoriami, ale też wiem,
że tą drogą nie trafią do tego, czego szukają.
Mówi Pan
Hrabia dalej, że nauka historii nie pokazała mu narodu, któryby
miał prawo powiedzieć o sobie, że jest doskonały i cnotliwy a cierpi, i że jest
prawda w tym smutnym twierdzeniu, że zwyciężony zawsze na to zasłużył. Na
nieszczęście moje, nigdy nie byłem innego zdania. Nic mnie nie pogrąża w tak
wielki smutek, jak to ciągle powtarzane w ostatnich czasach wierszami i prozą
pochlebstwo o jakimś narodzie wybranym, niewinnym, cierpiącym dla odkupienia
ludzkości itp., itp. Przystoi to jeszcze dosyć stronnikom różnych politycznych
i filozoficznych systematów, dla których każdy pojedynczo człowiek jest
przynajmniej względna doskonałość, dla których człowiek jest, jak poeta Chenier, dla siebie samego: il
aimait mieux s'admirer, que de penser à se perfectionner; ale kiedy spotykam tę
idylliczną czułostkę u pisarza odcienia religijnego, oburza mnie jako absurdum
i prawie bluźnierstwo. Godzę się z Panem, że naturalny pociąg dla każdego
nieszczęścia tłumaczy wstręt do bolesnej prawdy, o której mówimy, i że zaszczyt
robi ludziom ich współczucie (wyraz nieczytelny, Red.), ale zapoznanie tej
prawdy ile w rzeczy samej szkodliwe! Co za oplatane skutki mieć musi – płakać,
narzekać, przeklinać drugich, wtedy kiedy jaki taki ratunek od siebie samych
jeszcze by zależał! Czytając naszych historyków, polityków, słysząc naszych
patriotów, nieraz mi się zdało, że patrzę na znachorów wielkich, którzy każdej
słabości widzą przyczynę w wietrze, który zawiał, w urokach, które ktoś rzucił,
w czarach sąsiednich wiedźmy, zawsze w czerni zewnętrznym, nigdy zaś w
temperamencie, sposobie życia i postępkach chorego. Dlatego też kiedy Pan,
kiedy ja, odważymy się powiedzieć, że choroba w chorym a nie w urokach,
przytomni radzi by nas błotem i kamieniami zarzucić.
Trzeba to
znosić cierpliwie. Przy Panu pierwsza zasługa, żeś głośno od zyskownego
rzemiosła Antośków i Michałków odstąpił; ja, czując
zawsze aberrację w tym niepojmowaniu, że najstraszliwsze choroby rozwijają się
wewnątrz organizmu, aberrację w utrzymywaniu jego absolutnego stanu zdrowia,
tak że nadwyrężają go tylko uszkodzenia zewnętrzne, nie mogłem się zgodzić ani
na definicje cierpień, ani na lekarstwa używane; to mnie warcholiło ustawicznie
z wszystkimi, którzy o tych małościach rozprawiali, zacząwszy od Maurycego
Mochnackiego aż do półgłówka Iwanowskiego! To też sprawiło, że skoro zbliżyłem
się z Panem, rozświeciłeś Pan i wyjaśniłeś moje własne instynktowne poczucie, i
taka jest przyczyna solidarności naszych przekonań, w czym inni widzą tak straszną
i tak gorszącą zmowę.
Schodząc
nareszcie do pierwotnego naszego założenia, to jest do kwestii, którą zrobiłem,
dlaczego w cywilizacji polskiej formy były tak często płaskie i pospolite!...
odpowiadasz Pan, że szlachcic poetyzował jak Rafael samo życie a nie jego
akcesoria, że nie żył jak chłop z naturą, ale z forum itd. Jest to niewątpliwie
jedyna odpowiedź, która się znajdzie i zdaje się dość sprawiedliwą. Chciałbym
wszelako, żebyś Pan wszedł w nią głębiej i poparł swe zdanie tym mnóstwem
szczegółów i wiadomości, które sam jeden posiadasz, a które by upewniły, że tak
jest a nie inaczej. Instytucje bowiem gminne, życie z forum, jak Pan mówisz,
nie zawsze jednakowe wydało skutki, nie zawsze wytępiało i ścieśniało poetyzm.
Najpoetyczniejszy świat Hellady powstał od demokracji; Rzymianin wynosił z
forum zewnętrzność wspaniałą, nawet pyszną, wolne Rzeczpospolite włoskie wydały
sztuki. Ponieważ fakt dość widoczny, że Polska Rzeczpospolita szlachecka
odróżniła się w wypadkach obyczajowych od wszystkich tamtych, zostaje okazać
dla czego? I tego się to chciałem u Pana Hrabiego dopytać. Zresztą w pierwszych
już listach kilkakrotnie powiedziałem, iż nie wiem z pewnością, czyli ów
charakter polskości, rubaszny i często płaski, jest i jej charakterem
przyrodzonym, czyli też oswoili nas z nim nasi pisarze, te tylko jej stronę
obrazujący. W jedynym malowidle autentycznym tych obyczajów, w Pamiętnikach
Paska, postrzegam cechy odmienne, widzę typ dość wzniosły i poetyczny; postacie
zdają mi się z rodziny średniowiecznej postaci Brantoma
i Froissarda – w jednych tylko obrazach Soplicy
znajduje się często to samo; inne wizerunki, przesadzając rubaszność i prostotę
szlachecką, przerodziły ją na doskonałą płaskość, może więc te reminiscencje
literackie nadto silnie na mnie działają; w takim razie prawdziwym artystom,
jak Pan, zostają istotne rysy typu przywrócić. Wspomniałem Paska, powiem Panu
Hrabiemu, że nieraz miałem zamiar napisać studia nad tymi Pamiętnikami,
to jest wystawić według nich, czym był szlachcic tego wieku, jakie jego
stosunki do osób i rzeczy, jakie prawa i wyobrażenia społeczne. Wiem, że nie
dokonam nigdy takiej pracy, wymagającej cierpliwości i ciągu, ale byłaby to
ciekawsza rozprawa o obyczajach, jak (= niż) wszelkie kompilacje Wójcickiego.
O tej
nieszczęśliwej poezji i poecie nie możemy się porozumieć. Chcesz Pan ile możesz
oszczędzić moją powagę estetyczną i powiadasz, że zapewne tylko przez nieuwagę
dopuściłem się niektórych twierdzeń itd. Proszę być ze mną bez ceremonii; ani
się pyszniłem kiedy uroili sobie, żem wielki estetyk, ani się martwię, że mnie
teraz spychają z trójnoga. Kie mam się za mądrego w
tej mierze, ani się bardzo troszczę, żebym był mądrym — co na tym zyskam?
Powiadasz Pan, że przyszło ci na koniec na myśl, że ja to nazywani poetycznym
co mi jest przyjemne — to prozaicznym co wstrętne. Dosyć blisko tego.
Powiedziałem w pierwszym moim dziele, że poezję mam za synonim piękności. Pan
Hrabia dujesz swoją definicję, że poetyczność jest
siłą działającą dodatnio, a prozaiczność opór tej sile, albo materia iners. Słyszałem rożne określenia poezji; wiadomo
mi, że niektórzy zupełnie według teorii Pańskiej układają szczeble wszelkiego
rodzaju tworów od najniższej prozy do najwyższej poezji, w miarę jak w nich
siła ducha lub materia przemaga. Wszystko to może mieć względną słuszność, a
przecież nigdy mnie nie zaspokoiło — wyznaję nawet, ze określenia nadto ogólne
są dla mnie określenia żadne. Z pojęć o sztuce nigdy mnie żadne nie uderzyło
tak mocno, jak kilka słów, wyrzeczonych w jednym dopisku do „Listopada” przez
Pana Przecławskiego, w którym on jedną muzykę nazywa sztuką nie naśladowniczą i twórczą, inne, a między tymi poezja
naśladowczymi. Zawsze się mi wydało bez sensu, co poeci w sztucznym zachwycie
bają o wieszczeniu, o bujaniu po niewcielonych światach, o wyrażaniu porywów
czystego ducha etc, etc. Muzyka wyraża i budzi
nieokreślone wrażenia; to jej powołanie, to jej potęga.
(List Pański
dał do odpowiedzi treści na kilka kartek, nie mogąc uspieszyć,
wyprawiam tę, a resztę przyślę pocztą.)
M. Grabowski.
(d. c.) skoro
wstępuje do naśladowania świegotów, huków a nawet głosów wyraźnych namiętności,
zniża się na poziom kuglarstwa, ale poezja jeżeli chce nas częstować myślą
niezrozumiałą i niejasną, tworzy galimatias bez wartości. Sztuka naśladownicza
ma więc przedmioty do naśladowania, formy materii alfo formy ducha z materią
zjednoczonego, jak wybornie rzekł Pan Przecławski. Nie przez roztargnienie w
liście ostatnim, ale w ciągu całym mojego krytycznego zawodu utrzymywałem, że
to jest tylko poezją, co samo przez się jest lub było takową, wprzód jeszcze,
niż odtworzyła je swoim trybem sztuka. Powiedziałem to samo, co Pan mi teraz
mówisz, że jeden tylko Bóg zawsze i wszędzie tworzy poezję, a człowiek,
największy artysta, wtedy tylko, kiedy pościga
rozlaną w świecie. To właśnie jest moją teorią (jeżeli mam jakową), że w
naturze, w uczuciach człowieka, w historii pełno widzę, jak nazywam, gotowej
poezji, którą sztuka tylko odtwarza, wyjaśnia, w obieg umysłowy puszcza. Często
mówią o tej poezji w bryłach, o tej poezji współistniejącej z rzeczywistym
bytem, ale rozumiejąc wtedy pierwowzory odtwarzania, rzetelność którą
pochwytuje i naśladuje sztuka, nie myślą o narzędziu, którym się posługuje, jak
mi to Pan przyznajesz, nauczając, że kamień był prozą, ale z tego kamienia
wybudował Buonarotti poetyczny Watykan. Czym dla architekta kamień, tym dla
poety słowa, wyrazy całego dykcjonarza. Któżby utrzymywał, że to ten budulec
jest poetycznością! Zresztą co do architektury godzę się z panem Przecławskim,
ze muzyka jest jedną sztuką nie naśladowniczą, która tajemnym językiem wznawia
i wyraża wszystkie ciemne przeczucia, może pamiątki duszy z doskonalszego
stanu; godzę się, że malarstwo i poezja są sztuki naśladownicze, mogące
wystawiać to tylko co znamy, co porusza nas silnie; ale co jest przyczyną
piękności w architekturze, piękności, która przecie niezmiernie silnie do ranie
przemawia?... Tego doprawdy nie wiem i radbym, żeby mnie kto nauczył.
Z powodu
moich domagali się poetyczniejszego typu w dawnej cywilizacji polskiej,
przypominasz Pan sobie moje starania o zaszczepienie miłości sztuki w obecnej
chwili i nie rokujesz mi pomyślności. O skutkach i ja wątpię; wszelako przeciw
pewnej części twierdzeń Pana Hrabiego potrzebuję się odwołać. Zdaje mi się, że
sądzisz Pan nadto absolutnie, powiadając, że to a te narody do tego a tego
jedynie zdolne; Węgry nie wydadzą nigdy ekonomistów, Szwajcarzy i Holendry
epików, Michelet widzi w narodowościach i w historii narodów konieczny wypadek
położenia geograficznego i klimatu; inni, rozprawiając o tak nazwanym
posłannictwie aniołów, widzą w nich takie jakieś machiny biernej i fatalne;
wiem, że Pan najdalszy jesteś od podzielania tych wyobrażeń, a przecie widząc w
narodach pewne tylko i stałe specjalności, trzeba by przyznać, że to albo skutek
fizyczny, albo przeznaczenie. Co jest i do czego zdolny jaki naród w danym
czasie, rzecz bardzo widoczna, zapewne dzisiaj nie zanosi się na Węgrzech na
ekonomikę polityczną, ani u Holendrów na epopeję, ale czy kiedyś i tam coś
podobnego nie będzie? przeciwko temu nie widzę logicznej niemożności, bo naród
jest concretum, w skład którego wchodzą
warunki czasu, okoliczności, nawet krwi, a te się w moment mogą inaczej
kombinować. Z tego powodu, z niedostatku pewnych zjawisk u Polaków nie
wnioskuję, że tych zjawisk nigdy nie będzie, tym bardziej, kiedy rzecz
oczywista, jak ogromne z nami i w nas zaszły zmiany. Mówisz Pan, że nie
mieliśmy nigdy to (= tego), co się nazywa l'élément
des beaux arts;
najpewniej; sam to często powtarzam; robię właśnie Panu Hrabiemu pytanie, czemu
to nie było tego pierwiastka poetyczności w cywilizacji wywłaszczonej?... Pan
odpowiadasz mi w ostatnim liście, ze dla tego, że Polacy żyli z forum a
nie z naturą, a więc tamująca przeszkoda dawno ustała; cywilizacją staropolską,
którą Pan tak żywo malujesz, zmieniła cywilizacja filozoficzno-kosmopolityczna,
jak wysławia w dramatycznym obrazie „Listopad”; od końca epoki Stanisława
Augusta potok czasu, wypadki, wpływy mieszają nas i trą jak glinę; wszelkie
wyobrażenia i pojęcia, wyrabiające się w Europie, wyrabiają się i u nas i
zmieniły do niepoznania żywioły naszej narodowości. Czym one są dzisiaj?... Nie
biorę się za (= do) trudną pracę określenia tego, a jednak zdaje mi się, że
przynajmniej zaszłe zmiany dość się okazują przyjazne
popędowi artystycznemu, którego żadnych śladów nie było w przeszłej naszej
cywilizacji. Cóż to bowiem płodzi sztukę u narodów? Ekscytacja imaginacji albo
siła uczucia. Pewna ospałość fizyczna skutek temperamentu, a do tego
systematyczne powściągniecie bujania ducha, które mieli na celu i słusznie
mieli na celu jezuici, sprawiły niedostatek żywiołu dla sztuki; odtąd
imaginacja nasza doświadczała dość silnych wstrząśnień, schodziliśmy w głębie
uczuć; rozważanie jednych i drugich w sobie, żywienie, egzaltowanie jest dla
nas stanem wcale zwyczajnym, a od tego do przejawiania pomysłów i wzruszeń na
zewnątrz (co stanowi sztukę) już tylko krok. Jakoż patrzymy na rozkwitłą u nas
niespodzianie poezję; cóż by dziwnego było, żeby to samo usposobienie wyraziło
się przez sztukę kształtów albo tonów?!
Zresztą
chodzi mnie tylko o zawarowanie głównej zasady, bo w przystosowaniu nie myślę
wcale naznaczać dnia i godziny, kiedy się urodzi sztuka polska, a tym bardziej
utrzymywać, że moje artykuliki ją wywołają. Troszczę się nawet o co innego, jak
(= niż) o powstanie konieczne sztuki, w całym znaczeniu narodowej. Równie jak
Pan Hrabia nie myślę, ażeby dotychczasowe malowidła malarzy, których nazwiska
kończą się na -ski i -wicz,
stanowiły szatę polskiego malarstwa; nie wiem nawet, czy ktokolwiek odważyłby
się to powiedzieć. Dykcionarz artystów polskich,
który obiecał wydać Kraszewski, dostarczy tak mało materiału do historii sztuki
w ogólności, jak „Teatr Polski” Wójcickiego do historii poezji dramatycznej.
Nie dosyć, żeby Polak malował golców jak Smuglewicz, albo białe konie jak
Suchodolski, żeby głosić, żeśmy mieli i mamy narodowych malarzy. Wiem to
wszystko, a jednak nie robię stąd i przeciwnego wniosku, że nie powstanie u nas
nigdy oryginalny artysta. Czyśmy się od razu dorobili oryginalnej poezji?
Stopniami, bardzo pomału. Trzeba się naprzód dobrze nauczyć języka, nim
potrafimy wyrazić, co najgłębszego w duszy nam leży. Pospolicie erę poezji
naszej narodowej naznaczają o nas od Mickiewicza, Malczewskiego, Zaleskiego,
bardzo sprawiedliwie: ale od pierwszymi utworów tych poetów jakże daleko do odtworzeń najdoskonalszej polskości Soplicy! Objawu życia w
czymkolwiek, obława potrzeb i upragnień już zwiastują, że się im kiedykolwiek
zadość uczyni; odpowiedź na kwestię, czy może być malarstwo w Polsce, leży w
czym innym już (= niż) w tym, że Suchodolski nie jest jeszcze oryginalnym
malarzem. Zresztą o Suchodolskim dla tego tylko mówię, że mi go Pan przytoczył,
bo nie widziałem nigdy jego utworu. Według mnie, malarstwo w Polsce być może,
bo w treści narodowego ducha pełno jest żywiołów, które się obrazowego
wysławienia niejako domagają, i wystawione uznane by i pojęte zostały; ale
przeciwważy to tyleż przeszkód materialnych, ja więc nic przepowiadać nie
myślę. W rzeczy też samej nie chodzi mnie (jak rzekłem) o powstanie od razu
szkoły oryginalnej, która by zaraz równoważyła niemiecką, wioską, hiszpańską.
Dosyć by dla mnie było, żeby się między nam, ocknął gust sztuki, w
nieprzytomności nawet odrębne; szkoły. Nie wiem, czy Pan uważasz, ze ja w miech
artykułach biję raczej na pobudzenie publiczności do miłośnictwa, jak (= niż)
artystów do tworzenia tym albo owym trybem. Wiem, że Pan może byś się
oświadczył przeciw zaszczepieniu tego miłośnictwa w nasze obyczaje; gdyby tak
było istotnie, przypisałbym to uprzedzeniu na korzyść ulubionej obyczajowości.
Bardzo skłonny jestem wysokie zdanie o tej obyczajowości podzielać, ale
ponieważ należy ona tylko przeszłości, sądzę słusznym (= rzeczą słuszną) dziś
ubiegać się o żywioły na dziś przydatne, choć niegdyś obce. Gust sztuki miałby
teraz dla nas najkorzystniejsze wpływy; odkryłby cel wzniosły i piękny temu
marnotrawstwu i zbytkowi, który na najlichsze powszednie drobiazgi nas
wycieńcza, stworzyłby zajęcie użyteczne, gdzie niema żadnego, lub gdzie są
zaprzątnięcia fatalne; nareszcie ponieważ myślę, że sztuka powstaje z silnego
uczucia, więc wyprowadzając je na zewnątrz i postaciując, uczucie to jeszcze
silniej wzmaga, rozjaśnia i wkorzenia, a według tego, com już raz powiedział, w
zasobach tylko ducha dla nas zbawienie.
Starałem się
naprzód nie zostawić bez odpowiedzi różnych interesujących punktów Pańskiego
ostatniego listu, teraz powiem słów kilka o „Listopadzie”. Już czytam w Tygodniku
początek XII rozdziału: „Wojski w więzieniu”. Nie ma żadnej części tego zajmującego dzieła, która by nie
wprawiała mnie w podziw dla autora, ale od czasu kiedyś Pan pozbył się (może
niegładko się wyrażam) kłopotu myśleć (= myślenia) o romansowej intrydze a
wszedł w opisy Konfederacji, dworu Stanisława Augusta i samej katastrofy, zdaje
mi się, że jesteś jeszcze swobodniejsza i doskonalszy. Nie mogę się wydziwić
płodności treści i obfitości szczegółów; po prze wybornym przedwstępie do
Konfederacji, gdzie książę Panie Kochanku tak przedziwnie do swoich Albariczyków przemawia, występuje doskonały a tak w pewnym
względzie nowy i ważny razem typ służebnego szlachcica Skołuby;
bez względu aa rolę Skołuby w romansie, ta figura
nieodzowna była dla wyświecenia tego szczególnego organizmu, który się nazywał
Rzeczpospolitą Polską, a który bądź co bądź Pan jeden pojmujesz. Po Skołubie drugą znów całkiem niespodziewana figurą jest Pan
Chorąży Chłusowicz. I ten przewyborny; tkwiące mu w
głowie powieszenie Ogińskiego, dziwaczne plany polityczne, wszystko to żywe
rysy szlachetczyzny, którą Pan na wylot znasz i w tysiącu postaci zawsze
charakterystycznych a odmiennych wystawiasz. Sama zaś scena uwolnienia
Wojskiego, wyprawa Skołuby i Buńczukiewicza,
spotkanie Chorążego, powieszenie szpiega, zapalenie krzaków, pożar
gumna i powrót w lasy, wszystko to pełne życia i interesu. Spotkanie się dwóch
oddziałów konfederackich w lesie, przy zamianie zwrotek tej pieśni, w której
wypiętnowany tak doskonale duch związku barskiego, kończą właściwie ten epizod,
przy wszystkich swoich zaletach mający jeszcze tą barwę romantyczną, w powieści
pożądaną. Zdaje mi się, że zwrotki przytoczone są wyjęte z pieśni, wprowadzonej
przez Słowackiego do jego poematu „Ksiądz Marek” (porównałem z książką i widzę,
żem się mylił; ale widocznie Słowacki naśladował pieśń oryginalną, Panu
znajomą), a która musi być pieśnią autentyczną. W ogólności w tym miejscu i w
wielu innych wystawiłeś Pan z cudowną plastyka, rycerstwo barskie; lubo
wiedzieliśmy, że ten związek powstał za całość wiary, wszakże przy zmienionych
całkiem wyobrażeniach, po wychowaniu całego pokolenia antykatolickim, nikt
oprócz Pana nie potrafiłby wystawić w całym wizerunku tych ludzi, jakimi byli.
Przysłuchawszy się teraz rozmowom i pieśniom tych rycerzy, którzy idą krew
wylewać dla swego zbawienia, żywiej wystawiam sobie Liguerów
Guiziusza.
Nie będę
rozszerzać się z pochwałami dalsze, treści dzieła, obrazów Króla Stanisława i
jego dworu; spodziewałem się, że doskonale się Pan z tego wywiążesz i nic
zawiodłem się wcale; ale mnie wprawiło w zdumienie to, kiedy zaprowadziłeś nas
Pan do kasarmy w Brulówce,
kiedy zacząłeś malować Kieścia i jego Jewkę. Nigdy przedtem nie wystawiałeś ludzi Z tej klasy, i
zdało się nam, że jest dla Pana całkiem nieznajomą strefą, a przecie
zobaczyliśmy, że nie tylko... (Braknie dalszego ciągu tego listu. Przyp.
wydawcy.)
VI.
Dnia 18 Maja
1847. Alexandrowka.
Rozpisałem
się byt przecie do Pana hrabiego, kiedy mi przyniesiono list z 10 Kwietnia.
Gdybym był przypadkiem nie odesłał naprzód 295 r. sr.
(a bardzo to być mogło, bo nikt nie ma obowiązku trzymać gotowe pieniądze na
całkiem nieprzewidzianą okoliczność), list ten byłby mnie zgryzł
niewypowiedzianie, bo i teraz nawet, kiedy niegrzeczne wymówki Pańskie i
niegrzeczniejsze jeszcze podejrzenie same przez się upadały, zrobiły przecie na
mnie tak przykre wrażenie, że potrzebowałem kilkunastu dni czasu, żeby poszły w
niepamięć. Powiem Panu tylko jedno: znać, że mamy między sobą tylko literackie
stosunki, bo ci, co ze mną żyją, wiedzą dobrze, że w interesach pieniężnych
robię pospolicie trochę więcej jak (= nad) to, co ścisła uczciwość wymaga;
dotąd przynajmniej wolny byłem od tego rodzaju upokorzenia, którego z łaski
Pana doświadczył. Że nie na każdy list Pański odpisywałem, nie było powodu
posądzać mnie o kłamanie słabości i roztargnienia, bo tyle przynajmniej
napisał, że jeżeli Komorowicz, któregom na
powierzenie komisu wskazał, nie zapłaci, ja moje pieniądze odeślę; gdybyś więc
Pan mojemu słowu wierzył, nie było się o co niepokoić, a miesiąc jeden zwłoki
(odebrałem wiadomość od Komorowicza w końcu lutego,
pieniądze moje posłałem 2 kwietnia) nie był tak wielkim nadużyciem cierpliwości
ze strony kogoś, co cudze grzechy na siebie bierze. Dajmy zresztą, temu pokój,
nie pierwszy to raz wychodzę dobrze na literackim korektorstwie, ale spodziewam
się, że ta ostatnia historia wyzwoli mnie raz na zawsze od przyjmowania na
siebie tego rodzaju komisów.
Wymawiasz mi
Pan w kilku swoich listach moje rozleniwienie. Nie wymawiam się od tego
zarzutu; powody tego nawet są dla mnie bardzo pochlebne i aż nadto łaskawe. W
ostatnim liście strofujesz mnie Pan nawet za kartownictwo.
I to prawda — nie jestem ja wprawdzie szuler nałogowy. Proszę wierzyć, że kiedy
me mam okazji, nie tęsknię do kart i kilka miesięcy z rzędu nie gram, ale kiedy
trafię na grę, chętnie się w nią dam wciągnąć i oddam się jej namiętnie, tak
jak wszystkiemu, co robię. Dla tego w Kijowie zwyczajnie gram noc całą i do
niczego innego nie jestem sposobny; że wychodzę na tym nie najlepiej — nie
potrzebuję mówić, a jednak i tym sposobem Bóg kogoś uratuje, kiedy zechce. Tak
się stało ze mną; gdyby me gra i lenistwo, może bym się dał bym namówić jechać
na wesele Kulesza, który mnie koni etanie o to prosił, a że Pan wiesz, ze na
tego młodego człowieka odkryły się jakieś głupstwa, moja podroż diabli wiedzą
jeszcze jaki miałaby pozór i wplątałbym się jeszcze był najniewinniej w biedę.
Bardzo więc się cieszę, że zgrawszy się, jak zazwyczaj, zaraz z początku, a
potem starając się odgrywać, nie miałem czasu myśleć o literackich
przyjaźniach. Zresztą ze już czas i wypadałoby poprawić się z brzydkiej tej
wady, przyznaję i bardzo Panu wdzięczny jestem, że mi nią bez ogródki kolesz w oczy. Jednakże nie same karty są przyczyną mego
lenistwa; największą bez wątpienia jest moje zdrowie, słaby bowiem nie jestem,
zdrów nie jestem; rzadki tydzień, żebym dwa, trzy dni nie czuł się
niedomagającym, to ustawicznie przerywa ciąg pracy, rozpędza myśli, nie daje
wykonywać żadnej dłuższej roboty i w końcu loku czynność pisarską sprowadza do
zera. Tryb życia wiejskiego niemało się może przyczynia, wiesz to Pan z
doświadczenia, i szkodowała z tego powoda literatura nasza więcej, niż kiedy ja
mało albo wcale nie piszę; ale cóż na to poradzić?... Gdyby tak było istotnie,
ze moje powołanie pisać krytyki, to nie mniej pierwsze jeszcze od tego
powołanie wykarmić liczną rodzinę. Wiadomo Panu, że pisarstwo u nas rzecz
bardzo nieomłotna, muszę więc po niewoli pilnować tego, z czego chleb jem — jakby powiedział Wojski albo
Generał Kunicki. Proszę więc wierzyć, że ja nie biegam jedynie za wzruszeniami
zielonego stoliku, ale zwyczajnie wiodę życie dość pracowite w swoim rodzaju, i
nieraz, kiedy wieczorem obrachuję różnorodne zatrudnienia, które przez dzień miałem,
sam się mimowolnie uśmiechnę. Dodaj Pan do wszystkiego, ze jestem istota w
najwyższym stopniu nerwowa — lada co umie poruszy i mną zakłóci, naprzód
nierzetelność Komorowicza, potem liścik Pański
trzymały mnie w prawdziwym rozdrażnieniu; Bóg tez nawiedzał ranie w tych
czasach lakierni przykrościami, właśnie w tym samym czasie co powyższa
pretensja spotkała mnie druga także od przyjaciela i także literata; temu w
czasie kontraktów kijowskich pożyczyłem 3000 r. sr.,
robiąc najwyraźniejszą szkodę własnym interesom (bo wcale nie jestem w pozycji
pożyczania pieniędzy). Myślałem, że mi jest wdzięczny; odebrałem wymówki, czemu
pożyczyłem 3 a nie 4 tysiące. Może Pan pomyślisz, że żartuję! przekonać mogę
czarno na białym.
Nic dalszego
od prawdy jak to, że moje opuszczenie literackich szranków ma za przyczynę
zrażenie się. Było to z początku, najgorszy tego skutek, żem stracił nałóg
regularnego zajmowania się i przyglądania bieżącemu piśmiennictwu, teraz
wyszedłem z porządku i przyzwyczajenia, a wrócić do nich nie zawsze zależy od
chęci. Mówiłem Panu otwarcie: zdrowie, tryb życia, z obydwóch wypływające
umysłowe rozleniwienie, wcale zaś nie dogryzki literackie, spędziły mnie z
pola. Wiem jednak, że moi niechętni nie wątpią wcale, że skutek to ich
zwycięstwa nade mną — zostawiam im tę maleńką pociechę!
Krytyka
Kraszewskiego na „Listopad” dowodzi tego tylko, co w nim od dawna jawne —
niepohamowanej zawiści przeciwko wszystkiemu, co go ćmi. Zasadą jego
nieszczęśliwego charakteru jest zazdrość. Wierzę bardzo, że nie byłoby mu
przykro być autorem „Listopada” — mógłby dać śmiało w zamian swoje sto
kilkadziesiąt tomów! Bawiła mnie doprawdy ta klecona pomiędzy Panem a
Kraszewskim przyjaźń przez księdza Hołowińskiego. To
rzecz zupełnie nienaturalna i skutki jej nie byłyby ani poważne, ani korzystne
— Kraszewski, chwalący Pana, nie potrafiłby niczym Panu pochlebić; w
grzecznościach ze strony Pańskiej byłby znaczny przymus i intencja. Nie idzie
za tym, żebym się serdecznie nie cieszył z postanowienia Pana Hrabiego
łagodniej obchodzić się z antagonistami. Tego się nawet spodziewałem. Nie
dziwię się, że ulegałeś Pan dawniej chęci oćwiczenia zuchwałych napastników,
ale dałeś im tak ciężkie plagi, sam wzniosłeś się tak wysoko, że obecnie
najwłaściwsze dla Pana umiarkowanie. Rzetelnie dzięki Panu cała strona nasza
teraz zaledwie że nie tryumfująca; może wzbraniają się to przyznać jeszcze
przeciwnicy, ale „Soplica”, „Listopad”, pomysły filozoficzne i moralna, wciąż
ogłaszane przez Pana, jeżą się w naszej literaturze jak słupy granitowe, i z
biegiem czasu coraz mocniej ciężar ich ogromny grunt okoliczny poczuje.
Znalazłem w Tygodniku
początek nowej serii myśli, które zamierzyłeś między publiczność rozrzucić pod
nazwiskiem „Kalejdoskopu”, wziąłem z nich treść listu, który pisałem do Pana przed
odebraniem missywy z dnia 10 kwietnia. Ta mnie
całkiem pomieszała szyki, a nie mogąc jej zostawić bez odpowiedzi, dopełniłem
tego dnia dzisiejszego i na tym przestanę. Jutro zaś wezmę się do kontynuacji
przerwanego listu, który, jeżeli Pan wartym tego osądzisz, udzielisz
„Tygodnikowi”, to i owo w nim przemieniwszy. Skorzystam na tym, bo dostarczę
„Tygodnikowi” artykułu, poruszającego ważne kwestie w nim zagajone, a już z
tego powodu niepróżnego interesu. Pan zaś i pan Przecławski darujecie rai, że wkładam
na was trud redakcji i przepisania, co znowu jest jedną z przyczyn, dla czego
tak opieszale autoruję, najczęściej bowiem i napisałbym coś, ale któż mi to
przepisze! Z tego powodu Kraszewski ciągle jest dla mnie przedmiotem podziwu;
mniejsza, że dzieła swoje pisze, ale jak on to wszystko przepisuje! Leży przed
nami rozmowa o „Listopadzie”, zagajona przez Pana W. W., i list Pański do mnie,
ale nie mając w tej chwili usposabiania podjąć tej ważnej materii, zacznę śledzić
za ostatnimi zdaniami Pańskimi[9].
A zatem do jutra, a raczej do pierwszej poczty; umyślnie chcę, żeby mój list
literacki nie miał nic wspólnego z dzisiejszym. Przyjaciel i sługa
M. Grabowski.
P. S. Do
księdza Hołowińskiego także dawno nie pisałem — otóż
to sobie bardzo wymawiam. Ostatni mój długi list do niego przeznaczałem dla
obydwóch panów razem; że obecnie zacznę pisać, adresując do Pana, chciałbym,
żebyście obydwa uważali, że pisane do każdego z nich. Spodziewam się bowiem, że
jeżeli M. Gr.... zwraca na siebie Waszą uwagę, to z tego względu, co on o czym
myśli i trzyma... a nie dla jego błahej osobistości.
VII.
dnia 1
Sierpnia 1847 Alexandrowka.
Wczoraj
dopiero doszła rąk moich nowa Gwiazda[10],
pobudzony do napisania o niej słów kilku, adresuję je do łaskawego i kochanego
hrabiego, bo rzetelnie jeżeli odpowiedzieć co można przeciwko szkodliwym
twierdzeniom, które, jak widzimy, i Panowie postanowili między powszechność
rozrzucać, stanie się to tylko za wpływem Pana i Pana Przecławskiego. Partia
nieprzyjazna szerzyła zawsze pogłoski, że odpowiadać Bajle
niepodobna, bo ma „stanowego” za sobą; jak wtedy to było kłamstwem, tak teraz
jest niezawodną prawdą w stosunku do tych panów, rzeczonych nieprzyjaciół
jezuitów, a istotnie służek propagandy bezbożnej i przewrotnej. Wiedzą oni, że,
korzystając z okoliczności, wolno im będzie lżyć rzeczy, powiązane ściśle z
naszym wyznaniem, a czy nam dadzą za nim obstawać? bardzo wątpliwe (= rzecz
wątpliwa). Dla tego kilka słów, które napiszę o Jezuitach, posyłam pod
protekcję Pańską, bo ja nie mam szczęścia do cenzury, najniewinniejsze rzeczy
mnie wymazują. Jeżeliby nam niewinną wolność mieć dopuszczono, wątpię, żeby się
to stać mogło inaczej, jak za staraniem osobistym u Cenzora i wyświeceniem
właściwego stanu rzeczy. Drugi mam jeszcze powód adresować do Pana moje uwagi;
boję się, żeby w stosunku do napaści tak bezczelnej i zawziętej nie były błahe
i niedostateczne, dla tego Pan Hrabia, ks. Hołowiński
i szanowny nasz wydawca najlepiej osądzicie, czy zda się to na co? co z tym
zrobić? nareszcie czy twierdzenia tych Ichmościów, razem z ich osobistościami,
nie najwłaściwiej zostawić pogardzie?... Sadzę wszelako, że materialne ich
kłamstwa zostawione bez odpowiedzi będą wielce szkodliwe, i dla tego posyłam te
(= tych) kilka stów i wypisów, z którymi zróbcie zresztą, Panowie, co
zechcecie.
Przeczytawszy
nowy tom Gwiazdy kijowskiej, waham się rzetelnie, czy przemówić o niej
publicznie, czy też odwrócić się i milczeć?... Wprawdzie aż nadto widoczne (=
jest rzeczą widoczną), że cały ten tom niczym innym nie jest, jak wybuchem
osobistych gniewów i nienawiści. Odezwawszy się, może podamy się w podejrzenie,
że chcemy się wetować i podtrzymywać kłótnię. Wiemy, że tym sposobem
zaspokoilibyśmy najgorętsze życzenia wydawców zbiorku, którzy w tym hałasie
upatrują dla siebie pociechę i chlubę; utwierdzilibyśmy ich może w prawdziwej
monomanii, że ci, których nazywają Decemvirami,
o niczym nie myślą, tylko o nich; gryzą się i jątrzą ich zdaniami, wszystko co
powiedzieli lub powiedzieć mogą nieodstępnie od ich myśli. Toby nas namawiało
nic wzmagać ich złudzenia, ale z drugiej strony widzimy w książce takie
materialne kłamstwa i fałsze, które zgubnymi (= zgubne) są dla tych, co je
puścili, zgubnymi dla tych, co z ich ręki je przyjmą; takowe postanawiamy choć
w części wykazać, puszczając mimo, jak się każdy zapewne spodziewa, co tylko
gniewów i nienawiści ku nam samym dowodzi.
Powiedzieliśmy
już, że cały ten tom, wymierzony prawie wyląc/nie ku temu, ażeby mieć zręczność
(= sposobność) sprzeczce się z kilku pisarzami, przeciwko którym Gwiazda,
jak sobie wyobraża, stanowi opozycję, ażeby ich lżyć i szarpać. Grono pisarzy
tak nienawistnych Gwieździe ma być jezuickiego ducha. Stąd nieodzowna
okazać, że Jezuici najnikczemniejsze potwory z piekła. Nie inny cel wyjątków,
mających niby dowodzić ostatecznego głupstwa i bezczelności nauki jezuickiej we
wstępie „Pana Dołęgi”, nie inny apologii „Żyda” Eug.
Sue (przez, Red.) pana Alberta Gryfa.
Powiedzmy
naprzód, że zostawione (= ono) było naiwności i dobrej wierze naszej literatury
dawać poważne krytyczne rozbiory „Tajemnic” i „Żyda”, śledzić i badać
artystyczne tryby tych utworów, rozpływać się nad ich moralną, ku dobru
ludzkości skierowaną dążnością. Dla tych, którzy zazierali za kulisy, w
aktorach i dramacie nie było takiej okazałości. Lubo pan Gryf myśli, że romanse
p. Sue zasługują na bezpośrednie naszej literatury niemi zajęcie się i zarzuca
Panu Kraszewskiemu, że powtórzył tylko głos dzienników niemieckich i
angielskich (co znowu niesłuszne twierdzenie, bo p. Kraszewski poszedł tym
razem, nie wątpimy, za osobistym przekonaniem, ocenił utwór francuskiego
pisarza ze strony jedynie dla nas ważnej, uznał trafnie, w czym wpływ tego
utworu niewypowiedzianie szkodliwy dla naszej publiczności, jakowy postępek
rozumnego i przez wydawców Gwiazdy wysoko poważanego człowieka niechby ich
pobudził do uważnego zastanowienia się nad tym samym przedmiotem) - my wszelako
ześlemy (= powołamy) się raz jeszcze na dziennik francuski, Revue
de Deux Mondes. Dziennik
ten, w którym pisują wszystkie znamienitości tegoczesne:
Cousin, Lerminier, St-Beuve, Philchasles, ViIlemaio, St-Marc-Girardin,
organ filozoficznych przekonań, stronny za Uniwersytetem, bez ogródki
nieprzyjazny Jezuitom, ten dziennik to przecie powiada o wprowadzeniu Jezuitów
do romansu „Żyd wieczny tułacz”:
(...)
Tak z
wiadomością rzeczy i z gustem prawdziwej sztuki sądzi nieprzyjaciel szlachetny
o roli, danej Jezuitom w powieści P. Sue, w czym p. Gryf nie domyślając się ani
podstępnej spekulacji, ani najmniejszej ofiary z prawdy, upewnia z góry, ze tam
wszystko najhistoryczniejsza historyczność. Pod
względem artystycznym ten sam dziennik kładzie „Żyda tułacza” w rzędzie tych
postaci, których płodzeniem marnują się zdolności wielkiej liczby
teraźniejszych francuskich pisarzy. Zaprzężeni jak do pługa do felietonu gazet,
nagleni do pośpiechu, do dostarczenia proporcji dziennego wyrobu według
brzmienia kontraktów i widoków przedsiębiorców, przez których używani, muszą
wytężać wszystkie siły w tym biegu bez wytchnienia, mordować imaginację,
ratować się wszelkimi środkami i sztukami, które na razie ratunek przyniosą.
Nic dziwnego, że dzieła, takim sposobem tworzone, muszą być. wątlej treści a
rozrosłej budowy; zbiór rozdziałów, które przez miesiące i lata miały zawieszać
interes, zaspokajając go tylko w cząstce i znowu budząc, złożyły na koniec
kilkunastotomowe dzieło. Rzecz prawdziwie szczególna, że takowe fabrykowanie
nie stłumiło przynajmniej pojedynczy przejaw zdolności, ale szukać w ich
całości szyku, związku, sumienności i miłości do swego dzieła artystycznego,
tego nawet nikt nie przedsiębrał. Wielkiej trzeba by na to prostoduszności!
Krytycy poważniejsi nie zwracali na to uwagi, tylko jako na opłakany fenomen,
jako na niepowrotny upadek licznej a przecie osobnej kategorii pisarzy, którzy
się zaprzedali felietonowi i w nim zabijają się fizycznie i duchowe przed
czasem, imaginacją, która przecie nie może tworzyć tylko w koniecznych
warunkach pracy i odpoczynku, czynności i marzenia, wyczerpują, szarzeją,
zniedołężniają. Jakoż zaczyna juz być wszystkim
widoczne, że ostatkami gonią, wyobraźnia gaśnie, typy, wyprowadzone przed
piętnastu łaty na rynek i puszczone w obieg, ciągle są jedne, nie odnawiają
się, jak trupa starych aktorów, do których nikt nie przystaje; sam styl się
zużył i jednostajnością maniery spospolitował; publiczność uczuwa przesyt i
pierwsze oznaki niesmaku. Co najsmutniejsza dla zmordowanych atletów, to, że
dla nich samych staje się jawnym, jako cały ich zawód literacki miał wsteczny
kierunek. Wyszli na scenę z niepospolitemu zdolnościami; zamiast dobre
przymioty rozwijać a złych się środkiem pracy i zastanowienia pozbywać, rzecz
się miała przeciwnie: wady pierwiastkowa przemogły, ich kosztem żyli i opędzali
potrzebę fałszywego zawodu — one jedne przy nich działaj zostają. Takie zdanie
krytyki francuskiej o panach Sue, Soulie, Dumas’ie i Komp., przyjęte powszechnie, wyznaczyło tym
pisarzom właściwe a przecie bardzo podrzędne stanowisko w ich narodzie.
Piętnuje ich wstydliwy stygmat wyrobników felieutonów.
Podczas kiedy Prosper Merimee, autor kilku powiastek, zajął miejsce w Akademii,
dla naczelników romansopisarskich warsztatów drzwi do niej podobno na zawsze
zamknięte. Wybrali oni na swą cząstkę rozgłos dziennikarski i materialne
korzyści; „zaiste zapłatę swą wzięli”! Nikt też nie myśli traktować ich jak
pisarzy z natchnienia, jak bezinteresownych i szczerych miłośników sztuki,
która dla nich potrzebą życia i organem głębokich uczuć i przeświadczeń. Nikt
także nie pyta ich sprawy (= o sprawę) z dążności, którym służą. Od czasu, jak
się zaprzedali codziennemu felietounowi, mają
inną jak wygotować rozdział na termin? To przekonanie, które nawet może kiedyś
szczerze poślubili, mają czas teraz ważyć w umyśle i dowodów dla niego
szukać?... Nic dziwnego, że dają zwykle dziełom pozór różnych socjalnych celów;
muszą koniecznie wyszukiwać powszechniejszych zaprzątnień
wieku, panujących wyobrażeń, silniejszych namiętności; to woda na ich młyn.
Wyśledzać, ku czemu się skierowały umysły, tędy biec na oślep, przesadzać w
tych pojęciach, głaskać i pochlebiać namiętnościom dnia obecnego — to cała
zręczność, sekret improwizowanych dziel bez końca. W czasach naszych, gdzie
zażywa (= ożywia, wypełnia?) życie społeczne mnóstwo drobnych pasji i wielkich
złudzeń, to jako tako zastąpić mogła obfitość inwencji i szczerość natchnienia.
Myli się więc bardzo Pan Gryf, kiedy wyobraża sobie, ze Eug.
Sue, „ogrzany silną miłością ludzkości”, oddaje się „filozoficznym badaniom i
głębokim zaciekaniom się, których rezultat wystawia
on już ostatecznie jako artysta-poeta; wcale nie tak! on bierze rezultaty
gotowe, a z nich bardzo zręcznie i bynajmniej nie bez rzadkich zdolności dla
swoich celów korzysta... Przyjmuje on skwapliwie byle jaką tylko popłatną
naukę, ale żeby ją w duchu badał i sumiennie oceniał, na to ani chęci, ani
czasu mu nie staje. Albo uwierzy ktokolwiek serio w proponowana. naukę de la
charité amusanie
„Tajemnic”?... alboż „Żyd tułacz” jest doprawdy dowodzeniem jakiej teorii
społecznej? Właśnie, że nie. Nie będziemy temu pisarzowi odmawiać często bardzo
trafnych spostrzeżeń i jasnych myśli, ale ażeby on je wiązał do jednej zasady i
miał pojęcie praktycznych środków poprawy moralności społecznej — temu
przeczymy. Jest to przyjemny bajarz, jeżeli chce pan Gryf, poeta, ale to, to
bieda, że biorą go niektórzy za myśliciela, historyka, reformatora! Jak się
musi śmiać w duchu, kiedy go ten honor.
Naczelny
pracownik kijowskiej Gwiazdy jest w powyższym przypadku zbytecznej łatwowierności,
a sądzimy nawet, że dobra wiara, z którą przygląda się bańkom mydlanym teorii
francuskiego pisarza, usposabia go do niepomiernej dla jego dzieł admiracji, bo
skądinąd widzimy w nim tyle gustu, uczucia naturalnych charakterów (np. w
romansach Walter Scotta), że to mu powinno było wykazać różnicę wyrobów
poważnej sztuki od spekulacyjnej tandety. Widzimy przede wszystkim, że w swoim
artykule przeciw Panu Kraszewskiemu ujmuje za historyczną prawdą romansu Eug. Sue; tu właśnie dopuszcza się szkodliwych a
materialnych fałszów i błędów, a to jedynie wyzwało — spowodowało nas do
zabrania głosu. Wiemy, że Jezuici i ich zbrodnie są osia, na której obraca się
cała machineria „Żyda tułacza”; słyszeliśmy już jak z obozu nieprzyjaznego
jezuitom, wiodącego z niemi ważna polityczna walkę, odezwano się o
przyzwoitość, tego wyprowadzenia ich na scenę, o słuszności przyznawanych (=
przypisywanych) im zbrodni; widzieliśmy, jak odparto wstydliwą pomoc kłamstwa i
podstępu. Przeciwnie pisarz polski ujmuje się za historyczną posadą dziełka i
zaczyna od głośnego oświadczenia, że „sam Papież Klemens XIV w swojej
kasacyjnej bulli wymienił wszystkie najszkodliwsze występki, które im dzisiaj
zarzuca Eugeniusz Sue”. Odpowiadamy po prostu, że pan Gryf nigdy nie widział w
żywe oczy tej bulli, odpowiadamy, że nigdy nie czytał historii tego wypadku,
tylko w książeczkach stronnych, bez żadnej naukowej powagi. Bulla, kasująca
Jezuitów, opiera się na powodach czysto politycznych, wcale zaś nie na naganie
instytutu, tym mniej na wyliczaniu romansowych zbrodni, jak twierdzić sobie
pozwala kolaborant Gwiazdy. Historyk niemiecki Scholl,
protestant, tak mówi o tej bulli: „Breve
Dominus ac Redemptor
nie potępia ani nauki, ani obyczajów, ani zakonnej karności jezuickiej; skargi
dworów burbońskich przeciw zakonu (= -owi) są jedyne przytoczone powody
zniesienia, i Papież usprawiedliwia się przytoczeniem przykładu zniesionych
drugich zakonów, stosownie do wymagań okolicznościowych. Wszystkie te kassaty,
według uwagi samego Klemensa XIV, nastąpiły nie skutkiem sądu, ale z prostej
pobudki ostrożności”. Oto jest historyczne, sumienne sprawozdanie o sławnej
bulli; Papież, ulegając konieczności politycznej, uchował w całości sławę ofiar
i honor Kościoła, bo ten „nie mógłby bez zbrodniczej omyłki” (to słowa Klemensa
XIII uroczyście wyrzeczone) „cierpieć i pochwalać przez lat dwieście
towarzystwa, założonego na prawidłach i z żywiołów występnych”. Że Klemens XIV
znaglony był koniecznością, że cztery lata się opierał, że gwałt, który sobie
zadał, był dla niego ciosem śmiertelnym, i umarł, wołając: „Compulsus
feci” — „zrobiłem mimo woli”! — o tym wszyscy,
chyba ci co nie chcą, wiedzą. Wiadomo i to, że Papież, wydając nareszcie swe breve, zaniedbał może umyślnie kazać spełnić te
formy, które są nieodzowne, żeby akt prawny uważać się mógł (= mógł być
uważany) za doszły i obowiązujący; wiadome także protestacie
większej części duchowieństwa katolickiego przeciwko bulli kasacyjnej, jak np.
Arcybiskupa paryskiego, czcigodnego Krzysztofa de Beaumont, w imieniu całego
Kościoła gallikańskiego, który dziś niektórzy radzi by mieć na swej stronie.
Jakie były
pobudki dworów burbońskich domagać się zniesienia Jezuitów?... o tym uwiadomić
może historia, — historia, ale nie namiętne pamflety, których się samych radzi
i przytacza, jakby autorytety, nasz pisarz. Życzymy mu zapytać o to P.P. Lenormant, profesora i członka francuskiego Instytutu, Schlossera, Schoelki i Rankego, protestantów. Pamiętajmy, że działo się to w epoce
głuchych ale silnych usiłowań propagandy filozoficznej przeciwko tronom i
ołtarzom. Namiętności, widoki osobiste podały pomocną rękę tej sprawie. W
Portugalii Pombal mściwy i pamiętny, że ręka kata
spaliła jego pierwsze niesłuszne obwinienia Zakonu co do spraw w Missiach, tajemny zaprzedaniec Anglii, tajemny wróg
arystokracji swego kraju, osnuł piekielną intrygę, półśrodkiem (= za pomocą)
którego wyprowadził aa rusztowanie członków wielkich krajowych rodzin i wygnał
jezuitów z Portugalii. Może ciekawą będzie rzeczą dla naszych panów, lubiących
deklamować o inkwizycji, niby narzędziem Jezuitów, że wtedy to zgorzał w
Autodafe Jezuita Malagrida. Jak powód tych okropności
był błahy? jak formy sądownictwa samowolne i zgwałcone? jak osobistości
namiętne i bezczelne? — opowiedzą to pisarze najmniej przyjaźni dla Zakonu, np.
hr. Alexis de St-Priest. Filozofowie nawet byli
oburzeni tą sprawą, w której „l'excès du ridicule etroit
joint à l'excès d'horreur”—
słowa Woltera. La Condamine, Maupertuis
oświadcza się z wiarą w niewinność potępionych. Bezstronny Schoël
widzi w tym całym wypadku podstęp i osobistą namiętność jednego człowieka, Pombala, który też, zrobiwszy u siebie co chciał, dokonywał
już tylko tego samego usiłowaniami o zagładę zakonu w Rzymie.
M. G.
Resztę przez
następującą pocztę, bo mam zawsze kłopot z przepisywaniem. Dla tej samej
przyczyny i dalszy ciąg o Powieściach dotąd nie nadesłany. Ciekawy
jestem, co Panowie myślicie o bezczelnych napaściach, których Jesteśmy
przedmiotem w Gwieździe, i czy Pan albo Pan Przecławski nie gotujecie im
chłosty. W ostatniej części mego artykułu 0 Powieściach mówię o Racheli, o
Kataleptyku — widzisz więc Pan, że posłuchałem Pana i piszę. Pierwszy rozdział Samuela
— do tego nowego drugiego tytułu przyzwyczaić się nie mogę — cudowny. Coś to
będzie doskonałego. Kataleptyka dopiero niedawno pierwszy raz czytałem i
zdziwiłem (się, R.), że po napisaniu tej powieści drukuje ostatnią w Tygodniku;
na to się powszechnie krzywią, jakoż „Listopad” tylko mógł wytrzymać to
rozćwiartowanie, a to z powodu, że każdy rozdział jednych unosił, drugich
gniewał. Wielka ofiara miłości własnej drukować po Panu powieść w Tygodniku,
a jeszcze jak na złość wybrał sobie pan Sztyrmer
figury i wypadki, Burmistrza pod kanapą i mistyfikację kolo
studni. Piszę to tibi soli, teraz kiedy
nas atakują tak zawzięcie, nie kąsajmy się między sobą — a prawda, że dowcipki
Bomby gorzkie odniosły owoce. Proszę uściskać księdza Hołowińskiego.
Prawdziwy
sługa,
M. Grabowski.
[1] Ob. przypisek Redakcji na str. 614.
[2] Mowa o Przecławskim, Konstantym Świdzińskim, ks. Hołowińskim, Kraszewskim i Sztyrmerze.
[3] Tygodnik Petersburski, założony w 1830 r. przez
Józefa Emanuela Przecławskiego i Franciszka Malewskiego, uznany za gazetę
urzędową dla Królestwa Polskiego. Od chwili gdy zyskał współpracownictwo
„Kliki” stał się poczytnym i wpływowym. Przyp. wydawcy.
[4] „Tujkury” — powieść M.
Grabowskiego, Tomów cztery. Wilno, 1845-1846. Przyp. wydawcy.
[5] Adam Rzewuski, brat Henryka, generał-adiutant w służbie
rosyjskiej, żonaty 1-0 voto z Kurlandką bezdzietną, 2-o z Łobanow-Rostowską,
z której córka za Wilhelmem Radziwiłłem, ojcem Mikołaja, 3-o voto z Jaczewską,
z której dzieci: Adam, Stanisław, Leon. Przyp. wydawcy.
[6] Ma znaczyć: od niepodobieństwa wydawania sądu o kwestiach
itd. Przyp. Red.
[7] Łaskawie nam udzielony odpis zabytku piśmienniczego po
wybitnym krytyku i powieściopisarzu (ur. 1805 r. na Ukrainie, zm. 1863 r. w
Warszawie) drukujemy z zachowaniem właściwych mu form językowych i
stylistycznych oraz pisowni, uzupełniając tylko punktację. Ze względu jednak, że
w niniejszych listach M. Grabowskiego, jak w i innych jego pismach, spotykamy
liczne skażenia języka, przeważnie rusycyzmy w ogóle wyrazy i zwroty, niezgodne
ze składnią i znaczeniem języka polskiego, nieraz przeto dla czytelnika
niezrozumiałych , uważamy za rzecz właściwą zaopatrzyć niektóre tego rodzaju
wyrazy i zwroty w stosowne objaśnienia. Dajemy je bądź równolegle w tekście (ze
znakiem = ), bądź to w przypiskach redakcyjnych, bądź też wyróżniając błędne
cząstki wyrazów kursywą. Przez te zastrzeżenia bynajmniej nie chcemy obniżać
poważnego stanowiska M. Grabowskiego w piśmiennictwie polskim, do jakiego dają
mu prawo pisma jego zwłaszcza, poświęcone krytyce literackiej; pragniemy tylko
wskutek różnych wpływów obcych, gdyby nasza czujność w tym kierunku była
niedostateczna. Wpływom tym podległ w znacznej mierze język M. Grabowskiego, co
znowu świadczy o niedostatecznym już w jego czasach stanie nauki języka
ojczystego wśród naszego społeczeństwa kresowego. Przyp. Redakcji.
[8] W dalszym ciągu często spotykamy w orzeczeniu zdań
podmiotowych użycie przymiotnika rodzaju nijakiego (widocznie pod połączonym
wpływem składni niemieckiej i rosyjskiej), zamiast właściwego językowi
polskiemu orzeczenia takich zdań przy pomocy przysłówka lub przymiotnika rodz.
żeńskiego. Stąd powtarzające się stale zwroty nieprawidłowe, jak oto: widoczne,
jawne jest, że... (es ist offenbar,
es leuchtet ein, dass...), oczywistym, pewnym, wiadomym jest, że....,
koniecznym jest, żeby... itd. zamiast: widoczna, że..., jest rzeczą jawną,
że... oczywista, że...., to pewna, że..., wiadomo, że..., konieczna (konieczną
jest rzeczą), żeby... iid. Uwydatniwszy tutaj tego
rodzaju błędy, nie będziemy ich wskazywali w dalszym ciągu tekstu.
Podobnież spotykamy niewłaściwą
formę orzecznika przy podmiocie bezokolicznikowym, np. „sądzę słusznym ubiegać
się”. Razi także stale używanie formy zaimka mnie zamiast mi i mię. Przyznać
należy, że mimo usterki językowe, występujące przeważnie wtedy, gdy autor mówi
o rzeczach, podbija on czytelnika siłą argumentacji, barwnością i
patetycznością stylu. Przy. Red.
[9] „Śledzić za zdaniami” (rusycyzmem) znaczy tutaj: rozważać
te zdania, zastanowić się nad nimi. Przyp. Redakcji.
[10] Gwiazda, pismo założone w Petersburgu w 1845 r. przez
Zenona Fischa (albo Pisza), dokoła którego skupiła
się „nieprzejednana” młodzież; głównymi jej reprezentantami byli: Antoni
Marcinkowski (Albert Gryf) i Jakub Jurkiewicz (Benedykt Dołęga). Gwiazda
wystąpiła namiętnie przeciw poglądom Rzewuskiego, Grabowskiego i Hołowińskiego. Walka, która się z tego powodu wywiązała
między Gwiazdą a Tygodnikiem Petersburskim, przybrała formy
skandaliczne; dodać należy, że Tygodnikowi przypadła najmniej zaszczytna
rola. Bez względu na to, w redakcji Dziennika Warszawskiego, założonego przez
Henryka Rzewuskiego z funduszy rządowych, znaleźli się wodzowie nieprzejednanej
opozycji: Jakub Jurkiewicz, Zenon Fisz i Antoni Nowosielski. Przyp. wydawcy.