Artykuł
Z powodu książki Romana Dmowskiego

„Droga”, listopad 1931, str. 907-916

 

Roman Dmowski od szeregu już lat na długo jeszcze „przed majem”, wycofał się z tego, co w narzeczu dziennikarskim nazywa się życiem publicznym. Od trzech kadencji nie jest już członkiem żadnego z ciał ustawodawczych, a okoliczności tak się układały, że znalazł się poza kołem czynnych polityków. Mógł przeto ludzi i wypadki oglądać z daleka i z wysoka, widzieć las, którego nie zasłaniały mu poszczególne drzewa. Mógł, niezmuszony do codziennej fragmentarycznej decyzji i łataniny, będącej smutnym obowiązkiem praktycznego działacza, w ciszy wiejskiej niejedno przemyśleć i osądzić. Z przemyśleń tych i osądów powstał w ciągu lat kilku szereg artykułów pisanych – nie chcę twierdzić, że zupełnie sine ira, niewątpliwie sine studio – ogłaszanych zaś z natury rzeczy w naszych polskich warunkach na łamach opozycyjnych organów, to znaczy z niewielkim chyba dla ogółu pożytkiem. Artykuły dziennikarskie w naszych warunkach bowiem przekonują tylko przekonanych; ci, którzy by najwięcej z nich korzystać mogli, tj. ludzie odmiennych przekonań, odmiennego obozu, nie czytują ich wcale, lub też czytują jak śp. senator Nowosilcow słuchał lamentów swych więźniów, by mieć skąd czerpać codzienną porcję irytacji niezbędnej dla zdrowia („cela żółć porusza, a żółć fait la digestion”). To też zdaniem naszym uważać należy za szczęśliwą myśl autora, że zdecydował się ogłosić zbiór swych artykułów w książce[1]. Książka nie działa tak ostro i doraźnie jak dziennik; nawet Słowianin skłonny jest czasem sądzić ją wedle treści, nie zaś wedle przynależności stronniczej autora. Staje się książka czasem substratem do myślenia, rozprasza opary psychozy i prostuje ścieżki zdrowemu rozsądkowi.

Język Dmowskiego jest prosty, wręcz suchy, tym silniejsze na czytelniku robiący wrażenie, że nie formą, lecz treścią, do niego przemawia. Rzadka to rzecz w Polsce: polityczna książka, która nie pławi się w czczym werbalizmie. Pod względem rzeczowym książka (poza wstępem i konkluzjami) rozpada się na dwie części: ogólną, poświęconą powojennemu położeniu świata, przede wszystkim świata cywilizacji europejskiej, z krajem germańskim w szczególności, i szczegółową, omawiającą kolejno kwestie: rosyjską (sowiecką), ukraińską, niemiecką i żydowską, ze szczególnym uwzględnieniem polskiego do nich stosunku.

Nie zawsze, jak się w dalszym ciągu niniejszego okaże, podzielam poglądy autora; myślę jednak, że zawsze zasługują one na bardzo poważne nad nimi zastanowienie się.

Świat powojenny – autor ma na myśli świat cywilizacji europejskiej po obu stronach Atlantyku – jest chory i jak dotąd wszelkie środki zalecane czy przez lekarzy, czy częściej jeszcze przez znachorów – zawiodły. Dlaczego? Dlatego, że chciano widzieć i leczyć li tylko przejawy choroby, te które odczuwano dolegliwie, nikt zaś nie miał czasu ni odwagi obnażyć jej przyczyny i zbadać, czy i o ile da się je usunąć.

Przyczynami bezpośrednimi dzisiejszego niewesołego stanu świata europejskiej cywilizacji są: wywołane wojną zubożenie białej części ludzkości, dokonująca się nieubłaganie i to w coraz szybszym tempie decentralizacja światowego przemysłu, powodująca nieuchronną ruinę narodów, chorujących na przerost przemysłu, wreszcie nadmierny rozwój aparatu państwowego, tak w jego gałęzi administracyjnej, jak i w dziedzinie urządzeń socjalnych. Ale poza tymi przyczynami bezpośrednimi, u ich źródła, istnieją stokroć groźniejsze przyczyny głębsze, a mianowicie: rozprzężenie moralnych więzi ludzkości rasy białej, upadek jej siły rozrodczej, ogłupienie na skutek nadmiernego rozwoju maszynizmu, którego działania nikt już objąć, zrozumieć i pokierować nie potrafi („im maszyna doskonalsza, tym człowiek głupszy”), wreszcie wyrastający z materialistycznego poglądu na świat hedonizm, sprawiający, że ludzkość rasy białej nie szuka już potęgi, lecz użycia. Najsilniej przez te choroby toczone i na najsmutniejszą przyszłość skazane są narody rasy germańskiej, tj. Niemcy, Jankesi i Anglicy. Zwycięsko z dzisiejszych trudności powojennego świata wyjść mogą narody o starej, wiekami krystalizowanej, a przeto silnymi nerwami wyposażonej narodowej duszy, narody, których cywilizacja wyrosła i wykształciła się jeszcze przed zapanowaniem na świecie religii materialistycznej, a więc cywilizacyjnie najstarsze narody rasy łacińskiej, Włosi i Francuzi, jak też narody najmłodsze i najbiedniejsze, te dla których nie było miejsca przy stole przodujących ludów XIX wieku, przede wszystkim zatem Słowianie, a między nimi i Polacy. Mogą wyjść zwycięsko, ale nie muszą: Dmowski bardzo słusznie nie uznaje dzisiejszego fatalizmu, oddającego nieubłaganie przewodnictwo coraz to innym z kolei narodom. Bardzo słusznie nie uznaje wyższości tzw. „narodów młodszych” nad „starymi”; przeciwnie, skłonny jest nawet przyznać tym ostatnim pierwszeństwo, pod warunkiem wszakże, że potrafią zachować moralne i fizyczne zdrowie. Nie wiek, lecz charakter narodowy jest czynnikiem umożliwiającym przetrwanie złej koniunktury i budowę lepszej przyszłości.

Nie wiem, czy Dmowski czytał książkę dawno już temu wydaną, która przeszła niemal bez echa, lecz którą znać i którą głęboko rozważyć powinien każdy, kto się u nas spraw publicznych tykać pragnie. Mam tu na myśli ostatnie dzieło Wojciecha Dzieduszyckiego pt. Dokąd nam iść wypada[2]. W książce tej ten ostatni może mędrzec w greckim tego słowa znaczeniu, człowiek dla którego żadna z gałęzi ludzkiego poznania nie miała tajemnic, zebrał całokształt wiedzy swej, zdobytej wytrwałą pracą długiego żywota.

Wojciecha Dzieduszyckiego życie przypadło na drugą połowę XIX wieku (który się skończył w r. 1914 wybuchem wojny światowej), oglądał chwałę jego i pychę jego i nie oddał im pokłonu. Jasnowidz widział – na długie lata, zanim się po jego śmierci przerażonej i bezradnej ludzkości ujawniły – bliski upadek Wielkiej Babilonii, której rozkoszą upoili się wszyscy królowie ziemi.

Co w księdze Dzieduszyckiego było przewidywaniem, stało się w książce Dmowskiego suchą, trzeźwą, zwięzłą rejestracją smutnych faktów. Diagnoza choroby, ocena możliwości jej przetrwania jest prawdziwa, nic z naszej strony dodać tu ni ująć nie możemy. Nie żyjemy w czasach kryzysu, jak mniema komiwojażer towaru, komiwojażer myśli i komiwojażer polityki; żyjemy w czasach ograniczonego przekształcania się oblicza ziemi, w czasach przesuwania się ognisk bogactwa i potęgi. Czasy te przetrwa i zwycięsko wyjdzie z nich ku lepszej przyszłości tylko ten naród, który zachowa instynkt rozmnażania gatunku, który potrafi być biedny, pracowity i oszczędny, którego pokolenie obecne potrafi niejednego się wyrzec z myślą o pokoleniach następnych, jednym słowem: który w sto lat po zapanowaniu religii egalitaryzmu i hedonizmu nad światem europejskiej cywilizacji potrafi zdobyć się na twarde cnoty starorzymskiego patrycjatu.

Narody olśnione blaskiem swej, tak niedawno a tak bezpowrotnie minionej, potęgi nie mogące zrozumieć, że warunki ich życia zasadniczo się zmieniły, skazane są na nieuchronny i rychły upadek. Do narodów tych i państw zalicza Dmowski po części Stany Zjednoczone Ameryki, przede wszystkim zaś Anglię i Niemcy; nad głowami naszymi zmierzcha świat germański i protestancki.

Dmowski bardzo trafnie scharakteryzował choroby, trawiące społeczeństwo o cywilizacji europejskiej, trafna jest też jego uwaga, że choroby te najsilniej i najgroźniej występują u narodów rasy germańskiej i kultury protestanckiej, tj. tych właśnie, które w XIX wieku przodowały światu. Ponieważ symptomaty choroby są u nich najgroźniejsze, przepowiada Dmowski rychły upadek najpierw Anglii, potem Niemcom, później zaś – być może – Stanom Zjednoczonym. O tych ostatnich nie chcę mówić – zbyt mało znam stosunki amerykańskie; zresztą i autor odnośnie do Ameryki Północnej formułuje raczej przypuszczenie niż diagnozę. Pragnąłbym jednak poddać dyskusji pesymizm jego odnośnie do Anglii, a w pewnej, choć znacznie słabszej mierze, i odnośnie do Niemiec.

Choroby śmiertelnej na świecie nie ma, są tylko choroby, które w konkretnym danym wypadku są silniejsze, niż organizm przez nie zaatakowany. Przepowiednie o wyniku każdej choroby należy w każdym konkretnym wypadku opierać na zbadaniu siły i odporności zagrożonego organizmu.

Miałem sposobność przez kilka lat badać z bliska siły organizmu brytyjskiego; wyniki swoich badań ogłosiłem w formie b. skondensowanej (pod pseudonimem: Andrzej Januszowski) w „Przeglądzie Współczesnym” pt. Polityka Wielkiej Brytanii (listopad 1928 r. i styczeń 1929 r.). Niech mi wolno będzie odesłać łaskawego czytelnika do tej pracy. Znajdzie on tam konkluzje bez porównania bardziej optymistyczne niż te, do których doszedł Dmowski, – znajdzie również argumenty, na których opierając się sądziłem, że można uniknąć pesymistycznego determinizmu odnośnie do tego, co Dmowski nazywa „Anglią”, a co ja nazwałem „Imperium Brytyjskim”.

Tutaj pragnąłbym tylko pokrótce przypomnieć, że ludzie z kontynentu nie orientują się zazwyczaj, co jest zresztą zupełnie zrozumiałe, na czym polega istota brytyjskiego imperium. W ich pojęciu jest ono rzeczywiście niczym innym jak „Anglią”, tj. pewnym terytorium, wyspą o pewnej ilości kilometrów kwadratowych, zamieszkałą przez pewną ilość „Anglików”, nad którym to terytorium i nad którymi to „Anglikami” sprawuje władzę rząd z siedzibą w Londynie. Tout comme chez nous zatem. Jeżeli tedy kontynentalny obserwator stwierdza, że w tej „Anglii” taki to odsetek robotników nie może znaleźć zajęcia, że bilans handlowy wykazuje taki to deficyt, że „Anglicy” nie mogą znaleźć zbytu na takie to towary, przy czym wszystkie te niedomagania wyrażają się wprost w astronomicznych cyfrach głów ludzkich lub funtów szterlingów, jeżeli przy tym dowiaduje się, że zmniejsza się coraz bardziej i stale zmniejszać się będzie liczba prowincji, w których rząd „angielski” może mianować woźnych i poborców podatkowych – to, powtarzam, kontynentalny obserwator skłonny jest wyciągnąć bardzo szybko i bardzo apodyktycznie wniosek, że z „Anglią” źle się dzieje i że „upadek Anglii” jest sprawą najbliższej przyszłości.

W ten bliski upadek „Anglii” człowiek kontynentu wierzy nie tylko na zasadzie własnej obserwacji; ludzi umiejących obserwować jest zawsze bardzo niewielu. Wierzy dlatego przede wszystkim, że wiarę tę wyssał od paru pokoleń z mlekiem matki, boć przecie nieuchronny a rychły upadek „Anglii” przepowiadali już z wielkim przekonaniem członkowie rewolucyjnego konwentu francuskiego. Rzadko kiedy szlachetny węgrzyn może się pochwalić tak poważnym wiekiem, co wiara w zmierzch Albionu.

„Przyjdzie dzień, który oglądać będzie upadek Ilionu” – zdanie to usłyszał Polibiusz na gruzach Kartaginy z ust Scypiona Afrykańskiego; przyjdzie dzień, który oglądać będzie opuszczone ruiny Londynu, bo wszystko co ludzkie kiedyś skończyć się musi. Pamiętać tylko należy, że upadek rzymskiego imperium trwał bez mała pół tysiąca lat, a mała Wenecja „gasła” przez trzysta lat z górą, i nawet w okresie upadku miała chwilę nieporównanej świetności. Imperium Brytyjskie przypomina – na większą skalę – i imperium rzymskie i imperium weneckie, zwłaszcza to ostatnie, przy czym to, co człowiek kontynentu nazywa „Anglią”, jest tylko stolicą tego imperium, nie zaś samym państwem. Żadne państwo nie upadło jeszcze dotychczas dlatego, że w stolicy było silne bezrobocie wywołane tym, że przemysł ze stolicy przenosi się na prowincję. Nie upadła „Anglia”, choć zlikwidowało się rolnictwo na wyspach brytyjskich już temu lat osiemdziesiąt; nie upadnie i dlatego, że przemysł na wyspach brytyjskich nie rośnie już w tak zawrotnym tempie jak w XIX wieku. Przemysł brytyjski, jako źródło narodowego dochodu, stoi już od dawna na trzecim miejscu. Najważniejszymi źródłami narodowego dochodu angielskiego są inwestowane poza granicami wysp brytyjskich kapitały i handel przewozowy. Potęga brytyjska może wytrzymać skurczenie się przemysłu na wyspach brytyjskich, jak wytrzymała kurczenie się tam rolnictwa; rosnące zresztą za oceanem konkurencyjne w stosunku do przemysłu wysp brytyjskich przemysły nie są może Anglikom tak obce. Odpowiedź na pytanie, czy na przykład przemysł jedwabniczy w Polsce jest polski czy angielski, nie jest tak łatwa, jakby się zdawało. Dla człowieka z ulicy jest on oczywiście polski, bo fabryka stoi w Polsce; o to, kto nią w ostatniej instancji kieruje, kto ją finansuje, kto wreszcie pobiera z niej dochody – człowiek z ulicy się nie troszczy.

Imperium brytyjskie nie opiera się na panowaniu terytorialnym. Jak już pisałem w cytowanej powyżej pracy, „imperium brytyjskie to ocean ziemski, to kontrola nad drogami handlowymi światowej produkcji i konsumpcji” – w organizacji zatem, która bynajmniej nie jest związana z terytorium wysp brytyjskich.

Imperium brytyjskie przechodzi po wojnie światowej wielkie przesilenie, ale powodem tego przesilenia nie jest wyłącznie, jak zdaje się skłonny jest mniemać Dmowski, dokonująca się istotnie za naszych czasów decentralizacja przemysłu na świecie. Z nią może się doskonale angielski interes pogodzić, niejedno już na niej zarobił, na pewno niejedno jeszcze zarobi. Przemysł nie musi przestać być angielski, choć przeniesie się do krajów nieuznających nominalnej suwerenności dynastii Windsorów.

Powodem bez porównania ważniejszym brytyjskiego przesilenia jest fakt, że w ciągu ostatnich lat trzydziestu została naruszona harmonia i związek między polityczną a ekonomiczną organizacją narodowego życia angielskiego.

Parlamentaryzm to nie jest rzecz dla demokracji. Twierdzenie to może wydać się bardzo ryzykowne, jest jednak prawdziwe.

Formuła podstawowa parlamentaryzmu, cała jego zasada daje się streścić w jednym bardzo krótkim, nawet może brutalnym zdaniu: „Rządzi ten kto płaci podatki”. Wojna światową przyniosła ze sobą demokratyzację, posuniętą do najskrajniejszych konsekwencji, do zupełnie mechanicznie pojętego egalitaryzmu. Przy zachowaniu parlamentarnych form ustroju demokratyzacja wypełniła je zgoła inną treścią, która u schyłku XIX wieku już dawała się sformułować w zdaniu: „Rządzi ten kto podatków nie płaci”. W wieku XX ta demokratyczna formuła brzmi jeszcze nieco inaczej: „Rządzi ten kto nie pracuje”. Przy powszechnym i równym prawie głosowaniu rozstrzygają masy. W kraju, gdzie zlikwidowało się rolnictwo, masy – to robotnik, zaś w kraju, gdzie przemysł się kurczy, masy – to bezrobotny, który niczego nie wytwarza, wytwarzać nie będzie i który żyje z zapomóg płaconych przez tych, co wytwarzają narodowe bogactwo. Tu leży istota choroby angielskiego narodu. Naród energiczny, przedsiębiorczy, twórczy jak może żaden na świecie, dostał się skutkiem zastosowania do ordynacji wyborczej formułki mechaniczno-egalitarystycznej pod panowanie zawodowo bezrobotnych. Ale charakter narodu jest jeszcze zdrowy; Anglik myśli bardzo powoli, poczynania swe woli opierać na doświadczeniu choćby ujemnym, niż na doktrynie. Zrobił eksperyment, pozwolił sobie na kilkanaście lat demokratyzacji ustroju parlamentarnego, chciał zobaczyć co z tego wyniknie (wait and see, give them a chance – ulubione angielskie powiedzenie), ale za każdym razem, gdy mu rządy bezrobotnych zanadto dokuczyły, załatwiał się z nimi szybko: oba gabinety Mac Donalda upadły z dużym trzaskiem, niepowodzenie ich było jawne dla prostaczków, a prostaczek angielski umie się uczyć na doświadczeniu i w tym leży wyższość nad kontynentalnym inteligentem. Póki tej cennej właściwości narodowego charakteru nie straci, póty nie potrzebujemy się troskać o losy „Anglii”.

Mniej odchylimy się od konkluzji Dmowskiego, gdy chodzi o Niemcy, i to nie dlatego, że konkluzje jego miłe są słowiańskiemu sercu, lecz dlatego, że obserwacja baczna i pełna troski tego, co się od zawarcia pokoju dzieje w Niemczech, potwierdza nam słuszność twierdzeń autora omawianej przez nas książki. „Drang nach Osten” jest dziś tylko psychozą, nie zaś żywiołowym parciem narodu niemieckiego na Wschód. Posunę się jeszcze dalej niż Dmowski i powiem, że epoka, kiedy parcie Niemców na wschód było przejawem żywiołowych instynktów i potrzeb narodu, skończyła się dawno przed wojną. Eksterminacyjna w stosunku do Polaków polityka Bismarcka i Bülowa, gestykulacja i wykrzykniki cesarza Wilhelma nie były niczym innym, jak rozpaczliwymi próbami zgalwanizowania zamierającego ruchu. Polityka hakatystyczna jest zawsze dowodem nie siły, nie okrucieństwa nawet, choć często nie cofa się przed okrucieństwem, lecz strachu, bezradności i desperacji; o tym powinni pamiętać i nasi nacjonaliści, którzy co prawda mają więcej zamiarów niż sił. Przyszłość Niemiec nie leży na wschód od Elby, przyszłość Niemiec leży nad Renem, dokąd coraz bardziej przesuwa się środek ciężkości niemieckiego życia gospodarczego. Za ośrodkiem gospodarczym muszą w końcu pójść polityczne. Berlin jest miastem kresowym, będzie nim w przyszłości coraz bardziej nie dlatego, że jak wielu Niemców dzisiaj szczerze myśli, – polska granica jest tak blisko, lecz dlatego, że niezłomną wolą mas niemieckich, wolą, której nie mogą zmienić artykuły dziennikarskie i „Osthilfy”, jest: grawitować ku zachodowi. Osią niemieckiego życia, dzięki traktatom lokarneńskim – robi się coraz bardziej Ren, a terenem przyszłych fluktuacji, bo nie myślę, że dzieje Niemiec są koniecznie bliskie końca – Francja. Interesy Niemiec już nie są antypolskie; antypolska i to w stopniu bardzo jeszcze niebezpiecznym jest psychoza Niemców.

Dmowski jest człowiekiem bardzo realnym; ludzie realni popełniają jednak w swych kalkulacjach politycznych bardzo często błąd nieraz śmiertelny: lekceważą czynnik uczucia dlatego, że jest „nierealny”. Tymczasem źródłem energii kinetycznej mas, tj. narodu, bywa zazwyczaj uczucie, doprowadzone do pewnego stopnia skoordynowania i napięcia. O skoordynowanie uczuć u Niemców jest bardzo łatwo. Niemcy mają silnie rozwinięty zmysł dyscypliny, a nie mają zupełnie opinii publicznej; dlatego, jak słusznie zauważył Wickham Steed – wystarczy zupełnie, by prasa niemiecka przez dwa tygodnie szczuła na którego z sąsiadów, a tłum niemiecki zacznie przysięgać, że Vaterland jest przez tego sąsiada zagrożony i rozpęta się furor teutonicus. Antypolska heca w Niemczech jest niewątpliwie sprzeczna z niemieckim narodowym i państwowym interesem, wypływa z psychozy, by nie powiedzieć z obłędu (a żaden naród nie podlega tak łatwo masowemu obłędowi, jak właśnie Niemcy), ale w obłędzie tym jest dużo metody. Drang nach Osten się kończy, jak kiedyś kończyło się panowanie Rzymskiego Cezara w zachodnim basenie Morza Śródziemnego; ale silna wola cesarza Justyniana potrafiła raz jeszcze pchnąć mdłych Bizantyńców do podboju porzymskiego świata. Bizantyńcy szli do Afryki i Włoch nie prowadzeni interesem państwowym, lecz gnani psychozą, upiorem rzymskiego imperium; tryumfy ich nie mogły mieć jutra, ale królestwa Wandalów i Ostrogotów padły. Dlatego sądzę, że Polska jeszcze przez kilkanaście lat – dopóki nie minie u Niemców rewizyjna psychoza – musi być bardzo ostrożna. Front niemiecki długo jeszcze będzie dla nas bez porównania ważniejszy od frontu wschodniego.

Problem rosyjski ujmuje Dmowski z bardzo dalekiej perspektywy. Pragnąłby, zdaje się, zapomnieć, że w tej chwili „Rosji” właściwie nie ma, bo oficjalnie istnieje tylko Związek Sowieckich Socjalistycznych Republik. Pragnąłby, by polityka polska obliczona była już teraz, mówiąc językiem Krasińskiego, „na tę Rosję, która będzie”, ale sam widzi, że dziś nic jeszcze nie można powiedzieć, jak ta przyszła Rosja wyglądać będzie. Pomimo tego, przyznaje Dmowski, już dzisiejszej Rosji – a tym bardziej przyszłej – rolę przedmurza naszej europejskiej cywilizacji przed żółtym niebezpieczeństwem, wcielonym w czterystamilionowe, po europejsku uzbrojone, zorganizowane i uprzemysłowione Chiny.

Pierwszy, który zwrócił Europie uwagę na „żółte niebezpieczeństwo”, był w r. 1900 cesarz Wilhelm II. Archiwa „Auswärtiges Anit” przechowują do dziś dnia bardzo ciekawy memoriał w tym przedmiocie, napisany najwyższą ręką i złożony tam na najwyższy rozkaz. Kanclerz Bülow nie podzielał jednak zdenerwowania swego władcy, nie uważał żółtego niebezpieczeństwa za aktualne. Od tego czasu minęło lat z górą trzydzieści, być może, że wiele się zmieniło w Chinach od dni cesarza Wilhelma, ale przecież nie mam wrażenia, by zagrażało nam już dziś poważne niebezpieczeństwo i że będziemy musieli w Warszawie jeść ryż pałeczkami. Myślę, że troskę o zabezpieczenie przed chińskim niebezpieczeństwem możemy pozostawić synom naszym, a sami żyć dniem dzisiejszym, który dość ma zaiste trosk własnych.

Historia Chin zresztą – to jedno pasmo podbojów, tylko że Chińczycy byli tych podbojów przedmiotem, nigdy zaś podmiotem. O wyniku walki rozstrzyga, obok ekwipunku i organizacji, przede wszystkim duch narodu, a duch narodu chińskiego wykrystalizował się w ciągu tysiącleci jako wybitnie niewojenny. Historia może przynieść niejedną niespodziankę, na razie jednak niebezpieczeństwo chińskie odległe jest od nas o wiele tysięcy kilometrów.

Rzecz szczególna, że mówiąc o niebezpieczeństwie chińskim, Dmowski skłonny jest upatrywać w Rosji przedmurze cywilizacji europejskiej. Wygląda to tak, jak gdyby Dmowski poczuwał się do pewnej solidarności cywilizacyjnej z Rosją Sowiecką, czy też liczył, że epoka sowiecka w tym stopniu nie pozostawi śladów na rosyjskiej psychice, że ta Rosja, która będzie, będzie jednym z krajów europejskich. Trudno mi jest zgodzić się z tym optymizmem autora. Obserwacja tego, co się od roku 1918 w byłym państwie carów dzieje, doprowadza mnie do zgoła odmiennych wniosków; nie mogę się oprzeć wrażeniu, że tam, zaraz za naszą granicą, powstaje i utrwala się jakiś świat nowy i jakaś cywilizacja nowa, która światu i cywilizacji europejskiej tak będzie obca i niezrozumiała, jak niegdyś światu bizantyńskiemu obcy był świat muzułmański. Przyszłe walki chińsko-rosyjskie będą miały równie mało wspólnego z nami, jak niegdyś wałki między Arabami a Mongołami. Oddziaływanie ich na nasze losy może być tylko czysto mechaniczne, jak na przykład oddziaływały na losy Bizancjum walki między Tamerlanem a Bajazetem. Turków, choć przedzielali dzierżawy Bizantyńców od hord Tamerlana, nie nazwie nikt przedmurzem Wschodniego Cesarstwa.

Inna zupełnie rzecz, że ewentualny nacisk chiński na azjatyckie dzierżawy rosyjskie może okazać się dla nas bardzo pożyteczny. Zmusi to Rosję (wszystko jedno czy sowiecką czy nie) do poświęcenia większej uwagi i troski sprawom Wschodu, stworzy jej zamiast jednego ofensywnego frontu na zachodzie także i drugi, defensywny, na wschodzie.

Kierownicy naszej polityki zagranicznej będą mogli odetchnąć, gdyż przyjdzie wtedy chwila pożądana w imię interesów i Polski i Rosji. że oba te państwa będą mogły przyjaźnie odwrócić się do siebie plecami. Walka polsko-rosyjska, i tu zbliżamy się bardzo do poglądów autora, nie leży w interesie ani Polski ani Rosji, nawet sowieckiej. Doprowadzić do niej może tylko, na większy pożytek Germanii, chyba jakaś psychoza po naszej lub po sowieckiej stronie. Miejmy nadzieję, że tak silna fala psychozy nie jest już w Polsce możliwa. Nie mam odwagi twierdzić tego samego o naszym wschodnim sąsiedzie dlatego właśnie, że nie sąsiadujemy jeszcze z Rosją lecz ze Związkiem Sowieckich Socjalistycznych Republik, którego polityka szuka natchnienia czasem w rosyjskiej racji stanu, dającej się jeszcze obliczyć i zważyć, czasem jednak w imperatywach logiki rewolucyjno-komunistycznej, która to logika ma swoje niespodziewane konkluzje i skoki. Koncepty jakobińskiej umysłowości nie są nigdy do przewidzenia.

Szczególniejszą uwagę poświęca Dmowski zagadnieniu ukraińskiemu. Ukraińców i Ukrainy bardzo nie lubi. Nie idzie tak daleko jak hr. Wałujew i nie twierdzi, że „ukraińskawo naroda nie było, niet‘ i byt’ nie możet”, ale przestrzega, że państwo ukraińskie, jeżeli się Niemcom uda je stworzyć, będzie „rządzone przez kanalie z całego świata”, a już w każdym razie będzie w rękach niemieckich jednym z najpoważniejszych środków do ubezwładnienia i okrojenia Polski.

Dmowski jest, o ile chodzi o sprawę ukraińską, niewątpliwie zwolennikiem utrzymania terytorialnego i politycznego status quo – koncepcji, którą nazwałbym andruszowską (od rozejmu w Andruszowie), a której treścią jest podział ziem ukraińskiego czy ruskiego zasiedlenia między Polskę a Rosję.

Istotnie, historia uczy nas, że rozejm andruszowski zapewnił z górą sto lat pokoju między Polską a Rosją. Daj Boże, by traktat ryski, który wyszedł z tych samych założeń, był równie błogosławiony w skutkach. Dodam tylko, że podobnie jak Dmowski uważam sprawę mniejszości ukraińskiej w Polsce za naszą sprawę wewnętrzną i mam wrażenie, że takie jest ogólne przekonanie i w łonie obozu obecnie w Polsce rządzącego.

Bardzo ciekawe są poglądy Dmowskiego na przyszły rozwój sprawy żydowskiej w świecie i w Polsce. Stawia on na podstawie bardzo wyrozumowanej argumentacji żydostwu arcysmutne horoskopy, nie chcę twierdzić, że mylnie, boję się jednak, że można by tu zacytować niemieckie powiedzenie: „Der Wunsch ist der Vater des Gedankens”.

Na tym można zakończyć omawianie książki Dmowskiego. Przynosi ona zaszczyt swemu twórcy, który, przekroczywszy siódme dziesięciolecie swego żywota, potrafił spojrzeć głęboko w chaos powojennego świata, niezrozumiały dla wielu i to bardzo rozsądnych ludzi młodszej generacji, a następnie rzucić hasło konieczności przeorientowania pojęć i odnowienia metod.



[1] Roman Dmowski, Świat powojenny i Polska, Niklewicz, Załuska i Ska, Warszawa 1931, str. 384.

[2] Brody, księgarnia F. Westa, 1909.

Najnowsze artykuły