Artykuł
Dawna Rzeczpospolita a jej pogrobowce
Dawna Rzeczpospolita a jej pogrobowce

 

Ustęp z obszerniejszego studium.

Prelekcja na korzyść komitetu bratniej pomocy uczniów Uniwersytetu Jagiellońskiego

miana d 10 marca 1871

przez Prof. Józefa Szujskiego

 

Są wypadki w dziejach ludzkości i narodów, które zdają się przepaścią oddzielać przeszłość od przyszłości, historyczne wczoraj od dzisiaj historycznego. Mogą one być najrozmaitszej natury. Mogą to być wielkie kataklizmy polityczne, sprowadzone obcą przemocą, mogą być wielkie wstrząśnięcia społeczne, w których zwycięska idea gruchocze ręką potężną zabytki przeszłości, zrywa z nią i od siebie nowy świat rozpocząć pragnie.

Takim wielkim wypadkiem była np. rewolucja francuska 1789. Francuzi sami, mówi trafnie A. Tocqueville, czynili wszelkie możliwe wysilenia aby się tą rewolucja odciąć od przeszłości, aby z tej epoki nie wsiąść nic w nową, o nowych ideach epokę. Do dziś dnia, tak dla wielu Francuzów, jak dla wielu ludzi innej narodowości w ogóle, jest rewolucja francuska ową rogatką, poza którą całą przeszłość ludzkości jako zakazany i szkodliwy towar zostawić należy. Pomimo tego twierdzi Tocqueville, mniej się to Francuzom udało, niż się spodziewali. Cały tom swego gruntownego dzieła poświęca on wykazaniu, co z starej Francji do nowej przeszło, wykazaniu, że przeszło wiele złego a wiele dobrego pozostało. Nie wdając się dalej w ten przedmiot, tylko dla przykłada tu przytoczony, wspomnimy tylko jedno, że ową centralizację monarchiczną, doprowadzoną do zenitu w słowie L’ etat ć est moi, przeniosła epoka porewolucyjna z osoby króla na stolicę swoją i że odtąd niezawodnie na szkodę Francji, Paryż mógł to hasło o sobie powiedzieć.

Czym dla Francji była rewolucja 1789, tym dla nas były dwa wypadki, jeden chlubę nam przynoszący, drugi boleści narodowej nieustanną przyczyną będący, reforma 3 maja i podział Rzeczypospolitej. W reformie 3 maja usiłował szlachecki naród przez zacnych i cnotliwych reprezentantów swoich, z poświęceniem i zaparciem się siebie, w dziejach bezprzykładnym, odciąć się od burzliwej i anarchicznej rzeczypospolitej, którą opieką zdradziecką osłaniała Rosja, usiłował wysileniem wielkim obalić mądrymi i zbawiennymi ustawami to wszystko, co jego niemocy i hańby przyczyną się stawało. Pragnął sprawić przełom wewnętrzny w samym sobie, a jeżeli współcześnie szlachcic francuski wśród notablów i w pierwszych etats generaux zasiadający, przyznawał wieśniakowi prawa człowieka i określał wszechwładne l’ etat c’ est moi królewskie, to szlachcic polski zasiadający na sejmie czteroletnim był może jeszcze szlachetniejszym, bo wracając też prawa człowieka, określał współcześnie wszechwładzę własną wypotęgowaną do liberum veto – przywróceniem powagi władzy monarchicznej.

Niestety, jak zacnemu Ludwikowi XVI nie pomogły szczytne zasady zgromadzenia narodowego, tak rzeczypospolitej nie pomogła ustawa 3 maja. Na szafocie ruchu rewolucyjnego padła głowa króla z bożej łaski – a współcześnie prawie poćwiartowały Prusy i Rosja rzeczpospolitą drugim podziałem.

Jak mocarstwa rozbiorowe dokładały starań, aby żywot części podzielonych, odciąć od wspomnień dawnej rzeczypospolitej – jak od króla umierającego na komornym w Petersburgu, aż do ubogiego podsędka lub Wojskiego jednym zamachem zapadło wszystko w wielki grób unicestwienia politycznego, jak wśród głuszy śmiertelnej, którą już nie rozrywał gwar sejmików, sądów, trybunałów, konfederacji, zabrzmiała obca mowa obcych administratorów na tej ziemi, jakich użyto środków, abyśmy zapomnieli, czym byli ojcowie nasi – mówić nie będziemy, bo nie to jest przedmiotem dzisiejszej pogadanki historycznej. Wiemy wszyscy, że udało się wiele, bardzo wiele, aby podbój mechaniczny uczynić podbojem de facto, wiemy, jak uszczuplono granice nasze, wiemy na ilu to punktach ponieśliśmy porażki to od wyższości cywilizacji zachodnich sąsiadów – to od eksterminacyjne gwałtowności wschodu, ale wiemy także, że w nędzy i upadku, w zamęcie politycznym i społecznym, pozostała a nawet udzieliła się większej masie pamięć tego, czym byliśmy.

Musimy także wyróżnić dzisiejsze przedstawienie nasze od tego, co zwykle jako odrodzenie pojmowano. Mógłby nas łatwo spotkać zarzut, że podejmujemy robotę niepotrzebną – bo oto daleko już wyszliśmy w wyobrażeniach naszych po za konstytucję trzeciego maja, bo potępiliśmy w teorii anarchię rzeczypospolitej i rządy szlacheckie, bo żyjemy w epoce, gdzie lud już uwłaszczono, czego nie uczyniła konstytucja 3 maja. Musimy zatem powiedzieć, że konstytucję 3 maja nie bierzemy tutaj jako zbiór takich lub owakich artykułów, nie wchodzimy w jej braki, wobec dzisiejszych wyobrażeń politycznych i społecznych, ale bierzemy ją jako fakt, jako czyn dźwignięcia się z wieloletniego złego, jako czyn, który stanowił epokę w moralnym, ale nie stworzył już nowego porządku rzeczy w politycznym życiu narodu, bo temu podział przeszkodził. Właśnie dlatego, że temu podział przeszkodził, że nie było narodowi dane wprowadzić w życie rzeczywiste wielkiego faktu dźwignięcia się, nie może być jego historia dalsza braną ze stanowiska politycznego, ale ze stanowiska moralnego, nie ze stanowiska teorii które wprowadzał, ale praktyki, którą potrafił stworzyć w narodzie.

To stawia kwestię dzisiejszą na zupełnie innym gruncie. Podnosząc kilka powszechnie znanych i uznanych przyczyn upadku rzeczypospolitej, przyczyn nie w instytucjach samych ale w usposobieniu narodu spoczywających, będziemy się starali zwrócić uwagę na analogiczne objawy w dzisiejszym życiu. Objawy te brać będziemy z życia, któremu rozwijać się wolno, z epok historii naszej porozbiorowej, w których nadanie wolności konstytucyjnych lub zwolnienie ucisku pozwalały społeczeństwu okazać, o ile się zmieniło, o ile organicznym się stało lub niestało, o ile się odbiło od dawnej anarchii lub nie. Gdzie żelazna ręka despotyzmu gniecie, społeczeństwo odpornie się koncentruje, tam tej diagnozy czynić nie można: wolność jest tym probierzem, który sądzić pozwala o sile społeczeństw, o ich dojrzałości do samodzielnego bytu.

Inne dzisiaj pytanie zajmować nas będzie, a tym jest: o ile ów testament umierającej rzeczypospolitej, konstytucja 3 maja stała się zaporą dla złego, które doprowadziło do podziału, o ile udało się nam w życiu naszym porozbiorowym utrzymać i wzmocnić dzieło odrodzenia z dawnych błędów, o ile umieliśmy być ekspiatorami win naszych ojców bez uronienia kapitału dobrego, który nam przekazali. Pytanie obszerne, wyczerpać się nie dające, musimy zatem szczerze wyznać, że chcemy tylko potrącić myśli światłego zgromadzenia w kierunku, który nam się nadzwyczaj zbawiennym wydaje.

Otóż jedną z najpowszechniej uznanych wad dawnej rzeczypospolitej jest jej bezrząd, anarchia. Nie pochodziła ona z braku organów rządu, nie pochodziła z braku instytucji sprawiedliwości – owszem pochlubić się możemy w teorii, że nie mieliśmy biurokracji a mieliśmy urzędników opatrzonych szerokimi atrybutami doraźnej władzy, mieliśmy piękną instytucję sądów wybieralnych, wyrobioną na najpiękniejszych zasadach, mieliśmy cały poczet dygnitarzy i urzędników, którzy gdyby byli funkcjonowali, nie byłoby bezrządu. Bezrząd nasz zatem nie był winą instytucji, był winą zatracenia pojęcia rządu i władzy, winą upadku poszanowania prawa w narodzie. Na tę utratę pojęcia rządu i poszanowania prawa składały się długie wieki, przyczyniła się zaś niezawodnie wadliwość politycznych urządzeń. Naród szlachecki zdobywszy sobie od czasów wolnej elekcji pełność praw, dzielność w całym słowa tego znaczeniu pozostawił w ręce królewskiej, rozdawnictwo urzędów i królewszczyzn, niebaczny, że przez to funkcje rządowe, funkcje egzekucji uczynił narzędziem politycznym w ręku króla. Król odarty z władzy, chwycił się tego jedynego środka, aby ją odzyskać, naród powierzając je królowi w nadziei, że łatwiej u króla jak u samego siebie dosłużyć się nagrody i chleba, od razu najistotniejszym funkcjom społeczeństwa, rządowi ufność swoją wypowiedział. Najszkodliwsza rzecz, jaka się w państwie stać może, jest podanie na wolę politycznej walki sprawiedliwości, porządku i bezpieczeństwa. To stało się w Polsce. Król nie pytał starosty, co on umie ale co on myśli, szlachta nie pytała, co on robić powinien, ale co on znaczy. Urzędnik wobec dworu jak i narodu tracił swoją konieczną neutralność, a że naród był silniejszym, stał się bojaźliwym wobec niego lub jego możnych. Prawo gięło się i kurczyło wedle tego, do kogo zastosowałem być miało. P. Łaszcz chodził w płaszczu podbitym banicjami a p. Wołodkowicz, gdy Panie Kochanku marszałkował trybunałowi litewskiemu pozwał p. Przeździeckiego, o zgubiony w jego dobrach kańczug i rękawicę.

Dalekie to rzeczy o których dzisiaj słuchamy jak o dziwach. A przecież zajrzyjmy w własną pierś, w tajniki usposobienia naszego, czy co bardziej zachwianym ujrzymy jak pojęcie rządu, pojęcie o jego warunkach i potrzebie? Czy nie pozostał nam wstręt do wszystkiego, co się urzędowym nazywa, a nie mówimy tu o władzach rządu, pod którym jesteśmy, ale o tych, na których utworzenie sami wpływamy. Czy nie pojmujemy naszych instytucji autonomicznych, zbyt często jako obowiązanych przede wszystkim do zwolnienia rygoru prawa, podczas gdy powinniśmy od nich żądać najskrupulatniejszego onegoż wykonania i okazywać im najsumienniejsze posłuszeństwo  dlatego, że są naszymi. Czy nie sądzimy ich z punktu widzenia czysto politycznego? Czy nie pytamy raczej co on myśli, jak co on umie, co on znaczy, jak co on robi? Czyli politycznego charakteru nie uważamy za jedyną kwalifikację? Czy nie głęboko wrodzonym jest u nas przeświadczenie, że podołamy wszystkiemu z kilkoma teoretycznymi ogólnikami w głowie, że byle być dobrej wedle nas opinii, toć żaden portfel nie jest zbyt trudnym? Nie święci garnki lepią, jest nie darmo polskim przysłowiem, a polskie prowincje, wolniej oddychające, ojczyzną owych ubocznych sposobów agitacji i protekcyjek, którymi się ma zastąpić główny warunek: kwalifikację. Czyli kumulacja urzędów, dygnitarstwo nie jest dotąd naszą polską chorobą, czyż nie jest chorobą pojmowanie urzędów jako nagrody zasług, nie jako drogi do zasług? Czy inna jest przyczyna tego smutnego faktu, a niezaprzeczonego niestety, że u nas do prawdziwej pracy organicznej dotąd nie przyszło? Jeżeli każdemu usiłowaniu, każdej pracy patrzy z nerwową niecierpliwością na ręce myśl polityczna, lub co gorzej sprzeczne myśli polityczne, jeżeli ta myśl nie pozwala, aby kapłan był przede wszystkim kapłanem, urzędnik urzędnikiem, nauczyciel nauczycielem, jeżeli jego praca nie jest mierzoną wedle tego, co ona buduje ale wedle tego, czy ona tym budowaniem stosuje się dokładnie do zakreślonego przez jedno lub drugie stronnictwo polityczne planu, jeżeli wedle tego dopiero doznaje uznania a w przeciwnym razie zawsze potępienia – jakże spodziewać się, aby wśród społeczeństwa rozdzielonego mogła powstać działalność, której istotą jest właśnie odłączenie od polityki dnia, jest usiłowanie pozostawienia śladów niespożytych na każdą przyszłość i na każdą ewentualność? Nie! niestety jak rzeczpospolita nie mogła odzyskać utraconego pojęcia rządu; tak my z pominięciem tradycji 3 maja, której towarzyszyły pełne zapału usiłowania około reformy edukacji, około reform społecznych, my nie możemy się zdobyć dotąd na odzyskanie utraconego pojęcia o gospodarstwie narodowym wierni zasadzie: starosta albo kapucyn, nie możemy się zdobyć na odzyskanie instynktu rządu naszym małym kapitalikiem, bo podobnie jak ojcowie nasi widzieli w rządzie plac walki o zasady polityczne, nie znosili i zgubili rząd, myśląc, że to ich uratuje od despotyzmu – tak my widzimy w każdej pracy człowieka i pracy społeczeństwa walkę o formę naszego przyszłego bytu, niepomni że forma się zmienić nie może, jeżeli bytu nie będzie – a byt to praca, zgoda, poradność, oświata, dobrobyt powszechny. I nie doczekamy się tej pracy, póki do tego zawieszenia broni nie przyjdzie, póki każdy ambitny przyszły przywódca polityczny, nie będzie ciągnął jak prosty szeregowy wozu publicznego interesu, zagrzęzłego w tym błocie bezpłodnych walk politycznych, dopóki nie zmniejszy się liczba komendantów a nie powiększy liczba prostych robotników.

Przejdźmy do innej, także powszechnie uznanej przyczyny upadku rzeczypospolitej. Jest nią upadek odwagi cywilnej, tej najpierwszej z cnót, którymi stoją republikańskie organizmy. Przez dwa wieki tak mało jej przykładów, że artykuł ten niezbędny w niesłychanie małej dozie chyba istniał w apteczce naszych ojców. Przez dwa wieki, zaledwie kilka nieśmiałych głosów przeciw liberum veto, przez dwa wieki, zaledwie jeden szlachcic, miecznik Jabłonowski, który wystąpiono przeciw niemu, śmiercią i aprehensji przypłacił, tak szarpanym był i prześladowanym. A nie było to skutkiem nie wiadomości że liberum veto jest zgubne. Narzeka na nie szlachcic w zagrodzie domowej, śpiewa przeciw niemu Kochowski:

 

Bóg z niczego świat stworzył, ale i my

Tym słowem: Nie pozwalam, Polskę obalimy.

 

O Sicińskim chodzą głuche wieści że go ziemia wyrzuca, żaden z pisarzy nie śmie usprawiedliwiać tych, co chodzą jego torem. A przecież utrzymuje się ta potwora, znajduje chwalców, mistyków politycznych, którzy ją wynoszą a nie znajduje szeregu ludzi co by przeciw niej w imię dobra publicznego powstali. Dlaczego? bo nie było odwagi cywilnej, bo liberum veto utrzymywały względy na stronnictwa i ludzi, bo szlachcic narzekając na nie w domu, milczał na sejmiku, bo pan gotów sprzymierzyć się z królem na obalenie go drogą uboczną, mienił się publicznie obrońcą złotej wolności. Gdzie zaś nie ma odwagi cywilnej, tam zaczyna w społeczeństwie szanować fałsz urzędowy, fałsz kłamiący rzeczywistemu położeniu, fałsz, którego pomnikiem są owe szumne mowy posłów wynoszących pod niebiosa stan rzeczpospolitej, gdy była już zajezdną karczmą wojsk Fryderyka i Rosji, fałsz, któremu świadczą drukowane panegiryki, sfałszowana historia, fałsz, który doprowadza nad kraniec przepaści i wpycha w nią, bo ją zasypuje różami…

Czyliśmy się dzisiaj poprawili pod tym względem? Nie! twierdzę śmiało, że nie. Na odwadze wyznawstwa, na gotowości cierpienia nam nie zbywa, ale to nie odwaga cywilna. Jeżeli galeria gorąco usposobiona, do klaskania gotowe ręce trzymająca, jeżeli dziennikarze zacinający już pióra do pochwalnego artykułu, patrzą na nas, jakże chętnie puszczamy się w zawód publiczny, jakże chętnie przemawiamy w myśl galerii i w myśl dziennikarzy! Ale jeżeli przyjdzie zgryźć twardy orzech nie popularności, jeżeli przyjdzie wypowiedzieć to, co się w cztery oczy często mówi, wtedy znajdą się trudności, że z opinią trzeba ostrożnie, że dziennikarstwo to siła nie do pogardzenia, że się nie jest bocianem, aby się świat czyściło. I dlatego to i my mamy fałsz urzędowy o naszym stanie i naszym położeniu,  dlatego, kto by porównał to, czym się mienimy a czym jesteśmy, co chcemy a co możemy, co głosimy a cośmy zrobili, do smutnych przyszedłby rezultatów. O co u nas najtrudniej, to o prawdziwy, spokojny obraz naszego położenia i stanu kraju, czemu się najtrudniej docisnąć na zielony stolik naszej polityki, to owym sprawom piekącym, gwałtownym, których załatwienia domaga się tysiące faktów, tysiące ujemnych stron naszego społeczeństwa, a które nie mogą się zdobyć na wymowne i śmiałe wypowiedzenie: Za pozwoleniem! o nas przede wszystkim myśleć należy! Stąd też u nas brak dotąd tej zdrowej, spokojnej opinii przyjmującej z uznaniem rezultat produkcyjnej pracy skądkolwiek, stąd służebnictwo jej frakcjom, które bądź to wywiesiły otwarcie sztandar pewnych teorii, bądź zgubniejsze i podstępniejsze, ukrywają je pod pokupną etykietą interesów narodowych. Rdzeniem zdrowej opinii publicznej jest cywilna odwaga jednostek, gdzie tej nie ma, społeczeństwo zatacza się z ostateczności w ostateczność, robi czego nie chce, mówi czego nie myśli, dzieje się też z nim to i owo, ale nie jest panem swego położenia.

Wyłączność jednego stanu, stanu szlacheckiego liczoną bywa między najwalniejsze przyczyny upadku dawnej rzeczypospolitej. W istocie, stan ten jak był twórcą wielkiej cywilizacyjnej wędrówki na Ruś i Litwę, twórcą federacji, zwycięzcą na tylu polach chwały, jak wyrobione przezeń poczucie się narodowe jest dotąd walną, niepokonaną siłą naszą, tak przez skostnienie i zamknięcie się w granicach własnych, przez podbicie kolejne wszystkich innych, jako to króla, arystokracji, duchowieństwa, przez wykluczenie i ekonomiczne zniszczenie chłopa i mieszczanina, przez schłopienie kozaka, dojść musiał do tej hipertrofii, która sprowadza śmierć, a że rzeczpospolita stała się właściwie jedną szlachecką rodziną, państwo zbiorem interesów szlacheckich, że państwo pochłonięte zostało przez społeczeństwo, sprowadzić musiała śmierć moralna szlachty, śmierć rzeczypospolitej i państwa. Ta śmieć moralna nastąpiła wtedy, gdy szlachta dosięgła zenitu swoich praw, gdy się uczuła jedną i jedyną, gdy z ruchliwej stała się zachowawczą, z dobijającej się używającą. Równość, wolność, braterstwo, to najrzeczywistsze hasła szlachty polskiej, chociaż naturalnie w zakresie kasty. Demokracja to jej hasło, chociaż znowu w zakresie kasty. Czapkuje ona w ostatnich dwóch stuleciach wielkiemu panu, ale dokąd jej pochlebia, dokąd jawnie wyznaje, że szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie. Kocha i szanuje księdza, ale dopóki jej prawdy nie mówi, jak ksiądz Skarga. Podnosi ona króla, ale dopóki reformy nie chce, choćby najpotrzebniejszej. Szanuje uczonego, ale dopóki jej panegiryki pisze, jak Bieżanowski. Słowem, demokracja szlachecka ostatnich dwóch wieków, ma wszystkie cechy zniewieściałości i ospałości, właściwe upadającym społecznościom. Nie znosi ona tej naturalnej, koniecznej, wszędzie się objawiającej arystokracji, bez której społeczeństwo umiera, arystokracji ducha, arystokracji rozumu, arystokracji wiedzy. Niwelacja umysłowa jej hasłem, skutkiem nędza w edukacji, w literaturze, w ludziach politycznych. Wychowanie współczesne było u niej dlatego tak niezmiernie popularne, że wypuszczało z szkół ludzi wedle jednego szablonu, nie mądrzejszych i nie głupszych jak wszyscy inni. Zagranica  dlatego była tak wstrętną, bo budziła ze snu, bo patrzeć kazała. Maria Gonzaga dlatego tak znienawidzoną, bo grupowała około dworu swego nie tylko polityczną reformę, ale reformę w gustach i zamiłowaniach. Zdaje się jakby szlachta, zdobywszy już wszystko, zapragnęła jeszcze jednego, bo pragnąć czegoś koniecznie i człowiek i społeczeństwo musi, zapragnęła zrównania umysłów do jednego strychulca. Skapryszona przesytem, dawała ona premium za głupotę, junactwo, burzliwość, nienawidziła i wytrącała rozumnych. Zamordowała nienawiścią swoją Ossolińskiego i Kisiela, wiozła w tryumfie na sejm przeciwnika ich barbarzyńcę, który oczy kozakom wyłupywać kazał ale pił, jadł i kochał się z bracią szlachtą a mówił Calamitas patriae una Iamentatio Jeremiae – Jeremiego Wiśniowieckiego. Nie chciała Kondeusza i wolała: Non est cum Deo, qui est cum Condeo, nienawidziła mądrego Prażmowskiego, a wybierając króla po abdykacji Jana Kazimierza, mniemała że ją duch święty natchnął, gdy obrała najbiedniejszego z biednych, ks. M. Wiśniowieckiego! Zaledwie Sobieski z niepopularnego stał się popularnym, juści zabito go nienawiścią i niewdzięcznością, gdy rządzić zamyślał. August o dziwo, król który się z postronnymi układał o rozdrapanie Polski – był kochanym przez szlachtę, bo – bo łamał podkowy i pił wybornie! Leszczyński chłodną tylko wykształconych posiadał sympatię – Poniatowskiemu uczoność szkodziła niezmiernie – Czartoryscy znienawidzeni bo statyści – Panie Kochanku, starosta Kaniowski, popularni bohaterowie. – Czyliż trzeba więcej przykładów! Te wystarczą aby wykazać, że gdzie demokracja przechodzi aż w namiętność niwelacji umysłowej, gdzie tak się staje zazdrosną i bojaźliwą o siebie, iż niepokoi ją nawet wiedza, drażni do namiętności nawet wyższość umysłowa, gdzie kamienuje się prawdę i rozum, gdzie wynagradza się i zaufaniem otacza głupotę i przewrotność, tam ludzie choćby zdolni nie pomogą – tam wszystko stracone. Zamazała też w Polsce robotę rozumu nie zdrada, bo zdrada nie znajdzie wspólników w mądrym społeczeństwie – ale głupota bez granic, która oddawała się nadziei, że wolną rzeczpospolitą oszczędzać będą ci, co dotąd szanowali ją jako dojrzewającą do zguby!

Na szlachtę dzisiaj od lat czterdziestu bij zabij! Za kilka lat po przeprowadzeniu różnych emancypacji potrzeba będzie pomyśleć o emancypacji tych nieszczęśliwych istot, których ojcowie mieli przywilej szlachectwa, dać im np. certyfikat, że za upadek rzeczypospolitej nie będą odpowiadali. Mamy tymczasem nie ubliżając w niczym powszechnie znanym demokratycznym zasadom, pewien rodzaj demokracji, podobniuteńki do tej antyindywidualnej, szlacheckiej ze szkół jezuickich, i bodaj czy nie mamy – będę się starał dowieść – żyłki niwelacyjnej w społeczeństwie. A naprzód, aby iść koleją, czy nie uważamy, że u nas w bardzo wielu sferach społecznych, jedynym marzeniem jest przestać być tym, czym się na pożytek społeczeństwa jest, a zacząć być tym, na co się codziennie gada, tj. czymś na kształt szlachcica. Pańskość jest jedynym owych sfer marzeniem. Dążenie to zaczyna się od przekupek Szczepańskiego placu, które się obrażają, gdy się im nie mówi Pani! zaczyna się od włościanina, który usamowolniony, na gruntach właściciela większego pracować i doli swój poprawić nie chce, a ciągnie przez resztę społeczeństwa. Poczucia godności własnego stanu w społeczeństwie mało, każdy jest na wylocie do państwa. Jakże wybornie chwycił tę słabość społeczeństwa naszego Anczyc w Chłopach Arystokratach a Bałucki w Polowaniu na męża! Nie jest ona małej wagi, bo dopóki tego poczucia nie będzie, będzie ciągle fałszywy apetyt – będzie pogardzona szlachecka pańskość jedynym Eldorado społecznym, a tarcie i kwas społeczny nie ustaną.

Ale nie dosyć na tym. Narzekamy, że nie mamy łudzi, że u nas ludziom ostać się nie dają, że postawieni dzisiaj fetysze, jutro dostają pałką, i gruchocą się w kawałki. Dla czego? Zdolności u nas nie brak, czasy ciasnoty szlacheckiej oświaty minęły, otworem stoją szkoły, uniwersytet, zawód publiczny, życie parlamentarne. Znaleźliby się ludzie, ale ludziom brak społeczeństwa, jak ptakowi powietrza. Zdrowe społeczeństwa z figurantów robią ludzi, chore z ludzi figurantów. Zdrowe umieją użyć każdego, chore nie dadzą nikomu nic zrobić. Bo zdrowe społeczeństwa ciążą wagą opinii publicznej na sługach swoich, zostają z niemi w ustawicznym związku, wymieniają uczucia i myśli, chorym dosyć, aby ktoś stanął dzisiaj, aby jutro stać się względem niego podejrzliwym, pojutrze potępić i zmieszać z błotem.

Tak jest, szlachty już dzisiaj nie ma, szlachectwo jest żółtą łatką na plecach, jaką żydzi na znak podejrzenia i niechęci społeczeństwa nosili, ale grasuje w społeczeństwie demokracja fałszywa rzeczypospolitej i jej duch niwelacyjny. Mniejsza już o to, że razi arystokracja imienia, razi tak często, tak wyraźnie, arystokracja ducha. Jest pewne zaklęte koło, które przeszedłszy, staje się człowiek podejrzanym, dumnym, arystokratą, mniejsza o to czy on szlachcic czy nie, a dostaje człowiek ten nieszczęśliwy epitet, nie za to, że przestał być demokratą, nie za to, że przestał kochać społeczeństwo, ale za to, że przestał być zrozumiałym komuś, który go zrozumieć nie może lub nie chce, którego myśli inną biegną koleją.

Stąd bezwładność ludzi, stąd bezpłodność ich pracy, stąd koterie i koteryjki, stąd koła wzajemnej admiracji, stąd brak dyskusji, starcia zdań a natomiast kłótnia i kwas w społeczeństwie. Każdy czuje się powołany do sądzenia wszystkiego i wszystkich, nie chcąc szanować nikogo, nie chcąc zaufać nikomu. Nikt nie chce dowiedzieć się od nikogo o niczym, ale chce sądzić wszystko, nie znając rzeczy, niewysłuchawszy stanu sprawy. Każdy się uprzedza, nikt wyrozumieć nie chce. Nikt nie chce przypuścić, aby praca, doświadczenie, miłość kraju dowodnie stwierdzona, dawała komu prawo do przywództwa, veto! bo mnie tam nie ma! Nikt nie chce przypuścić aby umiarkowańsze zdanie nie było dowodem chłodu serca, aby zimniejsze zapatrywanie się na rzeczy, zmieścić się mogło przy różnym cieple miłości. Z tym co się ma, z zdaniem nieudolnym, niewyrobionym, idzie się bić i depopularyzować zdanie wytrawne i poważne, bo dla czegóż do licha zdanie nie ma być lepszym, kiedy serce pełne patriotyzmu! Myśli inaczej, to nie czuje jak ja, nic mogę go rozumieć, nie chcę go! Jest to najstraszniejszy rak naszego społeczeństwa, najstraszliwszy spadek po dawnej rzeczypospolitej.

W takim stanie rzeczy, wobec dążenia demokracji szlacheckiej do niwelacji umysłowej, jeden tylko środek wiódł do opanowania umysłów: demagogia. Jest to ostatni stopień życia rzeczy pospolitych, który przeprowadza do tyranii lub rozbicia. Gdzie rzeczpospolita nie pozwoli się ostać arystokracji ducha, rozumu, cnoty, gdzie częścią nie otacza tych, którzy niemi celują ale ich kamienuje, gdzie się w ludziach swoich nie czuje, tam powstaje panowanie złej wiary, tam ludzie dążący do władzy muszą mówić inaczej, jak myślą, aby uczynić to, czego chcą. Kto nie chce ani arystokracji rodu, ani arystokracji ducha musi mieć arystokrację popularności. Musi dać panować nad sobą tym, którzy chodzą w jego szacie, którzy mówią co on mówi, walczą, za co on walczyć pragnie, którzy mu służą – podobnie jak niedołęga i egoista, który odepchnąwszy rodzinę, staje się ofiarą pochlebcy. W Polsce stało się to, jak się stało w Atenach, po Peryklesach nastąpiły herbowe Kleony, szczujące szlachtę na króla, na władzę, prowadzące własną politykę, zawierające przymierza z ludźmi ejusdem farinae lub toczące z niemi wojny. Rodzili się oni z samej natury położenia, z natury stanowiska, które zajmowali. Dobroduszni kochali szlachtę i szlachcili się, jak Panie Kochanku, mniej dobroduszni poili ją, aby się z niej natrząsać, ambitni marzyli o koronie lub o stanowisku, samej koronie groźnym. Rozpadła się rzeczpospolita na królestwa możnych wobec których sam król był tylko jednym z uczestników władzy. Obce wpływy potrzebowały sięgnąć ręką aby ją rozbić i mimo wysileń ostatnich, rozbiły.

Miałbyż dzisiaj gdy niwelacja demokratyczna pozostała, wyginąć ród oligarchów demagogów. O oligarchach doczytać się można w wielu gazetach, które trzymają społeczeństwo w ciągłym strachu przed potworami wstecznictwa w mitrach książęcych i koronach o dziewięciu pałeczkach! Tymczasem nie da się to jakoś zastosować. Chcąc być oligarchą w znaczeniu dawnej rzeczypospolitej trzeba być popularnym, a już ci o popularności mowy tu być nie może. Ale dajmy na to, że te sfery zachowały wpływ na pewne warstwy społeczeństwa, że wiele ludzi u nas nie chce się obawiać ich, gdy co robią, uważając to za małoduszność, a dzielą tylko niechęć ku tym, co nic nie robią – czyliż by nie było w naszym społeczeństwie potęg nowej kreacji, sposobów zajęcia tego samego groźnego stanowiska, jakie dawniej możni zajmowali panowie? Czy nie ma u nas potęg, które odzywając się do popularnych instynktów mają w ręku dobre imię i cześć człowieka, które ciężą potężną dłonią na wszystkich funkcjach życia publicznego? Pełnia życia neutralizuje te potęgi za granicą, zaprzęga ich w służbę publicznego dobra: u nas w ostatnim szczególnie czasie wykluczyły one prawie wszystkie inne objawy życia – a raczej niemi życie zastąpić się dało. I dlatego to życzyć by należało aby potęgi te, siłą swoją tak groźne, towarzyszyły objawom życia, ale go nie zastępowały!

Z drażliwej tej kwestii, przechodzimy raz jeszcze po rys charakterystyczny z dziejów dawnej rzeczypospolitej nad którym nam się bliżej zastanowić wypadnie. Nie jest on przyczyną upadku, jest jego symptomem. Gdzie życia brak, gdzie brak prawdziwego ruchu, gdzie brak ducha reformy, gdzie brak postępu, tam się zaczyna zasklepienie w teorii, budowanie karcianych domków systematów, przestrzeganie, aby teoria i systemat w niczym naruszony nie został. Noli me tangere mówi takie społeczeństwo, jak ów wariat o szklanym żołądku. Są świętości, których ruszyć nie wolno, są rzeczy nad którymi dyskusji niema. Nasi przodkowie, postacie poważne a większą częścią rumiane i okrągłe, zdają się na pierwszy rzut oka nie podlegać temu zamiłowaniu teorii, temu zamiłowaniu w budowaniu systematów, temu ciągnięciu wszystkiego do zasady. A jednak przeciwnie rzecz się miała. Przodkowie nasi budowali swój system wolności, swoje teorię polityczną i społeczną z pokojem, z jaką; niemiecki filozof budował systemy filozoficzne albo Archimedes dowodził swego twierdzenia. Wśród wojen Jana Kazimierza, wśród najazdu Polski z stron wszystkich, pisał p. A. M. Fredro, że Polska dopóty tylko istnieć będzie, dopóki fortec mieć nie będzie, dopóki pospolite ruszenie będzie jej główną silą, dopóki elekcje i liberum veto istnieć nie przestaną. Wśród opłakanego stanu w pierwszych latach Stanisława Augusta dowodził M. Wielhorski na sejmie 1766, że Polska nie zginie, że jej potencje upaść nie dadzą, dopóki będzie słabą, bo mocna zagroziłaby aequilibrium europejskiemu. Doświadczając codziennie okropnych skutków elekcji i lib. veto podniesiono jedno i drugie do narodowego dogmatu, uczyniono nietykalnymi zasadami! Formę rzeczy pospolitej miano za absolutną doskonałość, wobec której urządzenia innych krajów jako nie wolnych tylko na politowanie zasługują. Słowem nasi przodkowie byli największymi teoretykami świata, bo dostając codziennie cięgi za teorię nie chcieli jej z niczym uszczuplić lub zmodyfikować.

Wielkością konstytucji 3go maja było właśnie to, że odstąpiła od teorii, że odstąpiła od tego ślepego bałwochwalstwa systematu Rzeczypospolitej, wielkością, że z teorii przodków nie przeszła do innej, z zagranicy żywcem przywiezionej lub jako przeciwieństwo dawnego stanu rzeczy ukutej, ale że umiała praktycznie wsiąść ze starego co było dobre a odrzucić co złe, przejąć z zagranicy co było dobre a nie naśladować jej, że wyszła gotowa, samorodna, praktyczna, jak Minerwa z głowy Jowisza.

Pokolenie pogrobowe, gdy już zabrakło generacji, ożywionej twórczym i praktycznym duchem 3go maja, gdy minęły pierwsze dnie księstwa Warszawskiego i Królestwa, pokolenie to ograniczone do teorii, nabrało też wszystkich wad teoretyków, odciętych od rzeczywistego życia, poddanych omyłkom w najprostszym arytmetycznym rachunku. Nadzieje obcej pomocy i wiara, że myśl zastąpi środki, że idea zastąpi siłę, jednakie tu jak w czasach dawnej rzeczypospolitej.

Po wielkich i ciężko okupionych upadkach, dzisiaj, bodaj czy nie idziemy jeszcze dalej, idziemy do zaślepienia, że teoria zastąpi praktykę, że dosyć wyznawać, rozszerzać liberalne zasady, że dosyć w imieniu tych zasad opanowywać życie narodu aby zagadkę bytu rozwiązać – że dosyć sprowadzić z zagranicy to lub owo uniwersalne lekarstwo, aby społeczeństwo postawić na nogi. Po epoce dogmatycznej, w której pod anatematem złego patrioty, nie wolno było wystąpić przeciw idei w jakiejkolwiek była ręce, wstępować zaczynamy w epokę, w której mamy uwierzyć, że zasada doprowadzi nas do celu, a że zasad kilka, mamy więc spychać jedne drugą. Co przewidywał wielki poeta zdaje się zbliżać i zbliży się nieuchronnie, jeżeli w skutek czy to szczęśliwych okoliczności, czy w skutek dłuższego obtarcia się ludzi o siebie, nie obudzi się to, co wszystkie teorie i zasady poddaje pod komendę potrzeby praktycznej, co niedozwala czekać na dobre jednej lub drugiej zasady aż do czasu, gdy ona zwycięży, ale każe im pracować obok siebie dla powiększenia siły, oświaty i dobrobytu społeczeństwa. Zasady mogą być wyższe i bywają wyższe niż cele społeczeństwa, niż cele narodu, bo zasady nie są wytworem narodowości ale ludzkości, ale dokąd naród nie stracił racji bytu, dopóki dba o zachowanie swojej indywidualności, nie może on żadnej, najbardziej szanowanej zasadzie pozwolić na bezwzględne gospodarstwo, musi być artystą twórcą, który do celów swoich, do celu tworzenia siebie samego, do celu postępu i doskonalenia się wewnętrznego, dlatego, aby mógł służyć w świecie wszystkiemu co wielkie i święte, aby mógł być świadomym czynnikiem w walce zasad świata, aby mógł potężną prawicę swoją na szali zadań świata położyć, aby mógł dać świadectwo prawdzie, do celów tych mówię ma wolność używania barw wedle swój myśli własnej, wedle tego rodzimego ideału, dla którego go Bóg z powodzi ludów powołał.

I tutaj czas nam zakończyć bolesną wędrówkę przez przeszłość i teraźniejszość podniesieniem kilku prawd, które ogrzać nas powinny. A najprzód wypowiedzieć musimy to, co najlepiej ugruntowaliśmy wykładem naszym, - że puścizna dawnej rzeczypospolitej a z nią i obowiązek ekspiacji dawnych wad i grzechów nie cięży na pewnych warstwach społeczeństwa ale na całym świadomym siebie narodzie, że wszyscy jesteśmy po grobowcami dawnej rzeczypospolitej, bogaci i ubodzy, wykształceni i mniej wykształceni, zrównani jednym losem i obdzieleni równą odpowiedzialnością. Kto wszedł w nasze życie, ten przejął dziewięć wieków jego historii, ten się dostał w tę atmosferę, w której zarówno mógł zaczerpnąć epidemicznego wyziewu złego, jak powietrza wiejącego od husarskich naszych chorągwi, od błogosławionej ciszy naszego polskiego ziemiańskiego życia. I jak mu w piersiach do żywszego bicia serce porusza dzwon Zygmunta, widok Wawelu, tak wślizgnąć się w jego duszę może duch Zebrzydowskiego i Kmity, duch anarchii i nieszczęścia. Taki jest związek pokoleń w narodzie, jak skłonności złych i dobrych w życiu człowieka, od niego zależy, czy pokona złe a poda wolę swoją dobrym, lub przeciwnie. I nie na zmianie teorii, zasad, wyobrażeń polega wyzbycie się złego a przyjęcie dobrego, nie na wyparciu się szlacheckich tradycji lub pojęć dawnej rzeczypospolitej, które dzisiaj nie mają związku z życiem, nie na szukaniu źdźbła w oku nieboszczyków, lub ich potomków, ale na tym głębokim wejściu w siebie i porachowaniu się z sobą, czy złe nie wróciło w innej formie, czy nie opanowało nas pod kształtem zmienionym. Bo potęgą złego jest właśnie jego zdolność do maskarady, jego zdolność, wywoływania tychże samych skutków innymi środkami, bo złe nigdy i nigdzie pokonanym być nie może zmianą teorii, ale pozbyciem się go w praktyce, nigdzie samem przyjęciem innych form, ale wyrobieniem z siebie i w sobie innej treści.

Gdyby mnie zaś zapytano, jaka droga do tego wyrobienia innej treści, skąd ją wsiąść i jak ją stworzyć, jak uniknąć recydyw, jak utrzymać społeczeństwo na pochyłości, po której się toczy, wskazałbym aby, nie powtarzać zbyt często a nadaremnie powtarzanych rzeczy, jak: praca, nauka, moralno odrodzenie jednostek – wskazałbym mówię staranie się ustawne, namiętne o ducha krytycznego, tak względem samego siebie, jak względem objawów codziennego życia w społeczeństwie. Wskazując to dążenie, jako jedynie zbawcze, wbrew tym którzy nas teoriami i zasadami chcą zbawiać, żądam rzeczy najtrudniejszej, jakiej żądać można, bo przetworzenia, odrodzenia narodu!

Polacy, jeden z najmłodszych narodów europejskich, ducha krytycznego nigdy nie mieli. Mieli oni jak to już Kromer wybornie ich charakteryzuje wielkie zdolności, łatwość nabycia wiedzy, i poprzestawanie na tej łatwości. Chwytali się z równą niekrytycznością obcych nowinek, jak nie krytycznie wprowadzali nowe instytucje, nie usuwając starych, budując np. w całym znaczeniu tego słowa rzeczpospolitą a zostawiając przez zamiłowanie tradycji, cały aparat monarchiczny. Wszystko było u nich doraźne, raptowne, namiętne. Otóż jako ratunku żądam namiętnego chwycenia się krytycznego kierunku, żądam tej wielkiej ambicji, aby zwyciężyć wady narodowego charakteru, pozbyć się narodowej właściwości, która jest zabójczą, żądam, aby cały zapał młody, cała miłość ojczyzny, po raz ostatni uniosła pokolenie nasze w sferę, która już nie potrzebuje zapala, bo ma męska dojrzałość, która zastępuje zapał zimną krwią, z jaką świadome dzieją się czyny!

Kierunek krytyczny wniesiony w nasze społeczeństwo, a wniesie go tylko praca i nauka, sam jeden zdolny stać się rozjemcą wszystkich sporów, wszystkich walk, a naturalnym łącznikiem ludzi. Zastosowany do jednostek, obudzi zatracone pojęcie odpowiedzialności słowa i czynu, zastosowany do społeczeństwa skończy epokę, w której przez serce do głowy trafiano. Przychwyci on w pół drogi każdą wadę narodową, każde słowo bez treści, każdą ambicję bez kwalifikacji. Zachowawczy z natury nie wyrzuci dla zasady rzeczywistego kapitału narodowego, rewolucyjny a raczej reformistyczny z celu, nie pozwoli się ostać fałszywej monecie. A kryterium to samo co dawniej tylko że pierwej było w sercu, teraz przenieść je trzeba do głowy! Na wielkiej widowni chrześcijańskich dziejów, postawił Bóg narody, które wyposażył rozmaicie, jedne duchem krytycznym, drugie wielkimi natchnieniami i porywami ducha. Ta rozmaitość ich wyposażenia kładła pomiędzy niemi nienawiść i pobudzała do walki. Anglia i Hiszpania – Francja i Niemcy, Polska i Moskwa. Od kolebki widna ta ich różnica. W obronie wiary i idei walczy Polska, w obronie wiary i idei walczy Francja. Krytyczny duch reformacji nie przyjmuje się w Francji i Polsce: rozum nie umie u nich pokryć tej pełni ducha, która, napełnia ich pierś, a absolutyzm Ludwika, despotyzm jednostki szlacheckiej znoszą te narody dla punktu honoru, który w nich widzą. W walce z narodami, które w sobie, nie poza sobą, cel najwyższy ujrzały, które od pierwszej chwili bytu mechaniczną zaborczość lub gospodarkę w domu za najwyższy cel postawiły, które wytworzyły ideał państwa jak Niemcy, ideał wolnych instytucji, jak Anglia, ideał despotyzmu narodowego, jak Rosja, w walce nierównej ducha z rozumem, zapału z wolą, honoru z obowiązkowością, upadły kolejno Hiszpania, Polska i Francja i stoimy dzisiaj na wielkim cmentarzu nie tylko naszego żywota ale i żywotów nam pokrewnych, stoimy dzisiaj w pobitym katolickim obozie, którego najwyższa głowa, ów ideowy szczyt świata, pozbawioną została władzy monarchicznej w imię ironicznej zasady: siła przed prawem, duch niechaj żyje samym duchem! Losy tych narodów ciemna przesłania przyszłość, to atoli zdaje się prawdopodobnym, że walka tą samą bronią, co pierwej, będzie na długi czas niemożnością lub samobójstwem. Muszą one przejść ciężką próbę, nie aby poddać się i uznać wyższość przeciwników, ale aby znaleźć formę  dlatego, co dotąd roztrącało formy,  dlatego ducha, który nie pozwolił im się ustawić do harmonii, do jakiej racjonalni ustawili się przeciwnicy. Rola ich nieskończona, ale drogą do przyszłej roli, jest przejęcie nie idei, ale metody, którą przeciwnicy doszli do zwycięstwa.

Najnowsze artykuły