Artykuł
Recenzja "Emigracji chłopskiej" Anczyca

Pierwodruk: „Przegląd Polski”, r. IX , z. IV,  1876, s. 39-69.  Przedruk za: S. Koźmian, Bezkarność. Wybór pism, Kraków 2001, s. 58-71.

 

Emigracja Chłopska, obraz ludowy w pięciu aktach, uwieńczony na konkursie dramatycznym krakowskim 1876 roku, napisał Władysław Ludwik Anczyc[1]. Warszawa, nakładem i drukiem J. Ungera w 1877 roku.

 

Jest u nas sprawa, nad którą zastanawia się niewielu, którą wielu zapoznaje, w której wszyscy za mało działamy, a która przecież ma tę właściwość, że poruszona wznieca namiętności, powszechne budzi zajęcie, a temu, co ją poruszyło nadaje moc i znaczenie, nadaje jakąś niezwykłą żywotność. Pochodzi to stąd niewątpliwie, że jest to najważniejsza, najpierwsza u nas sprawa, sprawa nad sprawami, że w niej streszczają się nasze stosunki, że ona jest podstawą naszego bytu, a zarazem polem naszych największych błędów i głównych grzechów tak w przeszłości, jak w teraźniejszości, a przecież jedynym polem, na którym zapewnić możemy naszą przyszłość.

Począwszy od starego Rzymu, wszędzie sprawy agrarne pierwszorzędny wywierały wpływ na losy państw i społeczeństw; rzecz godna uwagi, że w Polsce, w kraju przeważnie rolniczym, w kraju, którego cały byt od wsi i roli zależał, który nie znał co handel i przemysł, który nie świecił ani sztukami pięknymi, ani wspaniałymi miastami, ani polityką, który ostatecznie był wyłącznie rolniczy, tak mało zawsze zwracano w nim uwagę na stosunki agrarne, tak je lekkomyślnie zaniedbywano i lekceważono sobie! Nic też dziwnego, że ta Polska była słaba i uboga, że w końcu upadła. Runął gmach, bo zapomniano o fundamentach.

W dalekiej przeszłości jeden Kazimierz Wielki, ten prawdziwy statysta, tknięty przeczuciem, czy też, że orlim wzrokiem przejrzał przyszłość, baczną zwrócił uwagę na stosunki agrarne i usiłował oprzeć potęgę Polski bodaj czy nie na jednej możliwej podstawie, bo na chłopie. Zbawcza myśl rzucona w dzieje nasze przez wielkiego króla, pozostała przecież bezpłodna i od owego czasu zapoznawano, zaniedbywano u nas zawsze stosunki agrarne, nie zrozumiano i nie rozwiązano dotąd tego, co dziś jeszcze stoi przed naszym pokoleniem jako kwestia włościańska. Wprawdzie zrywano się od czasu do czasu nerwowo do jej załatwienia lub polepszenia, ale niestety zawsze i w każdej epoce za późno, zostawiając zadanie do rozwiązania wrogom lub wrogim okolicznościom, a dopiero gdy sprawa ta krwawymi w naszych dziejach zapisała się zgłoskami, odczuto jej ważność i doniosłość; lecz że ją odczuto pod wpływem strachu i przerażenia, brakło dotąd odwagi spojrzenia jej oko w oko i siły czy też szczerej chęci do usunięcia jej widma, zadośćuczynieniem jej rzeczywistym potrzebom. I oto po dzień dzisiejszy kwestia włościańska w innej, odmiennej formie, nie przestała być najważniejszą, najżywotniejszą sprawą naszą, a jak dawniej, tak i dzisiaj przez niewielu zrozumiana, przez wszystkich zaniedbywana, przez zaślepionych zapoznawana, przez zdrowo myślących gorąco umiłowana, przez namiętnych znienawidzona jest ona rakiem grożącym całemu organizmowi, z którego wyleczyć go trzeba koniecznie, aby mu przywrócić i na długie czasy zapewnić zdrowie. Natura rdzennych stosunków, podstawy bytu społeczeństw nie zmieniają się. Jak zapoznanie w przeszłości ważności stosunków agrarnych doprowadziło do upadku politycznego, tak dalsze zaniedbywanie kwestii włościańskiej doprowadzić może do zagłady narodowości, a jak w przekonaniu największego króla naszego już przed wiekami stosunki agrarne były dla nas najważniejszymi, tak dziś w sumieniu uczciwych i w pojęciach rozumnych kwestia włościańska jest wszystkim. Jeżeli dawniej była ona podstawą bytu ekonomicznego i politycznego państwa, to dziś jest ona przede wszystkim treścią bytu narodowego. Jeżeli wieś nasza pozostanie polską nie tylko mową, ale duchem i wiarą, nie zginie Polska. Oto zadanie teraźniejszości, oto zagadka przyszłości. Nic więc dziwnego, że wszystko, co się wsi polskiej dotyczy, że wszystko, co o niej do nas przemawia, nabiera wielkiej doniosłości; nic dziwnego, że gdy wieś polska ukaże się nawet na scenie, tłumy ściąga widzów. Świadczy to o jej ważności, niespożytej sile, o jej ożywczym w naszym społeczeństwie powołaniu.

Jeżeli chcemy zastanowić się poważnie, jeżeli chcemy zgłębić rzeczywiście, a nie dla wypowiedzenia kilku pięknych frazesów, nasze stosunki, nasze obecne położenie, nasze na przyszłość nadzieje, zaiste nie zaglądajmy do nielicznych miast naszych, nie rozpatrujmy się jako wiecznie naiwni turyści po Europie, ale idźmy do wsi polskiej, ale zajrzyjmy do chałupy, do dworu, do szkoły, do kościoła parafialnego i do karczmy, skoro zniesienie propinacji zachowało ją nam jeszcze na ćwierć wieku. Tam czytajmy i uczmy się stanu Polski, stamtąd wysnuwajmy nasze programy; niech tam się kształcą nasi mężowie stanu, tam badajmy, czym jesteśmy i czym być możemy.

Po długiej przerwie zajrzał znowu do wsi polskiej pisarz popularny, który więcej może intuicją, jak praktyką przeniknął ją na wskroś, poznał dokładnie i umiał odczuć ją w każdej ważniejszej chwili jej bytu, słowem autor Chłopów Arystokratów. Już dawniej wiadomym było, że pan Anczyc jest jedynym u nas autorem dramatycznym sztuk ludowych, że z wyjątkiem zaledwie więcej szczęśliwych jak zasłużonych Krakowiaków i Górali, jego tylko sztuki ludowe utrzymywały się i – rzecz godna uwagi – nie starzały się na scenie. Było to tym dziwniejsze, że utwory pana Anczyca były zwykle okolicznościowe, że odnosiły się do jednej chwili, do jednego epizodu życia wiejskiego i stosunków włościańskich. Wglądnąwszy jednak bliżej w treść tych utworów, łatwo odszukać przyczynę ich świeżości; oto w każdym ludowym obrazku pana Anczyca tkwi prawda współczesna wysnuta z głębszej psychologicznej przyczyny. I tak, w najmisterniejszym, w owych Chłopach Arystokratach, które od razu zrobiły imię autorowi, bardzo po prostu, ale tym silniej rozwinięta i dobitnie wyłożona jest niezbędna, nieunikniona konieczność nierówności w świecie, a ta odwieczna prawda o tyle jaśniejszą się tam wydaje, że wypływa nie z jakiejś sztucznej teorii lub stronniczej namiętności, ale wprost z duszy, z natury ludzkiej podlegającej we wszystkich swych okazach nieubłaganemu prawu odznaczania i wywyższania się. Pan Anczyc, biorąc najniższe warstwy pod psychologiczny mikroskop i wykładając na nich popularnie niepopularną naukę nierówności społecznych, stworzył ostrą a żywą satyrę wszystkich teorii o zatarciu różnicy stanów, a jego Chłopi Arystokraci, […] pozostaną na zawsze najwyborniejszą parodią demokratycznych abstrakcji. W innych jego, mniejszej wartości utworach napotykamy także prawdy społeczne, może więcej lokalne, oparte raczej na narodowej, jak na ogólnej psychologii. W Łobzowianach góruje pewnik, że polski lud wiejski w gruncie jest dobry, a tylko łatwo daje się obałamucić na własną szkodę złowrogim wpływom Protazego, tego warchoła niższego rzędu; w Błażku opętanym, że nie ma większej niedorzeczności, jak chcieć wyjść ze swojego stanu, że kwestia włościańska u nas nie da się rozwiązać przemieniając chłopa w coś innego, lecz właśnie pozostawiając go chłopem, a polepszając jego byt moralny i materialny. Są to odwieczne prawdy i dlatego utwory, którym dały początek nie starzeją się, dlatego nie pomylimy się twierdząc, że nawet przy odmiennych stosunkach i wydoskonaleniu form scenicznych ludowe sztuki pana Anczyca przedstawiane będą dopóty, dopóki istnieć będzie teatr polski. Prawda wewnętrzna góruje tu nad formą, a to właśnie jest znamieniem dzieł zdolnych przetrwać własną epokę.

Z wszystkich dzielnych umysłów, które u nas w ten lub ów sposób zajmowały się sprawą włościańską, najpraktyczniejszy jest może p. Anczyc, bo szuka on naprawy złego nie tyle w poprawie instytucji, jak obyczajów. Pan Anczyc przy tym badał i bada kwestię włościańską na gruncie, na którym ona najdrastyczniej się przedstawia, na rozpalonym dotąd jeszcze gruncie galicyjskim, nic więc dziwnego, że utwory jego mają w sobie siłę dramatyczną.

Z wyjątkami oczywiście, w licznych dramatycznych próbach polskich, najlepszymi są tytuły. Dziwnie bogatą i trafną pod tym względem obdarzeni są pomysłowością nasi autorzy, równie jak talentem zawiedzenia nadziei obudzonych tytułem. Przeciwnie rzecz się ma z Emigracją Chłopską p. Anczyca: o wiele więcej jest ona wartą od tytułu. […]

Żeby chłop polski, a szczególnie galicyjski, tak przywiązany do ziemi i zagonu, tak ich żądny i chciwy, że nawet zdolny zbrodni, aby je posiąść, żeby chłop ten, któremu dotąd trudno było przenieść się z jednej wsi do drugiej, emigrował lekkomyślnie a chętnie za ocean, zaiste musiało zajść coś niedobrego, w każdym razie dla nas zastraszającego w stosunkach wiejskich. Opowiadano nam, że obecnie często się zdarza, iż parobek opuszcza bez powodu służbę, a zapytany, czy to czyni dlatego, że mu jest źle, odpowiada, że wcale nie dlatego, ale dlatego, że mu się cnie. Nie dla innej przyczyny emigruje chłop do Ameryki; wyjeżdża, bo w rodzinnej wiosce cnie mu się! Tęsknotę za krajem, za wsią, która dręczyła polskiego chłopa nawet w niedalekiej podróży, zastępuje z wolna owo cnienie, które nie jest czym innym, jak niedojrzałą aspiracją za jakimś źle określonym innym bytem, kiełkującą w biednej włościańskiej mózgownicy pod wpływem dzisiejszych wyobrażeń, dzisiejszych pojęć społecznych, ekonomicznych i religijnych, a raczej antyreligijnych, które dosięgają nawet do wsi polskiej i już na nią działają tym łatwiej, im łatwiejsze są środki komunikacji i rozpowszech­niania wyobrażeń. Wieś polska zmieniła się widocznie pod dalekim na pozór wpływem nowoczesnej tak nazwanej cywilizacji; zmieniła się wieś galicyjska pod wpływem nowych instytucji konstytucyjnych i autonomicznych, a zbadać ten nowy jej stan, zgłębić go i do niego zastosować działanie jest pierwszym dla nas obowiązkiem. […]

Nie idzie już dziś o to, jakim ma być chłop, ale czy będzie chłop polski; nie idzie o to, aby mniej lub więcej wygodnie urządzić stosunek większej własności do mniejszej, ale idzie o spieszne, energiczne ratowanie na ziemi polskiej polskiego żywiołu! Potężny to motyw, bo dotyczy losu dwudziestomilionowego narodu i on to nadaje dramatowi przez cały jego bieg niezwykłą podniosłość. Dla głębiej myślących niebezpieczeństwo dość jest groźne, aby pojęły całą jego doniosłość, a dla płytszych i krócej widzących umysłów niech starczy własny interes, sprawa robotnika i złowroga we wsi konkurencja obcych żywiołów. I wcale nie wychodźstwo do Ameryki – które można by sobie lekceważyć – jest tu wyłącznym czynnikiem wywłaszczającym polski żywioł z ziemi; występują tu na jaw wszystkie groźne symptomy, które potęgują znaczenie owego – jakeśmy go nazwali – tragicznego motywu; ubożenie, bałamucenie i demoralizacja ludu, brak nad nim należnej opieki, pijaństwo, lichwa i wciskające się żydostwo, które dla dopełnienia dzieła wzywa na pomoc niemiecki żywioł. Staje tu przed nami w całej nagości owa kwestia żydowska, której nie rozwiążemy ani humanitarnymi teoriami, ani wściekłymi napaściami na żywioł, który stał się w naszym społeczeństwie potęgą. Nie przewidywał wielki król, który chciał uzacnić i podnieść chłopa polskiego, gdy ulegając słabości, od której pokazuje się, najwięksi ludzie nie są wolni, hojnie obdarzał u nas naród żydowski, że on właśnie stanie się kiedyś największym niebezpieczeństwem dla tego stanu, który nad inne umiłował, bo widział w nim przyszłość i podstawę bytu państwa, stworzonego przez rycerskiego ojca a uporządkowanego i urządzonego jego potężnym rozumem stanu. Takie bywają w dziejach srogie igraszki losu. […]

Instytucje autonomiczne, które dotąd do tego nam tylko posłużyły, abyśmy mieli najpierw o co się upominać, a potem na co narzekać; instytucje te, których należycie zużytkować nie umiano, mogą być w szczegółach wadliwe, mogą nawet drogo kosztować, ale to pewne, że zbliżają do siebie warstwy społeczne, że je ocierają o sprawę publiczną i bądź co bądź rdzeniem swym, wrodzoną siłą, osłabiają niejeden zły kierunek, niejeden zły wpływ, jeżeli jeszcze same nie wytwarzają czegoś dodatniego. Tym to instytucjom przypisać należy może nie wielkie, ale ostatecznie jakie takie osłabienie niezgody i nienawiści, które przez tak długie lata niszczyły i obezwładniały wieś galicyjską. Jakich żeby to zbawiennych skutków w tym kierunku oczekiwać można, gdyby zetknięcie było częstsze, a szczególnie gdyby było oparte na rzeczywistszym gruncie interesów gminy. Żal przejmuje widząc, że dotąd tego nieznacznego, ale ważnego zwrotu należycie zużytkować nie umiano. W Emigracji Chłopskiej mniej drastycznie niż w Chłopach Arystokratach występują waśnie chałupy z dworem, nienawiść, żądze i zazdrość, i w tym odcieniu ocenić należy tę trafność, to poczucie, z jakimi pan Anczyc odczuwa każdą epokę, każdą chwilę stosunków wiejskich. Rozdział jest jeżeli nie mniejszy, to mniej krzyczący i mniej krzykliwy; przyczynia się do tego znacznie roztropne i rozumne stanowisko, które kraj zajął wobec monarchii i dynastii, przyczynia się głównie zwrot pomyślny, który nastąpił w wyobraże­niach i poglądach na ten kraj dynastii i życzliwego nam monarchy. Główne więc zło już nie tam, ale w ciągłym spaczeniu wyobrażeń chłopów wskutek braku nad nimi opieki moralnej wyższych warstw społecznych, ale w tym, że pomimo sprzyjających okoliczności rozdziału nie zastąpiło jeszcze połączenie. Nienawiść i złowrogie żądze ucichły, pozostały podejrzliwość i niedowierzanie. […]

P. Anczyc dotknął w Emigracji Chłopskiej wszystkich najżywotniejszych naszego społeczeństwa spraw już tym samym, że skreślił obraz obecny wsi naszej. To właśnie nadaje temu utworowi wyjątkowe znaczenie. Przedstawił on w sposób żywy, czasem drastyczny, wszystkie nasze rany, wszystkie te nie załatwione sprawy, które są główną przyczyną naszej niemocy; wskazał on, że rdzeń naszego bytu, że przyszłość nasza znajduje się zawsze we wsi polskiej, aczkolwiek wielce tam jest zagrożona. Przesunął przed oczami publiczności i zmusił tę publiczność mało myślącą i mniej jeszcze czytającą, do zastanowienia się na przemian nad sprawą włościańską, nad propinacją, nad kierunkiem bezwyznaniowym, nad grożącą na całym obszarze Polski germanizacją, nad piekącą u nas kwestią żydowską, nad lichwą, nad poprawą ustaw gminnych, a organicznie złączył wszystkie te sprawy najważniejszą – utrzymania się żywiołu polskiego przy ziemi, tym być albo nie być współczesnej Polski. Przystąpił on do tej pracy bez złudzeń, toteż dzieło jego ma w sobie siłę prawdy; zaiste powstał z tego obraz nad miarę przykry, przerażający, powiemy nawet bolesny, ale mogący być skutecznym. Prawda, niestety, o naszych stosunkach jest tak smutna, tak gorzka, że pomimo znanego humoru pana Anczyca, którym hojnie szafował w Emigracji Chłopskiej, wcale nie chce się śmiać wychodząc z tego przedstawienia; jest w nim cały smutek naszego obecnego położenia i coś więcej, bo upokorzenie. Widzimy tam naród, który utraciwszy najdroższą na tym świecie rzecz, byt polityczny, zszedł już do tego, że teraz walczyć musi o posiadanie każdej piędzi ziemi, walczyć zarówno ze złowrogimi żywiołami, jak z własnymi zakorzenionymi wadami, widzimy, jak z wolna ze zwyciężonych zamieniamy się w Pariasów, jak z każdym dniem grunt usuwa się pod naszymi nogami. A czy dostatecznie, czy rozumnie umiemy się bronić przed wywłaszczeniem? Czy potrafimy uniknąć losu Pariasów? Niestety, odpowiedzi na te zapytania są jeszcze strasznymi dla nas niewiadomymi. Pan Anczyc wskazuje wprawdzie lekarstwo na zło w reformie radykalnej nie tylko ustaw, ale obyczajów, w naprawie stosunków wiejskich idącej z góry, ale te rady nie są jeszcze odpowiedzią na owe ważne zapytania, aby ją odnaleźć, trzeba by wiedzieć, czy społeczeństwo, które z takim zapałem przyklaskuje panu Anczycowi, gotowe pójść za nim, za jego radą, za jego przykładem, czy gotowe, jednym słowem, pójść do wsi polskiej i tam sumiennie, energicznie, z poświęceniem szukać ratunku sprawy polskiej. A źle się dzieje w tej wsi właśnie dlatego, że za mało, że nie dość gorąco a roztropnie zajmujemy się nią. Widzimy, jak tam od czasów Chłopów Arystokratów wzrósł tylko wpływ [Żyda] Mendla, jak żadnym, nijakim jest wpływ dworu i szlachcica. Zatrważające to dziś więcej jak dawniej już dlatego, że dziś nie mamy nawet odwiecznej, a kiedyś rzeczywistej wymówki złowrogiej tendencji rządu. A gdyby nie rząd! – dziś już mówić nie możemy. Rząd ten jest niemal w naszych rękach, w każdym razie rząd dziś nie waśni, a bodaj nawet czy by nie życzył sobie płodnej zgody. A przecież wyznajmy szczerze, czyśmy dostatecznie skorzystali z tych wyjątkowych, z tych nad wszelki wyraz pomyślnych okoliczności?! Czy raczej nie zmarnowaliśmy ich dotąd, skoro obróciły się tylko na korzyść wpływu Mendla?! Doprawdy, że widząc to nie wiedzieć, co myśleć, czy że nie umiemy, czy że nie chcemy?!

Jest w całym przebiegu dramatu myśl piękna nad inne, piękna, bo prawdziwa i uczciwa. Między licznymi postaciami chłopskimi nie ma ani jednej złej z gruntu; wszystkie te natury są dobre, tylko zepsute złowrogimi wpływami, a brakiem dobrych; w odmiennych warunkach dodatnie ich strony biorą górę. Są to natury moralnie słabe, ale nie złe; psuje je na przemian wpływ Mendla, złoto Schultzego. Wódka, lichwa, a nade wszystko brak zdrowych przeciwdziałających czynników. Najgorszy z nich Bartek Kozica, nawraca się zupełnie, stanowczo pod ciepłem uczuć religijnych i wspomnień rodzinnych. Głęboka to i poetyczna myśl. Lud polski to wyborny materiał, ale łatwo spaczyć go można, zużytkować go należycie dotąd nie umiano. […] A więc niech dobrzy raz przecież zajmą się szczerze, sumiennie losem tego ludu, a wygrana może być jeszcze po naszej stronie; niech społeczeństwo nasze uzna tę prawdę, iż aby być silnym i zdrowym oprzeć się musi na silnym i zdrowym stanie chłopskim, a rozwiąże ono ponurą zagadkę naszego bytu narodowego. Dotąd przecież wszystko niemal jest tu jeszcze do zrobienia, a robi się za mało. Oby znów nie zabrzmiało niebawem złowrogie – za późno! Cel i zadanie to samo co dawniej; czasy, stosunki i środki działania zmienione. Jeżeli gdzie indziej przeważny wpływ wyobrażeń materialistycznych obniżył poziom moralny, to jednocześnie podniósł bogactwo i byt materialny. We wsi polskiej rzecz się ma przeciwnie; sięgające aż do niej wyobrażenia współczesne sprowadzają ubóstwo, wywłaszczenie i emigrację do Ameryki. Czasy się zmieniły od Chłopów Arystokratów; już nie jak wtedy przychodzi bronić się wyższym warstwom, większej własności, szlachcie, przed niechęcią, podejrzeniami, rozbudzoną chciwością lub rozkiełznanymi namiętnościami ludu wiejskiego. Nie idzie już nawet o lasy i pastwiska, nie: teraz idzie o coś innego, bo o to, aby ziemia pozostała w ręku ludu, aby go nie zastąpiły lub nie przygłuszyły inne obce żywioły; teraz idzie o to, aby tak chłop, jak szlachcic nie zostali wywłaszczeni, aby nie zginęli, idzie o wspólną obronę, a więc jest to ostatnia godzina stanowczego połączenia się pod grozą utraty resztek bytu. Chwila ważna, godzina uroczysta, w której przypada naszemu pokoleniu zadanie, zawiązanie na nowo tradycji Kazimierzowskiej i oparcia naszej przyszłości na ludzie wiejskim. Kto ma to zadanie spełnić? Nie kto inny, jak ten, który je w Emigracji chłopskiej spełnia – Juliusz Starża.

Bijącym w oczy i widocznym jest, że Juliusz Starża występuje zawsze w dramacie jak Deus ex machina. W sztuce ludowej nie jest to bynajmniej błędem już dlatego, że lud przypuszcza zwykle bezpośrednie mieszanie się Opatrzności w sprawy ludzkie; tym samym taki Deus ex machina jest w podobnych utworach scenicznie prawdopodobny, bo oparty na psychologicznym usposobieniu ludu. Ale tutaj ta ciągła opatrznościowa rola Juliusza, to jego – jakby z umysłu źle umotywowane – ukazywanie się na scenie, jako zbawcy zstępującego z obłoków w złych chwilach, wyraża – może nawet bez zamiaru autora – głęboką narodową prawdę czy przywarę i nie co innego, jak owo polskie – jakoś to będzie! Wszystko już stracone, grunt i chałupa Jędrzeja mają się dostać w ręce żydowskie, folwark Starży zadłużony idzie na sprzedaż, wieś wyludniona wskutek wyjazdu włościan do Ameryki, a przecież – jakoś to będzie, i w samej rzeczy ukazuje się – jakoś to będzie pod postacią nie wujaszka, ale synalka z Ameryki, unikat zaiste u nas, który wszystko ratuje, zawiązuje na nowo, tak że – jakoś to będzie! Mimowolnie czy nie, charakteryzuje on doskonale to wieczne spuszczanie się na coś nieokreślonego, na szczęście, a nie radzenie złemu siłą woli, hartem duszy, pracą, rozumem, reformą, dopóki czas, dopóki można; to nie korzystanie z okoliczności, ale spuszczanie się na wypadki, a przecież nie radzilibyśmy zbytecznie ufać pojawieniu się takich z komedii postaci! Jeżeli Juliusz pana Anczyca przypadkowo przedstawia sławetne jakoś to będzie!, to rzeczywiście przedstawia on zupełnie coś innego. Przedstawia on należną, konieczną opiekę wyższych warstw i wypowiedzmy ten wyraz – szlachty, nad ludem wiejskim. W Emigracji Chłopskiej pana Anczyca szlachta zaiste ukazuje się zawsze i wszędzie jakby opromieniona poezją Zygmunta Krasińskiego; ślicznie to wygląda w obrazie, a świadczy o szlachetnych, o zacnych dążnościach autora. Ale p. Anczyc sceną wigilii dowiódł nam, że jest poetą! W przedstawieniu szlachcica polskiego we wsi polskiej widzimy nie tylko, że jest poetą, ale że i poetyzować umie, że będąc wybornym znawcą stosunków współczesnych umie także zagrać muzykę, która chyba jest muzyką przyszłości. Juliusz przedstawia tu oczywiście cały stan, całą warstwę społeczną, a widząc z jaką troskliwością, z jaką umiejętnością zajmuje się losem ludu wiejskiego, jak w każdym niebezpieczeństwie, w każdej potrzebie przychodzi mu z ratunkiem i pomocą, uderzmy się w piersi i wyznajmy, że nie jest, niestety, zgodne z rzeczywistością. Pan Anczyc chciał niewątpliwie przedstawić w Juliuszu i w starym Starży nie tyle to, co jest, jak to, co być powinno, chciał wyśpiewać jedyną możliwą przyszłość, jedyne zbawienie, wskazać ratunek! Gdyby w tej części utworu p. Anczyc był mniej poetyzował, a chciał więcej pozostać realistą, zamiast wprowadzać Juliusza szlachcica, powinien był przedstawić jednego z tych paniczów chłopomanów, dla których sprawa włościańska jest rozrywką, może kaprysem lub sportem. Taka postać bliższa by była rzeczywistości i prędzej z nią spotkać się można u nas, bo to właśnie jest nieszczęściem, że nie ma dotąd środka między chłopomanią a chłopofobią, że nie ma u nas tej ciągłej pieczołowitości, tego praktycznego zajęcia się stosunkami włościańskimi, które Juliusz przedstawia w Emigracji Chłopskiej; i dlatego to zapewne ten Juliusz wydaje się na scenie nieco mdłym i jakby chodził na szczudłach. Nie jest on postacią rzeczywistą. […]

W przedstawieniu stosunków naszych w głównej myśli, we wskazanych środkach zaradczych poszedł p. Anczyc wiernie a bez powziętego z góry zamiaru, lecz kierując się rzeczywistością położenia, za programem posłów krakowskich, wyraził on i przedstawił stan rzeczy tak, jak się na niego zapatrywał zawsze “Przegląd Polski”; w roztropnym konserwatyzmie, opartym na niezbędnych reformach, prześcignął on wszystkich. Wypowiedział on posłów krakowskich i naszą myśl tym samym, że wykazując groźne niebezpieczeństwa, postawił jako najpierwszą, najważniejszą, najwięcej naglącą sprawę reformy stosunków wiejskich [i wskazał] obowiązek dla wyższych warstw wzięcia w niej inicjatywy. Konkluzje Emigracji Chłopskiej prowadzą wprost do reform administracyjnych, objętych wnioskiem pana Dunajewskiego[2], nakazują dążyć do gminy zbiorowej[3], której, naszym zdaniem, zbornym punktem winna być parafia, nakazują mnożyć szkoły oparte na podstawie chrześcijańskiej, usunąć lichwę, pijaństwo i karczmę taką, jaką ona jest dzisiaj, a to wszystko w celu zapewnienia wyższym warstwom przynależnego im we wsi wpływu moralnego, przywrócenia w niej harmonii społecznej, równowagi ekonomicznej, ulżenia ciężarów niższym warstwom i uratowania ziemi polskiej od nowego rozbioru i zaboru. Podwójną więc w tej chwili ma dla nas ten utwór ważność, raz dlatego, że wyraża prawdy, w imię których od początku i już przed dziesięciu laty walczyliśmy, po wtóre, że się ukazał właśnie w przededniu nowych ogólnych do sejmu wyborów. Emigracja Chłopska pana Anczyca jest poniekąd istnym programem wyborczym, w każdym razie jest to doskonałe zwierciadło, w którym wyborcy i kandydaci ujrzeć mogą prawdziwy stan naszych stosunków.

Co do nas, przypatrzywszy się im i zastanowiwszy się nad nimi zimno i sumiennie, wywieszamy program wyborczy, streszczający się w słowach: reforma stosunków wiejskich! Reforma nie już stosunków włościańskich, ale wiejskich. I niech nikt nie myśli, że powoduje nami jakiś chorobliwy sentymentalizm, nie, to po prostu egoizm; to nie sielanka, to polityka, jedyna polityka nasza, bo każdej polityki pierwszym zadaniem jest bronić ziemi ojczystej. My nie chcemy rzeczy niemożliwych, nie żądamy niepotrzebnych ofiar lub poświęceń, uwzględniamy trudności, ale z drugiej strony nie możemy się pogodzić z myślą, aby społeczeństwo polskie zmarnowało w sprawie najważniejszej najpomyślniejsze okoliczności, w jakich się kiedykolwiek znalazło na całym obszarze Polski, od rozbioru. My chcemy, aby szlachta zdobyła sobie niezbędny dla dobra sprawy wpływ nad ludem wiejskim, aby jak dawniej, tak i teraz stała na straży ziemi polskiej; chcemy iść dalej drogą, którą wśród nierównie gorszych warunków wskazał naszemu pokoleniu nigdy nie wygasłej między nami pamięci Andrzej Zamoyski, po której tak pewnym krokiem stąpał margrabia Wielopolski, na której przewodniczył nam z taką wiarą i zapałem Adam Potocki!

Dlatego od tego programu nie odstąpimy i nie porzucimy go dla żadnego innego dopóki ziemia zagrożoną będzie u nas, dopóki moralny i materialny byt polskiego ludu wiejskiego zapewniony nie będzie. Nie przyjmiemy żadnego innego programu, chociażby politycznie uśmiechał się nam, dopóki nie będziemy pewni, że tak jak w Czechach myśl narodowa i przedstawiające ją wyższe warstwy opierają się na ludzie wiejskim; nie przyjmiemy przedtem żadnego innego programu, bo przekonani jesteśmy, że tamten najprzód przeprowadzić trzeba, aby każdy inny postawić skutecznie, bo nie chcemy rozpoczynać walki z tym lub owym, mniej nam przychylnym w Wiedniu systemem, dopóki w Tarnowskiem lub Jasielskiem grozi nam Mendel i Schultze.

Kończmy zatem hasłem reformy stosunków wiejskich. A tak przed wyborami jak po wyborach hasło to nie przestanie być naszym, chociaż byśmy mieli znowu napotkać na gniew jednych, na odstępstwo drugich, na obojętność ogółu, chociaż byśmy mieli na tę nutę tańczyć sami, jak Sowietnik na balu u senatora.

Chcemy reformy stosunków wiejskich, bo nie chcemy, aby znowu zmarnowano nadchodzących sześć lat, a myśl główną naszego życzenia dokładnie wyraża prosta zwrotka, którą kończy się Emigracja Chłopska:

 

Wy Panowie, co nauki więcej od nas macie,

Zbliżcie się też więcej sercem ku wieśniaczej chacie,

W Sejmie, w Radach powiatowych siłami wspólnymi

Pracujmy wraz, a gorliwie dla szczęścia tej ziemi.



[1] Władysław Ludwik Anczyc (1823-83) – pseud. Kazimierz Góralczyk. W. A. Lassota i in., pisarz, uczestnik powstania 1846 r., w latach 1846-47 więziony, 1858-67 przebywał w Warszawie, współpracując z licznymi tamtejszymi czasopismami (m.in. założył i był pierwszym redaktorem “Wędrowca”). W 1875 założył w Krakowie własną drukarnię. Pisywał poezje, komedie i dramaty: Chłopi arystokraci (1850), Łobzowianie (1854), Flisacy (1855), Błażek opętany (1856), zebrane w tomie Obrazki dramatyczne ludowe (1873), poprzedzającym wydanie omawianego przez Koźmiana dramatu Emigracja chłopska.

[2] Julian (Antoni) Dunajewski (1824-1907) – galicyjski polityk związany z obozem konserwatywnym, profesor bratysławskiej Akademii Prawa, Uniwersytetu Lwowskiego i Jagiellońskiego (kilkakrotny rektor UJ), członek Akademii Umiejętności; od 1870 poseł na galicyjski Sejm Krajowy, od 1873 – do parlamentu w Wiedniu, w latach 1880-91 minister skarbu Austrii.

[3] Konserwatyści galicyjscy zabiegali o uczynienie gmin podstawowymi jednostkami samorządowymi, domagając się połączenia chłopskich gromad z obszarami dworskimi. Kwestia ta miała dla nich znaczenie nie tylko z uwagi na forsowaną ideę “wychowywania do życia publicznego”, ale i z potrzeby spełnienia głoszonego nie zawsze wprost postulatu ograniczenia sfery aktywności scentralizowanego państwa i zerwania z tendencjami właściwymi monarchiom oświeconym. Zwykle wiązali oni nadzieję z organizacją gmin samorządowych w oparciu o strukturę parafii jako zbornych punktów gmin zbiorowych. Tylko takie rozwiązanie, wskazywane wśród nierównie gorszych warunków przez A. Zamoyskiego i A. Wielopolskiego w Królestwie, podjęte z wiarą i zapałem przez Adama Potockiego w Galicji, umożliwiać miało nawiązanie współpracy warstw społecznych wbrew nasilającej się, niebezpiecznej dla sprawy polskiej, “propagandzie klasowej”, dając szlachcie niezbędny dla dobra sprawy wpływ na lud wiejski i gwarantując jej możność strzeżenia jak dawniej ziemi polskiej (S. Koźmian, Nasze stosunki, “Przegląd Polski”, t. 42, 1876, s. 68).

 

Najnowsze artykuły