Artykuł
O dawnych i teraźniejszych prawach polskich
O dawnych i teraźniejszych prawach polskich słów kilka Autora Listopada

Pierwodruk: Kraków 1855

 

Quid leges sine moribus

 

 

 

Im więcej świat zapędza się w lata, tym więcej w nim się nagromadza faktów, z których doświadczenie może korzystać. – Pod tym względem można by twierdzić, że nauki się doskonalą. – Dopóki to zdanie zostaje w stanie teorii, nic pewniejszego, że najlogiczniej się udowadnia. Wszakże przeniesione do bytu praktycznego wcale nie zadowala umysł rozważawczy tych nawet, co skłonni są wierzyć w bezwzględny postęp ludzkości. Gdyż zaraz nasuwa się przed niemi dylemat, który koniecznie musi być rozwiązanym, a ten jest, że albo nauka postępuje sama w sobie tylko, a bez tej siły twórczej, która wyrabia potężne geniusze naukowe, albo że współczesność nasza hojnie utwarza geniusze, które opodal zostawili za sobą swoich poprzedników, a to bezwzględnie we wszystkich ewolucjach umysłu ludzkiego. Pierwsze doprowadziłoby do rozpaczy prawdziwie uczonych miłośników ludzkości; drugie na wstępie jest zbite faktami, które historia i podania ludzkości dla nas zachowały.

Tak dalece, że kto ma rozum nie skrzywiony a cokolwiek oświecony nauką, musi koniecznie wiedzieć, że wszystkie wielkie rezultaty naukowe były nie tylko znajome odległej starożytności, ale nawet zastosowane bądź dla pychy, bądź dla sławy, bądź dla rzeczywistych potrzeb narodów; że nawet nauka nowożytna nie zawsze zgadnąć umie, jakimi środkami te olbrzymie jej przedsiębiorstwa dokonane zostały.

Zdaje mi się, że jest jeden pewnik, który zdoła światło rzucić na to zadanie. Postęp czasu nagromadzeniem faktów siły twórczej nie tworzy, a tylko wzbogaca umysł ludzkości doświadczeniem. Im więcej wieków na niego przędzie, tym potężniejszym będzie w analizie; – i bezwątpienia wielka nauka na analizie oparta okaże się w postępie widocznym; ale analiza prawdziwego geniuszu naukowego nie pobudzi, a nawet utrudzi jego polot, bo każdy geniusz z natury swojej jest koniecznie syntetyczny; dla niego te wszystkie metody, te logiczne rozprawy, te wywody analityczne zawsze będą tym, czym są szczudła dla tych, których nogi nie są uszkodzone. I nic prawdziwszego nad to, co powiedział wielki Cuvier, że gdyby Kopernik rozpoczynając swój zawód, miał w pomoc te wszystkie narzędzia, które dziś tyle ułatwiają obserwacje, jako: teleskopy, zwierciadła achromatyczne i tak dalej, pewnie by nie wydobył z swojego geniuszu obranego z wszelkich środków materialnych tej potężnej syntezy, na której się gruntuje nauka astronomiczna naszego wieku. W naszym okresie analiza wielce się wydoskonaliła, stąd chemia bez wątpienia na wyższym stopniu stoi u nas, niżeli u starożytnych. – Ale cóż to ma dowodzie za jej postępem, kiedy po dziś dzień, jeszcze nie posiadamy syntezy, który by służyć mogła za podstawę chemii.

Ona niczym dotąd me jest jak tylko nagromadzeniem fenomenów sprawdzonych i analizowanych z najściślejszą dokładnością. – Chemia w stanie w jakim dziś zostaje wiele służy naszym wygodom, dała ułatwienia niejakie wielu rękodzielniom, ale jako nauka sama w sobie, niżej stoi od dawnej, a tak w wieku naszym wyśmianej alchemii, bo ta przynajmniej miała za punkt wyjścia jakąś syntezę, podczas kiedy chemia jest tylko analizą.

Nie zaprzeczam zasług Analizy, gdyż bez wątpienia ludzkość z niej korzysta; ale to pewno, że przy schyłku niektórych okresów cywilizacji, kiedy analiza i nauki analityczne przemagają w społeczeństwie, takowa ewolucja intelektualności ludzkiej, jakkolwiek konieczna, nie jest przyjazną dla pojawu tych nadzwyczajnych indywidualności, które jedne są zdolne popchnąć ludzkość na drodze ukształcenia. Zapewne, że zdawkowa moneta intelektualności sowicie puszcza się w obieg, ale złoto w sztabie coraz staje się rzadsze. To się szczególnie daje poznać w literaturze, bo ta jest ogniskiem, przy którym wszystkie nauki istniejące, w społeczeństwie się skupiają. Jeszcze to w obcych krajach upadek jest mniej widoczny, bo zagraniczni pisarze mają do wytrawienia skarby, jakie otrzymali od swoich poprzedników, ale my, co nigdy bogaci nie byli, musimy tylko ubolewać nad jałową płodnością naszych literatów. Przyszło do tego, że w rzeczy tak swobodnej jako smak, piszą prawa obowiązujące do unudzenia siebie w imię narodowości. Czytacie obce pisma, a nie nasze, odzywają się nasi autorzy do płci pięknej, tym wykraczacie przeciwko obowiązkom prawego obywatelstwa. – Mój Boże! mogłyby odpowiedzieć nasze dowcipne Polki, – piszcie dobrze, czerpajcie wasze natchnienia z własnego geniuszu, jeżeli Bóg was nim obdarzył, zamiast pełzania za obcymi dla naszej narodowości wzorami, a wasze filipiki będą niepotrzebne; bo któż odmówi sobie przyjemności? – Ale jeżeli bez zdolności usiłujecie musem nas przywabić do czytania waszych książek, takowemu despotyzmowi niepodobna ulegać. Co do nas wolimy się narazić na wasz gniew, niżeli nudzić się czytaniem waszych pism, kiedy to wszystko co mówicie, lepiej było powiedziane w tych książkach zagranicznych, od których usiłujecie nas odstręczać, a z których sami czerpiecie cokolwiek dowcipu i coś podobnego do talentu.

Jeżeli w takim stanie zostaje nasza literatura, cóż może być z naukami. Jednym słowem jesteśmy pogrążeni w jakiejś niemocy intelektualnej, która się ciągle wzmaga, a to nas doprowadzi do stanu barbarzyństwa, bo nie chcemy na nią przyjąć lekarstwa żadnego. Póki nie przyznamy się do tej gorzkiej prawdy, póty nie staniemy na równi z ościennymi narodami. Bo kto uznaje swoje nicestwo, już tym samem wielki krok robi do bytu. Zarozumiałość nigdy do czegoś dobrego nie doprowadziła. Im bezczelniejsze podchlebstwo jakiś piśmidlarz nam sypnie, tym większej nabywa u nas wziętości; tym sposobem coraz głębiej zanurzamy się w ciemnocie, której skutki już zanadto są widoczne.

Ale cóż ma mnie to obchodzić. Do żadnej koterii nie należę, gdyż uległość nieprawa jest przeciwna mojemu przyrodzeniu. Oprócz niektórych powieści, Krakowskiego „Czasu” i „Kuriera Warszawskiego”, od dwóch lat żadnego nowego pisma w ręku nie miałem.

Jestem zupełnie niepodległy, honorariów księgarskich nie pragnę, a jeszcze raniej pochwał pospolitego gminu.

Przeciwnie, tak dalece Odi profanum vulgus et arceo, że jeżeli coś z pism moich podobało się, to mnie nie pochlebia, a owszem zraża, bo zaraz podejrzewam siebie, że jakieś nic do rzeczy musiało raz się wypsnąć.

Jeżeli piszę, to jedynie że przez to dopełniam prawa mojej natury, i chociażbym miał być jedynym czytelnikiem własnych pism, dla tego bym nie przestał pisać.

Dziennikarstwem zaprzestałem się trudnić, uciekam od obcowania z literatami.

Noga moja nie postała na żadnym posiedzeniu uczonych.

Na zabawy publiczne nie uczęszczam.

Domom prywatnym się nie naprzykrzam, moimi nawiedzinami. Z nikim nie emuluję, nikomu nie stoję na zawadzie. Na wszelkie potwarze jestem obojętny.

Poprzestaję na stosunkach z krwią moją, która mi tyle pociechy przynosi, i na szczupłej liczbie przyjaciół, którzy o mnie nie zapominają, a z którymi jedynie rozmawiam na serio. Zresztą nie tyle zmarnowałem moją młodość, żebym na starość sam sobie nie umiał wystarczyć. Pozostaję więc w najpomyślniejszych warunkach, do ogłoszenia tego, co poczytuję być prawdą. Bo to przynajmniej wątpliwości nie ulega, że ani przyjaciel, ani nieprzyjaciel nie powie, bym sił prawdę, lub przeciwko mojemu przekonaniu z czymś się odezwał, dla przymilenia się czy to publiczności, czy jakiej koterii.

Oparty na tym wewnętrznym świadectwie, lubo nie mam siebie za uczonego,– ośmielam się twierdzić, że od czasu Leibniza matematyka ani krokiem nie postąpiła ani fizyka od czasu Newtona. Cóż takiego wymyśliła filozofia, co by było obcym dla Platona i Arystotelesa i dla filozofii scholastycznej?. Czymże jest sztuka teraźniejsza w porównaniu z tym czym była w okresie Peryklesa, a nawet w XVI. wieku? – Mniej więcej wszystkie wiadomości ludzkie albo zostają w takim stanie w jakim były za naszych przodków, albo nawet okazują się w widocznym upadku.

Gdzież tu jest postęp?

Ludzie zmaleli w tym naszym rozumującym wieku, właśnie dlatego, że do zbytku rozumują. Rozumowanie niszczy albo przynajmniej osłabia intuicją, a tylko intuicja tworzy te potężne indywidualności, w których. że tak powiem, wciela się geniusz wieku. – One często się okazywały w dawnych czasach, i to we wszelkich zawodach. Nasz wiek nieszczęśliwy dotąd nie objawił tylko dwóch czy trzech wieszczów w poezji i tyleż geniuszów wojennych, właśnie dlatego, że te dwa rodzaje wielkości ludzkiej, jak najmniej ulegają warunkom czasu i okolicznościom. Na wszelkich innych stanowiskach okazał się bezpłodnym.

Pomijam wszystkie wiadomości ludzkie, a zastanowię się nieco nad prawnictwem, którego nauce wielką część mojego życia poświęciłem, a którą wedle moich zdolności i teoretycznie i praktycznie usiłowałem zgłębić. Zdawałoby się na pozór, że prawo, gdy porządkuje stosunki wzajemne ludzi, najwięcej powinno by zyskiwać od czasu i ciągle się doskonalić w miarę mnożenia się tych stosunków. A jednak na stronie zostawiwszy naukę historii prawa, która bez wątpienia wielce w naszym wieku postąpiła, a jest nauką zupełnie odrębną od samego prawnictwa, śmiało twierdzić można, że prawnictwo dziś jest w zupełnym upadku: tak dalece, że nie tylko iż prawa nowe nie są lepsze od dawnych, że procedura stała się nierównie więcej zawiłą, że prawnicy teraźniejsi pod żadnym względem porównania wytrzymać nie mogą z dawniejszymi, ale nawet, że pojęcie prawa do tego stopnia się zatarło, że nie zdarzyło mi się spotkać prawnika dzisiejszego, który by na zapytanie moje „Co jest prawo?” umiał mi dać zaspakajającą odpowiedź.

Jakież albowiem w powszechności jest pojęcie o znaczeniu prawa in suo esse? Oto jest coś napisanego na papierze, jak na przykład: Oda lub powiastka, należąca do literatury poważnej narodu, a jeżeli za pomocą rusztowania środków wykonawczych ma siłę obowiązującą, staje się prawem.

Zapytuj, czy między teraźniejszymi prawnikami jest inne wyobrażenie o prawie?

Takowe wyobrażenie nie może powstać tylko w umyśle pogrążonym w zupełnej ignorancji prawdziwych zasad prawnictwa. Słysząc podobne zdanie, wychodzące z ust prawnika, dawny nasz Lubelczyk odskoczyłby zgorszony. Gdyż właśnie prawo, jeżeli zasługuje na to nazwisko, jak najmniej potrzebuje środków wykonawczych, ażeby było spełnione.

Maż to być postęp nauki, że wyobrażenia o prawie, o ustawach, o rozporządzeniach często chwilowych, policyjnych, o rozkazach władz opiekujących się społeczeństwem tak się pomieszały, że już jednych od drugich odróżnić nie umieją?

W dzisiejszym stanie społeczeństw nie mamy innych praw w całkowitym znaczeniu jego wyrazu prócz religii i honoru, i te właśnie obowiązują bez najmniejszych środków wykonawczych.

Czy jest jaki urząd, który by zmuszał pobożnego chrześcijanina do wstrzymania się od mięsiwa, a często nawet od nabiału w czasie wielkiego postu?

Czy jest jaki dekret executionis na tego co skrzywdził lub został publicznie skrzywdzony, żeby służył za cel do wystrzału? Przeciwnie, do uchylenia siebie z pod tak uciążliwego położenia śmiało może się udać do władz, które go otulą wzgardą ale razem i opieką. A jednak i w pierwszym i w drugim wypadku często prawo religijne i honorowe się wykonywa z niemałym a nawet niebezpiecznym poświęceniem, dlaczego? oto bo jest prawem.

Jeżeli zręczne wyłamanie się z wykonania prawa, nie jest ukarane wzgardą społeczeństwa, albo przynajmniej nie obciąża sumienia wykraczającego, w tym jest dowód, że prawo nie istnieje a tylko pozostaje jego nazwisko.

Nie łatwo, pisząc o tym przedmiocie, można być zrozumianym od niniejszego pokolenia. Tym mniej, że niepodobna wdać się w szczegóły, które by w pełności objaśniły myśl moją. Ile że kto w rzeczach poważnych nie umie się domyślać, dla niego czytanie będzie co najwięcej zabawką. Zresztą trzeba przyjąć rzeczy jakimi są a ponieważ już pierwsze zasady wszelkiego prawodawstwa są zapomniane, a tylko szczegółami zajmują się nasi prawnicy, więc i ja ustąpię z tych wyżyn do prostej analizy, żeby przekonać, że nawet w tych szczegółach ani kodeks francuski, ani nowsze jeszcze prawodawstwa nic tak nowego nie powiedziały, co by było zupełnie obce naszemu dawnemu prawodawstwu.

Co do kodeksu francuskiego nawiasem pozwolę sobie uwagę, że nic więcej od niego nie może służyć na dowód upadku nauki, a właściwiej potęgi prawodawczej w naszym wieku.

Trzy zgromadzenia prawodawcze francuskie w przeciągu lat kilku ogłosiły czterdzieści tysięcy praw. Najzawołańsi prawnicy francuscy byli członkami tych zgromadzeń, a więc należeli do ich układu. Sam Napoleon w kilka dni po XVIII. Brumaire powiedział: „Wyrwałem Francję z rąk jurystów spodziewam się, że odtąd do nich nie wróci”. – Otóż ten Napoleon, kiedy wyznaczył komisję z najbieglejszych prawników Francuskich, ta komisja w całkowitym tym zbiorze czynności prawodawczych, rewolucyjnych nie mogła nawet znaleźć elementu prawa cywilnego i musiała się zasilać dawnym prawodawstwem, jakkolwiek okrzyczanym od nowożytnych teoretyków, i rzeczywiście nic stanowczego mu nie przydała.

Przed kilkunastu laty jeden wysoki urzędnik tutejszy zjednał sobie rozpowszechnioną wziętość między swoimi, tym, że przełożył na język ojczysty prawo pruskie o hipotekach, co posłużyło do ułożenia ksiąg hipotecznych tutejszych. Chętnie wierzę, że ten mąż już zeszły jakąś przysługę wyrządził swojej społeczności. Ale, że zwykle nie grzeszymy umiarkowaniem ani w pochwałach, ani w naganach, z niemałą przesadą wyniesiono pod niebiosa tę ustawę, a nawet u wielu prawników powstało mniemanie, jakoby w dawnym polskim prawodawstwie śladu nie było hipotek, a więc że kapitaliści na los szczęścia użyczali swoich kapitałów, nie mając środka do powzięcia gruntownej wiadomości o stanie biernym tych, z którymi wchodzili w roboty.

Jeżeli kto podobne zdanie na serio utrzymywał, tym by dowiódł, że nie tylko nie zadał sobie pracy przeczytać z uwagą dawne nasze prawa, ale nawet, że nie zastanowił się nad życiem społecznym. Bo zapewne powinien by wiedzieć, że skoro w danym społeczeństwie zawiązują się jakie transakcje między obywatelami, i skoro wyrazy kupiec i sprzedawca, dłużnik i wierzyciel są znane, tym samem musi być jakaś hipoteka uznana, a wyrobiona chociażby tylko samą naturą kraju, w jakim te transakcje się powtarzają. Interes osobisty wchodzących w roboty acz często omylny, poda im jakieś środki do zabezpieczenia ich własności, niemniej skuteczne od tych, co im przynieść zdolne głęboko obmyślane prawodawstwo. Wiele by można o tym powiedzieć. Kto wie, czy z pomiędzy wszystkich hipotek nie pokaże się w skutku, że ta, która wyłącznie na prawie jest opartą, może jest najsłabszą?

Jest to rzecz tak doświadczeniem stwierdzona, że częstokroć obligi jak najmniej uprawnione, są najrzetelniej opłacane. I na to nie potrzeba daleko szukać dowodów. Była przed kilkunastu laty ajencja Banku polskiego w Berdyczowie, która wchodziła w rozmaite roboty pieniężne z obywatelami ruskich prowincji. Kiedy ta ajencja ustała, wiele sum bankowych było porozpożyczanych, tak, że rząd ustanowił pewny rodzaj komisji, dla likwidowania bankowych należytości. Można zapytać dyrektorów Banku, czy doświadczyli jakiegokolwiek zawiedzenia lub najmniejszej nieakuratności w wypłacie długów, na świstkach zapisanych, a nie mogących tym samem być prawnie poszukiwanymi, – a czy owszem nie mieli i dotąd nie mają trudności w odebraniu długów zapisanych na kartach namaszczonych wszelką zapobiegliwością prawniczą. Po szlacheckich archiwach na Rusi znaleźć można wiele obligów cerkiewnymi bukwami zapisanych w tych wyrazach: „sumę taką zaciągnąłem, którą na ten termin zwrócić obowiązuję się, a jeżeli się nie uiszczę będzie mi wstyd”.

W wiekach średnich rycerze zaciągali kwoty pieniężne na swoje wąsy. A ci, którzy na podobnych hipotekach opierali swoje ufność, większe w nich znajdowali bezpieczeństwo, niżeli dzisiejsi kapitaliści w całym tym rusztowaniu ksiąg hipotecznych, egzekucji komorniczych, subhastacji, sprzedaży przez licytacje publiczne itd.

Gdzie istnieje dobra wiara i zdrowa a silna opinia w publiczności, która umie socjalną karę wymierzać tym, co przeciwko niej wykraczają, tam rzadko kiedy pośrednictwo prawa użyte będzie między dłużnikiem i wierzycielem. – Gdzie na niej zbywa, opieka prawa jest niezbędną; wszakże w pełności ich nie zastąpi. Zbyteczna ufność w prawie pisanym wprowadza w ciało społeczne mniemanie wielce niebezpieczne, że szerzenie się złego w narodzie, pochodzi z nie dość jeszcze dokładności jego prawodawstwa. Stąd bez względu na te słowa Tacyta, które od dawna zostały axiomateraPessimac Reipublicae plurimae leges – mnożą się prawa, na stronie zostawiając obyczaje. Jakby możebne wykonanie praw na czym innym opierać się mogło, niż na ich ścisłym stosunku z obyczajami społeczności.

Część życia mojego, z niemałym zamiłowaniem, poświęciłem nauce prawa. A to wyrażenie mądrości narodów, które objaśnia ich historię i daje przeczuć ich przeznaczenie, od nikogo więcej niż ode mnie szanowane być nie może. Wszakże nie czuję dla praw ludzkich tej czci bałwochwalczej, żeby wierzyć, że w postępie ludzkości one mogą dojść do takiej doskonałości, żeby miały zostać jedynymi regulatorami moralności publicznej. Gdyż prawość, a prawność są rzeczy wielce różniące się między sobą. Prawość jest córą Boską; prawność wyrobem ludzkim, dla której statecznej normy obmyślić nie można. W najdoskonalszym prawodawstwie, można być czystym w obliczu prawa, a przecie występnym przed Bogiem, a nawet w opinii publicznej i vice versa.

Byłem świadkiem, jak jeden młody obywatel bronił się przed sądem od uiszczenia się z swojego obligu. Nie zaprzeczał swojego podpisu, ani zapierał się długu, a tylko tym się składał, że sumę w obligu wyrażoną zaciągnął trzy tygodnie przed wyjściem z małoletności, co udowodnił metryką; a więc na mocy prawa domagał się unicestwienia swojej wierzytelności. Wielce siebie pokazał być prawnym, podobno też i wygrał swoją sprawę, bo prawo było za nim wyraźnie. Jednak trudno by o nim było powiedzieć, że jest człowiekiem prawym.

Pokazuje się więc, że najbezpieczniejsza hipoteka jest poczciwość i honor: a te są niezawisłe od prawa pisanego. Bez wątpienia, kto nie ma ani poczciwości, ani honoru, ten na nich hipoteki zapisać nie może, jak ten, który nie posiada ziemi, na niej długu ubezpieczyć nie jest w stanie, nemo dat, qui non habet. Wszakże każdy przyzna, że można do pewnego stopnia ociągać się z wypłatą długu legalnie ubezpieczonego, bez narażenia swojej uczciwości. Podczas kiedy uchylanie siebie od uiszczenia się z długu jedynie na honorze opartego jest niczym niewymówioną podłością.

Jeżeli więc najlepsza hipoteka jest poczciwość i honor, zdaje się, że ten, który ma sumę do umieszczenia, roztropniej czyni, kiedy stara się ubezpieczyć względem charakteru tego, który chce z nim wchodzić w robotę, niżeliby miał szperać po księgach hipotecznych, dla powzięcia wiadomości o stanie jego majątkowym. Zapewne może się omylić na tej poczciwości, i na tym honorze, ale czyż się nie może omylić w ufności, jaką by położył w księgach hipotecznych, bo one mu nie dadzą pewności zupełnej, o tym stanie; – dowie się z nich o długach obciążających ten majątek, a wszystko resztę na czym tylko kredyt się opierać może, będzie się fundować jedynie na przybliżeniu. Okażą mu stan bierny, ale jego stan czynny może być zagadką, a na koniec jakąż mu dadzą pewność księgi hipoteczne, że bez trudności swoją należytość odbierze? Człowiek poczciwy nie obarczy swojego honoru obietnicą zwrócenia tej lub owej kwoty na tym lub owym terminie, jeżeli nie jest pewny, że ją mieć będzie, bo na rzeczy tylko prawdopodobne uczciwy człowiek nie da swojego honoru w zakład. Zresztą, chociażby prawodawstwo i mogło obmyślić środki do wykrycia stanu majątkowego każdego obywatela (czemu nąjuroczyściej przeczę), dla tego by nie zapobiegło wszelkim fortelom złej wiary, która w każdym prawodawstwie znaleźć może gotową broń dla siebie. Bo rzetelność, owa matka kredytu więcej jeszcze się opiera na chęci, niż na możności uiszczenia się. I tak dług kartowy, wyjęty z pod opieki prawa, a nawet przez niego potępiony, z pomiędzy wszystkich długów, najakuratniej się uiszcza, dla tego, że opinia publiczna jeszcze piętnuje wzgardą tego, który przegrawszy kwotę, uchyla się od jej wypłaty, i ma w tym zupełną słuszność; a podobnej kary żadne prawo pisane obmyślić skutecznie nie może.

Niczego tu nie mówię, co by nie było poparte doświadczeniem. Dziś nawet, kiedy wyobrażenia honoru i poczciwości nieco zblokowały, a z drugiej pobłażanie towarzyskie tak łatwy przystęp dały każdemu do każdego, że w najuczciwszym domu nie trudno się spotkać z takim, który po kilkakrotnie był obitym, a nawet z takim, któremu się zdarzyło mieć rękę schwytaną w cudzej kieszeni, kiedy nasze starodawne cnoty tylko w niektórych powieściach się okazują, i więcej gorszą rozum, niż budują serca, dziś nawet honor i poczciwość nie przestały być najszacowniejszymi hipotekami. Kredyt osobisty jeszcze istnieje; i nierównie więcej robi się interesów na dobrej wierze opartych, niżeli na dokumentach prawomocnych. Znajdują się dotąd tacy, na których majątku w księgach hipotecznych ani jednej cyfry nie ma zapisanej, a którzy przecie mają długi wszystkim wiadome, a te bynajmniej nie trapią ich wierzycieli. Gdyż obyczaje narodu chrześcijańskiego nie mogą tak dalece być zepsute, żeby w nim nie znajdowali się tacy, których słowo jest uważane jako rękojmia. Więc powie kto, że uważam prawa hipoteczne jako niepotrzebne, i że radbym zostawił rozsądkowi kapitalistów wybór środków ubezpieczających ich wierzytelności bez pośrednictwa prawa. Bynajmniej! i owszem, to pośrednictwo jest tak niezbędne, że nie ma i nie było narodu cokolwiek ukształconego, w którym by nie było jakichś zabezpieczeń legalnych dla zachowania ruchomych majątków. Raz, że nie wszyscy właściciele majątków, mogą mieć wolne użycie w ich rozporządzeniu, bo jużci w każdym społeczeństwie są właściciele obłąkani, małoletni, żony podwładne mężom, panny w sieroctwie zostające, za których władza opiekuńcza działać winna, i to nigdy z ich szkodą. Powtóre, że prawodawstwo ma obowiązek ratować ile możności społeczeństwo od złej wiary, czy to dłużników, czy wierzycieli. Wielce by się omylił, kto by mnie posądzał, że żadnej wagi nie przyznaję prawom hipotecznym. Cel tego pisemka nie inny, tylko żeby dowieść, że ani kodeks francuski, ani to zmałpowanie systematu pruskiego o hipotekach, co do skutku, nic tak zbawiennego dla kraju nie obmyślili, czego by znaleźć nie można w Statucie Litewskim i w Konstytucjach zawartych w Voluminach legum.

Wprawdzie nieznano w dawnej Polsce ksiąg hipotecznych, ale byty obiaty, które równe im czyniły posługi. Jużci księga hipoteczna nie wyświeca rzeczywistego stanu majątkowego, tego, z którym ma się zawiązać robota, a tylko wykrywa stan bierny majątku, który ma służyć na hipotekę. Kto wyżej z swoją wierzytelnością stoi w księdze, ten jest mocniejszym prawnie, bo pierwszym do usatysfakcjonowania. I cóż tu nowego? Kto u nas był pierwszym w oblacie, ten był starszym wierzycielem, a tym samem bezpieczniejszym.

Prior tempore potior jure. W księdze hipotecznej prędzej dowiedzieć się można o długach obciążających dobra. Ale czyż to tak wielka rzecz? Nasz wiek płodny w małych ludzi i małe rzeczy pyszni się, że cokolwiek oszczędził czasu, który teraz tak jest zmarnowany, że powinien by być tańszy, niż za naszych poprzedników. Zamiast czytania księgi hipotecznej, której nie było, interesant oświecał się kwerendą. A przez nią dowiadywał się nie tylko o stanie biernym majątku, ale nawet o stanie moralnym jego właściciela, bo ta mu wykrywała wszystkie sprawy, jakie miał w jurysdykcji, i wszystkie dekreta, jakie na niego zapadły. Była więc sowita kompensata za czas i wydatek, które zresztą nie były tak wielkie, jak sobie wyobrażają. W województwie Kijowskim kwerenda roczna kosztowała 18 złp. Był to fundusz dependentów jurystowskich, a trzeba wiedzieć, że każdy dependent z kolei miał dzień naznaczony, w którym bezpłatnie dla biednych procesujących się tę przysługę wyrządzał. Kwerenda jednoroczna przez wprawnego aplikanta odbywała się w kilku godzinach. Prawdziwie my starzy rozśmiać się musimy, kiedy przed nami wynoszą korzyści, jakie z ksiąg hipotecznych otrzymuje społeczeństwo. –

Ale z czego może się szczycić nasze dawne prawodawstwo, oto z tego, że żadne inne z podobną pieczołowitością nie zajmowało się ubezpieczeniem sum posagowych, małoletnich, komunalnych. One były oparte na najsilniejszej hipotece, która nazywała się ewikcją. Dłużnik w wypłacie sumy ewikcjonalnej musiał być wielce ostrożnym gdyż suma ewikcjonalna nie mogła być zwróconą tylko za ewikcją. Jeżeli by ta druga ewikcja okazała się niedostateczną, prawo zmuszało pierwszego ewiktora powtórnie wrócić sumę i szukać dla niej lepszej ewikcji. Taka w tym względzie była ścisłość prawa, że ostrożny ewiktor dopuszczał na siebie pozew, ażeby z mocy wyroku sądowego zapłacić sumę będącą u niego na ewikcji. W takim tylko razie mógł uważać siebie za zupełnie bezpiecznego, bo już sąd brat na siebie odpowiedzialność i sam szukał dostatecznego ewiktora. Na tej odpowiedzialności sądowej właściciel sumy nie tracił, bo nikt wówczas pojąć by nie mógł, że taki, który złamanego halerza nie posiada, mógł sądzić sprawy obywateli. Nasi dawniej sędziowie byli wybrani z pomiędzy najmajętniejszej szlachty powiatu, gdyż prawo wymagało, żeby sędzia był possessionatus et bene natus. Więc ci, co troskliwej opieki potrzebowali, tak pewną byli zasłonieni hipoteką, że nie było przykładu, żeby w majątku swoim jaki uszczerbek ponieśli. Inni zaś wedle woli swojej, jako pełnoletni i zdrowi na ciele i umyśle z mocy prawa własności, mogli rozporządzać swoimi kapitałami, wolno im było nawet je trwonić. Wszakże znajdowali w prawie możebne środki do rozpoznania jakkolwiek stanu majątkowego tych, którzy z niemi chcieli wejść w roboty. Dawne obiaty w tym względzie te same czyniły posługi, jakie dziś czynią księgi hipoteczne. Mocen był wierzyciel nie aktywować swojej wierzytelności, jak dziś jest mocen jej nie zapisać w księdze hipotecznej. Teraźniejsze więc prawodawstwo niczego nie przydało dla bezpieczeństwa powszechnego.

Jednak co do bezpieczeństwa, jakie przynosiła oblata, a tym, jakie podają księgi hipoteczne, zachodzi ważna różnica. Ten tylko wierzyciel, który najpierwej się zapisał w księdze hipotecznej, może siebie uważać za zupełnie bezpiecznego. Oblata zaś, lubo na wypadek jej zaniedbania zupełnego, wedle brzmienia prawa, stawiała nieostrożnego wierzyciela w takim położeniu, iż mógł być wyzutym z prawa do swojej własności, jednak dawała jakąś opiekę i tym co się z nią opóźnili, byle nie przekroczyli zamierzonego terminu od daty ręcznego obligu.

Dawne prawodawstwo nie przyznawało żadnej wartości obligom nie przyznanym przed aktami, lub w porę nie oblatowanym. Trzeba było od ich daty, w ciągu roku i niedziel sześć wnieść do akt dowód swojej wierzytelności. I żeby sędziowie byli niezawiśli od tych, których sądzili, trzymając się litery prawa, mogliby nullitatem seguus factorum rozciągnąć na każdy oblig nie uprawniony, a podły dłużnik, lubo nie zapierający się własnego podpisu, a tylko zaprzeczający legalność dokumentu, zostałby ich wyrokiem spokojnym posiadaczem cudzej krzywdy. Ale w dawnej Polsce, gdzie sędziowie byli wybierani przez swoich współobywateli, którym przynosili rękojmie i uznanej w obywatelstwie dobrej sławy i nieruchomego majątku, co dotąd w Cesarstwie rosyjskim się praktykuje, nie było podobieństwa ich obrócić poniekąd w machiny stosujące literę prawa do spraw obywatelskich; musiała koniecznie wyrobić się jakaś jurysprudencja, stosowna do opinii publicznej, która w niejakich wypadkach miarkowała niedogodność tej litery, gdyż każda publiczność ma jasne pojęcie sprawiedliwości, lubo może być bardzo mało obeznana z legalnością. I gdyby w podobnym wypadku sędziowie uczynili ofiarę z łatwowiernego wierzyciela na korzyść nikczemnego dłużnika, nie tylko że obrażona publiczność nadałby im nie dopuściła urzędować, ale oni sami oczy by nie śmieli podnieść między ludźmi, lubo ślepo trzymając się normy prawem wskazanej, wedle teraźniejszych wyobrażeń, z powinnością swoją by się nie ominęli. Na takowe wypadki wyrobiło się to, co się powinno było wyrobić, to jest kompromis między legalnością a sprawiedliwością, by nie stawały przeciwko siebie. Zbyt ufny wierzyciel ponosił szkodę, ale tylko w swoim współzawodzie z ostrożniejszym od niego wierzycielem. Co się zaś tyczy dłużnika, względem niego oblig w obliczu sądu nie przestawał być prawomocnym. Bo inny nie mógł być duch tego prawa.

Pomimo tego, jakkolwiek starszy w oblacie był mocniejszym w prawie, późniejsi nie byli narażeni na upadek, tak jak ci, którzy się opóźnić mogą w pomieszczeniu siebie w księdze hipotecznej, gdyż dawne nasze prawodawstwo, nie będąc pożyczane od obcych społeczeństw, a że tak powiem organicznie wyrobione z potrzeb miejscowych, miało gruntowniejsze pojęcie o tym, co stanowić może hipotekę w naszym kraju, o czym każdy nieuprzedzony łatwo się przekonać może.

Wedle nowego systematu hipotecznego, który na wypadek nieakuratności dłużnika dozwala sprzedać jego majątek przez licytację publiczną, dla zaspokojenia wierzycieli, hipoteka staje się ułudną, bo opiera wierzytelność nie na możebnym oszacowaniu wartości zakładu, ale na ewentualnej sumie, jaka ze sprzedaży tego zakładu wpłynie. Bo jużci, jeżeli można przybliżeniem przyznać jakąś pewną wartość dobrom nieruchomym, co się nawet w potocznej mowie urzeczywistnia nie ma podobieństwa przewidzieć, jaka może być ich wymiana na ten znak przedstawicielski, co go pieniądzem nazywamy. Wszystko to zależy od mnóstwa okoliczności, jako to konkurencji, chwilowego zniknięcia brzęczącej monety, lub też jej napływu również chwilowego, nadziei pokoju lub obawy wojny, nawet bajek gazeciarskich. Ziemia zostaje na miejscu, pieniądz i niknie i jawi się, bez widocznej przyczyny. Ta sama nieruchomość, która była nabyta za sto tysięcy, w kilka miesięcy potem może być sprzedaną za sto pięćdziesiąt. To są fakty ciągle się powtarzające. W takiej fluktuacji brzęczącej monety i cen, być może, że w jakiejś przestrzeni czasu sprzedaż majątku cokolwiek obszernego będzie niepodobną, albo, jak to mówią, sprzeda się za bezcen. W takiej kolei czyż stać się nie może, że z pomiędzy dziesięciu wierzycieli wpisanych w księdze hipotecznej na jakimś majątku, który wedle opinii powszechnej podaje sowite zabezpieczenie tym wszystkim wierzytelnościom, gdy ten majątek z powodu nieakuratności dłużnika, na sprzedaż publiczną wystawionym zostanie, czyż, mówię, stać się nie może, nawet przez środki sztuczne, jako zmowa kapitalistów na przykład, że nikt nie podniesie ceny pierwotnej, i że trzeba ją będzie zniżyć? Na ten czas jedno z dwojga, albo licytacja ciągle będzie odkładana, a wierzyciele nie doczekają się usatysfakcjonowania, albo cena tak może być zniżona, że pierwszy tylko wierzyciel wpisany na księdze hipotecznej odbierze swoją należytość, a wszyscy późniejsi pójdą, jak to mówią, z kwitkiem, lubo ostrożności prawnej nie zaniedbali.

Zostawmy na stronie dłużników, ale w tym teraźniejszym systemacie prawnym, i wierzyciele są narażeni na upadek. W samej Francji, gdzie stosunek kapitałów ruchomych z nieruchomymi jest wcale inny, niż w Polsce, która mimo swojej teraźniejszej dążności do przemysłu, jest omal że nie wyłącznie rolniczą, i tam przecie poznano, że sprzedaż dóbr ziemskich przez licytację ma nie wyrachowane niedogodności, i że niekiedy może zgubić dłużnika bez ocalenia wszystkich jego wierzycieli. Rząd zmuszony został poniekąd zniweczyć własne prawo o sprzedaży dóbr ziemskich oddłużonych, przez licytacje, mnożąc trudności w wywłaszczeniu dłużników posiadaczy ziemi, a nie uiszczających się swoim wierzycielom.

Powie kto, że samo prawo jest dobre i właściwe, ale że go zepsuto superfetacjami extra-kodeksowymi. Jakby prawo napisane, a nie będące wykonane, różniło się w swoim jestestwie od innych tworów dowcipu. Prawo tym tylko jest prawem, że się wykonywa. A gdyby Kodeks Napoleona mógł być we wszystkim wykonany, pewnie te wszystkie superfetacje miejsca by nie miały. W tym odwołuję się do zdrowego rozsądku.

Przytaczam ten fakt na dowód: raz, że hipoteka, wedle wyobrażeń tutejszych, nie jest sprawiedliwie obmyślana, powtóre, że jeżeli w społeczeństwie nie wyrobi się jakaś jurysprudencja z ducha narodu, często przeciwna na pozór literze prawa, sam rząd w niektórych okolicznościach, zmuszonym zostanie samo prawo na stronie zostawić i nikt go obwinie nie może, że poświęcił legalność dla ocalenia sprawiedliwości. Później dowiodę, że nasze dawne wyobrażenia o hipotekach były sprawiedliwsze, to jest stosowniejsze do natury naszych majątków, i społeczeństwa na nich osiadłego, niżeli te, które się wyrobiły z kodeksu francuskiego, lub ustaw kredytowych pruskich.

Jakkolwiek błędną jest zasada, przyjęta od prawników tegoczęsnych, że sprawiedliwość w wyrokach sądowych, i postępkach prywatnych, nie jest czym innym, jak tylko ścisłym stosowaniem tych wyroków i tych postępków do artykułów prawa pisanego: a więc, że każdy kodeks przyjęty ma tę samą powagę, jaką mają dziesięcioro Boskich przykazań: wszakże ci sami zagorzali stronnicy ludzkiego prawodawstwa przyznają, że żaden kodeks nie może być tak dokładnie kazuistyczny, żeby w danych okolicznościach nie można już było zostawić jakieś pole dla światła i sumienia sędziów; ani tak bez zależnie sprawiedliwym, żeby kiedy niekiedy nie miał być na stronie zostawiony od najwyższej władzy. Bo w niektórych wypadkach litera prawa może być zupełnie niezgodną z przyrodzoną sprawiedliwością.

Przed dwoma laty, w pewnym mieście, jeden pisarz ważył się rzucić potwarz na niektórych urzędników sądowych, nazwisk ich nie wymieniając, jakoby byli zaprzedajni.

Przynajmniej w tym znaczeniu jego wyrazy przyjęte były. Cóż stąd nastąpiło? Prawi sędziowie, nie mogąc podobnego zarzutu przyjąć do siebie, czytali go dość obojętnie, jak każde inne pismo, Ale, że uderzywszy w stół nożyce się odezwą, urzędnicy sądowi nie zupełnie czyści na sumieniu podnieśli w niebo głosy, i zabierali się wystąpić z urzędową skargą na przeciw kalumniatora, który podobną potwarz na nich rzucił. Jakoś tego zaniechali, lubo pisarz niebaczny a zuchwały, bez wątpienia mógłby ukaranym zostać, gdyż przez żaden środek legalny nie mógłby dowieść sędziemu przekupstwa, gdyż na to trzeba by było, albo złożyć jego własny podpis na sponsyi, że przyjąwszy taką a taką nagrodę obowiązuje się taki a taki wyrok Cerować, albo postawić świadków, którzy by zeznali, że byli przytomni umowie i wziątkowi; obie rzeczy niepodobne. Każdy więc urzędnik, jakie by niebyły jego postępki, tym samem, że urzęduje w obliczu prawa, jest czystym i poczciwym, a jednak bywają nie rzadkie przykłady, że urzędnicy, nie mogąc być prawnie poszukiwani, są ukarani przez rząd, choćby tylko utratą swoich posad, i nikt go za to o niesprawiedliwość nie obwini; bo sumienie przyrodzone człowieka, zawsze zrobi różnicę między prawdą sprawiedliwą, a prawdą tylko legalną.

Inny ważniejszy jeszcze przykład przytoczę. Przed kilku laty w jednej wielkiej stolicy Europejskiej, utworzyło się było stowarzyszenie lichwiarzy. Przechodzi pojęcie czego się ono nie dopuszczało. Mało na tym, że były przykłady, że młodzieniec na początku roku, odebrawszy 2800 franków, na końcu tegoż roku był dłużnym 240,000 franków, ani solda nad pierwiastkową sumę nie zaciągnąwszy, ale nawet ci lichwiarze wymagali od swoich nieszczęśliwych ofiar zbrodniczych czynów, jako przyznania osobiste w rozmaitych jurysdykcjach, sprzedaży tych samych dóbr różnym osobom. Nie było zbrodni, nie było ułudy obcej temu stowarzyszeniu. Przyszło do tego, że najwyższa władza musiała bezpośrednio wystąpić dla ratunku zdeptanej moralności. Odjęła szafunek tej sprawy jurysdykcjom przyrodzonym, by środkami policyjnymi i sądem wojennym wyśledzić zbrodnię i ukarać zbrodniarzy.

Wszyscy ojcowie błogosławili ten krok rządowy, nikt nie pomyślał, żeby ta arbitralność była niesprawiedliwą. Zbrodniarze zostali przykładnie ukarani, a jednak każdy z nich, na mocy prawa, byłby uniewinniony przez zwyczajne jurysdykcje sądowe. Bo w samej rzeczy nic nie może być więcej uprawnione, nad obligi, które sobie wymogli od swoich nieszczęśliwych ofiar. Przytaczam te fakty na dowód, że legalność ściśle przestrzegana nie zawsze jest dostateczną dla bezpieczeństwa obywateli, i że są wypadki, w których dla tegoż bezpieczeństwa władza musi koniecznie zawiesić czynność samego prawa.

Wielce się mylimy, jeżeli przyznajemy naszym nowożytnym prawom powagę równą tej, jaka była udziałem praw starożytnych. Co nas w tym względzie zwodzi to, że my tożsamość nazwiska bierzemy za tożsamość rzeczy. Jeden głęboki filozof chrześcijański naszego wieku w jednym swoim piśmie rzucił tę myśl, że rzeczywiści prawodawcy byli wyłącznym płodem starożytnego świata i młodocianości narodów. Tej myśli nie wyłuszczył, i nie obacznie nadał piętno jakiejś mistyczności prawdzie, która w pełności wystawiona, przed prostym rozsądkiem nawet, nie zasilonym głęboką nauką wytłumaczyć się daje. Starożytni prawodawcy nie tylko politycznie i cywilnie, ale nawet religijnie i moralnie konstytuowali narody. Działali więc z nieograniczoną potęgą, bo o tyle byli silniejsi o ile ich społeczności były moralnie słabsze. Skoro te społeczności przyznawały im szafunek nie tylko prawd socjalnych, ale nawet moralnych i religijnych, nic dziwnego, że tak niczym nieograniczonym środkom wszystko ustąpić musiało; nawet prawa natury, jak mamy tego przykład w prawodawstwie Likurga.

My w innym zostajemy położeniu. Jesteśmy religijnie i moralnie konstytuowani przez samego Boga; a prawa, które nam nadał, od żadnej władzy, od żadnej potęgi ani odmienione, ani nawet umiarkowane być mogą. Bóg jeden, i to bezpośrednio, mocen jest je poprawić, jak to uczynił z przygotowawczym prawem Mojżesza, którego sam był Stwórcą. Społeczność oświecona Boskim objawieniem, chociażby nie posiadała ani kodeksów, ani ludzkich ustaw, nie mogłaby być przeto pomawiana, że żyje bez prawa, tak jak niektóre zaludnienia w starożytności w okresie poprzedzającym pojaw ich prawodawców.

Mamy tego dowód oczywisty przed sobą. Żydzi są licznym stowarzyszeniem, żyjącym pośród nas. Dla nich prawo religijne tak dalece jest dostateczne, że bez kodeksów cywilnych, bez prawników, bez władz wykonawczych, które by to prawo stosowało do ich odnoszeń wzajemnych, z największą ścisłością, często z poświęceniem korzyści osobistych je wypełniają. Żyd sądzi się w naszych jurysdykcjach, ale jedynie w zatargach swoich z chrześcijaninem. Można zapytać poczciwych żydów, co by trzymali o dwóch żydach, którzy by swoje zatargi poddali pod sąd urzędowy magistratury? Toż by było i z nami, gdyby Bóg podał chrześcijan pod rząd pogański. Słabsi wyrzekliby się swojej wiary, a mocniejsi byliby tym, czym są żydzi. Mieliśmy tego dowód w państwie rzymskim, przed nawróceniem Wielkiego Konstantyna.

Tu nawiasem pozwolę sobie jedną uwagę, chociaż może zboczę od mojego przedmiotu, co jednak mi się nie zdaje. Wielce szacuję żydów, którzy przyjęli religię chrześcijańską, nie mniej tych co wiernie dochowują wiarę swych przodków, bo otwarte wyznanie swoich przekonań zasługuje na szacunek. Ale czego pojąć nie mogę, to, żeby żyd mógł się zespolić z chrześcijaninem wychowaniem, obyczajami, prawodawstwem, a przecie w nieskazitelności swoje wyznanie religijne zachować, bo mniemane zjednoczenie żydów z chrześcijanami we wspólnej narodowości, gdyby mogło nastąpić, tylko trucizny by rozlało w ciele społecznym. Żydzi by nie byli ani żydami, ani chrześcijanami, a tym samem szkodliwymi istotami. W tym się odwołuję do uczonych, ale poczciwych i pobożnych żydów, a z takimi nie jednokrotnie o tym przedmiocie rozmawiałem. Prawdziwy żyd zawsze brzydzić się będzie ukształceniem, które wprost z jego wyznania religijnego nie wytryska. I trzeba przyznać, że w tym ma największą słuszność.

Kto wierzy, że wyznaje religię od samego Boga objawioną, tym samem nie może być obojętnym na to wszystko, co temu wyznaniu najmniejszą szkodę przynieść może. A każde prawodawstwo musi odbijać koniecznie, przynajmniej cokolwiek wyznanie społeczne.

Wiem dobrze, że od końca XVIII. wieku, od czasu tego wielkiego rokoszu przeciw wszelkiej prawdzie, powstało mniemanie, że można postawić granice między prawem duchownym, a prawem świeckim tak wyraziste, że aż się obmyśli prawo świeckie, dobre dla wszystkich, bez względu na różnice wyznań. W takim to duchu, który zachwyca uniwersytety, zaczęto pisać nowe prawa. Nie przesądzam ich wartości, ile że nie dość przeszły jeszcze przez probierczy kamień czasu; ale przynajmniej mnie jest pozwolono wierzyć, że dawne nasze prawa, nosiły na sobie jakąś cechę, której w nowych upatrzyć nie umiem.

Są trzy rodzaje praw, które w starożytnym prawodawstwie były pomieszane, a które w narodach chrześcijańskich winny być rozróżnione. Prawa Boskie, wyrażone objawieniem nadprzyrodzonym, prawa natury; na koniec ustawy, acz nie boskie, nie przyrodzone, ale odnoszące się do stopnia ukształcenia, na jakim stanęła społeczność, a tym samem dla niej niezbędne.

Odkąd dogmat odwiecznej prawdy w pełności od wcielonego Boga ogłoszonym został, żaden prawodawca, ani wprost, ani ubocznie jemu niczego ująć lub dodać nie może, ani nawet jest w prawie jego tłumaczyć, bo rzeczy Boskie nie są podwładne rozumowi ludzkiemu, chociażby najwznioślejszemu. Ta tylko jurysdykcja mocna by była przemówić na tym stanowisku, która by złożyła dowody, że jest przedłużeniem w doczesności żywota samego Boga. Pod tym tylko warunkiem miałaby prawo do ufności serca i przyzwolenia rozumu. Prawa natury są zbyt trudne do przełamania, ale w części przynajmniej podlegają tłumaczeniom mądrości ludzkiej; i tak: lubo zachowanie swojej osoby i swojego mienia, wypływa z prawa natury, jednak w niektórych okolicznościach władza opiekująca się społeczeństwem, ma niezaprzeczone prawo domagać się poświęcenia jednej i drugiego. Bo oprócz grzechu przeciw Bogu i Jego świętym przykazaniom, każdy członek stowarzyszenia niczego odmówić nie powinien dzierżycielowi lub dzierżycielom najwyższej władzy, co jest wyraźnie skreślone w tych słowach św. Pawła: kto się opiera władzy, opiera się Bogu.

Powołanie prawodawcze było więc nierównie więcej rozciągłe w starożytności, niż być może w społeczności prawem objawionym oświeconej, a cóż dopiero pod prawem Ewangelii, która dała nie tylko jej wyznawcom, ale całemu rodowi ludzkiemu niejakie przywileje, które nawet pod prawem Mojżesza istnieć nie mogły. Nieoszrankowana zawisłość jednego od drugiego człowieka na przykład, owa podstawa cywilizacji pogańskiej, a uznana nawet w starem przymierzu, pod prawem Chrystusa inaczej nie może bytować, tylko jako nadużycie. Stąd pomimo tego wszystkiego, co pod względem utylitarnym, a nawet moralności, wypływającym jedynie z prawa natury, można było powiedzieć na obronę frymarki z murzynami. Monarchowie chrześcijańscy, zebrani w Wiedniu, uroczyście znieśli ten handel, dla tego tylko, że jest potępiony duchem Ewangelii.

Władza prawodawcza czy to pojedyncza, czy to zbiorowa, stosownie do natury stowarzyszenia, jest nieoszrankowana w tym tylko, co może uporządkować i skreślić stosunki jego członków między sobą i ich rządem, o ile one nie są objęte prawem Boskim, ani jemu przeciwne. I taka była zawsze norma prawodawstwa stowarzyszeń chrześcijańskich. Wszakże i tu z wielką ostrożnością prawa się pisały, bo w obrębach nietkniętych prawem ewangelicznym, a tym samym zależnych prawym władzom ludzkim, jedyna rękojmia ścisłego wypełnienia prawa, jest w jego zgodności z opinią większej części członków stowarzyszenia, które ma mu ulegać. A że wolę być rozciągłym niż ciemnym, objaśnię myśl moją jednym przykładem.

W każdym stowarzyszeniu spadek majątku rodziców na dzieci po nich pozostałe, jest uważany poniekąd za wypływ prawa natury, gdyż jest ściśle związanym z prawem własności, bez którego żadne stowarzyszenie by się zachować nie mogło. Ale sposób, w jakim takowy spadek ma być podzielony, oczywiście powinien być obmyślony prawodawstwem krajowym i tu zawsze sprawiedliwość może być zgodną z legalnością. I czy stosując się do woli prawa, najstarszy brat otrzyma w takowym spadku najlepszy udział? – czy bez względu na płeć wszyscy członkowie rodzeństwa na równe części się podzielą? czy bracia nad siostrami większe lub mniejsze korzyści otrzymają? wszystko to zależy od rozsądku prawodawstwa, które pod żadnym względem pomawiane być nie może, by przestąpiło swoje powołanie. Bo jeżeli spadek na dzieci rodzicielskiego mienia jest prawem natury w życiu społecznym; porządek jakim ma się uskutecznić ten spadek, jest udziałem prawodawstwa, a tym samem sprawiedliwym, gdyż tu rzeczywiście sprawiedliwość opiera się na zgodności czynu z prawem.

Ale gdyby się podobało prawodawstwu przemienić samą naturę spadkobierstwa, i postanowić, że majątek zmarłego posiadacza, nie na jego dzieci, ale ich ominąwszy, na ubocznych ma spadać, – bezwątpienia tak dziwaczne wedle naszych wyobrażeń prawo, że przecie nie jest przeciwne prawom Boskim pisanym, więc nie przekracza granic ludzkiego prawodawstwa, jednakże byłoby uważane w powszechności za pogwałcenie uczuć, wiążących rodziców z ich potomstwem. Z niego wywiązałyby się skutki wielce szkodliwe dla moralności publicznej i czerstwości ciała społecznego. Eludowanie prawa zostałoby powinnością, bo każdy ojciec troskliwy o los swoich dzieci, starałby się ułudnymi transakcjami ich wyłamać z pod tak uciążliwego dla nich prawa. Namnożyłyby się fałsze, procesy, nienawiści, zawziętości familijne, a co gorsza dla społeczeństwa rozpowszechniłaby się w nim wzgarda praw i magistratur, którym poruczono baczenie nad ich wykonaniem.

Prawodawstwa kryminalne narodów chrześcijańskich różnią się między sobą w procedurze, w wymiarze kar na przestępstwa, ale pod względem ducha okazują tożsamość. Bo jużci co jedno z nich potępia, przez drugie zasłonione nie będzie. Samopoznanie tego co jest złe lub dobre jest jedno u wszystkich ludzi, gdyż mają na to gotową normę, nie tylko w przykazaniach ogłoszonych na górze Synaj Bożemu ludowi, ale nawet w tym pierwszym Boskim objawieniu, które nazywamy prawem natury, a które podanie ludzkości wszystkim przekazało. Stąd jeżeli w ułożeniu praw kryminalnych, czy jak to dziś mówią, karnych, zachodzą jakieś trudności, to jedynie się odnosi do procedury, czyli przewodu prawnego. Bo nic łatwiejszego jak redakcja praw, skreślających objętość wykroczeń, i wymierzających na nich właściwe kary.

Wcale co innego z prawami cywilnymi. Do ich układu najgłębsza nauka nie jest jeszcze dostateczną, bo ona zawsze będzie teorią a tu koniecznie potrzeba praktyczności. Dobroć prawa cywilnego nie może być bezwzględną, bo ściśle się odnosi do stanu społeczności, którą ma kierować. Najdoskonalsze prawo dla jednego narodu może być niewłaściwe dla drugiego. Do układu kodeksu cywilnego mało być prawnikiem, trzeba jeszcze być przesiąkniętym, że tak powiem, duchem swojego narodu, ba, nawet nie tylko całego narodu, ale nawet każdej jego prowincji. Jak dat tego piękny przykład król Aleksander; kiedy posyłając swój statut do obiaty wszystkim sądowym jurysdykcjom Rzeczypospolitej, w tych egzemplarzach rozsyłanych zostawił białe karty, ażeby na nich każde województwo, każda ziemia mogła zapisać swoje zwyczajowe prawa.

Gdyby zbiór praw mógł być bezwzględnie dobrym, wszystkie narody sądziłyby się jednym i tymże samem prawem, a wtedy bez wątpienia legalność nie byłaby, jak tylko wyrażeniem sprawiedliwości. Ale właśnie dla tego, że prawo nie jest dobre tylko o ile jest zgodne ze zwyczajami, wyobrażeniami i duchem społeczności, która ma mu ulegać, więc stać się może, że niesprawiedliwość będzie nie w zastosowaniu prawa, ale w samem prawie. Stąd przeniesienie prawodawstwa z jednej do drugiej społeczności, primo intuitu i przed wszelkim rozbiorem będzie zawsze podejrzana dla sumiennego a rozważawczego rozsądku. Ale że żadne prawodawstwo tak dalece nie może być dokładne, żeby aż wszelkie wypadki przewidziało, więc nie jest rzeczą bezzasadną upoważnić sędziów, by w podobnych wypadkach zasilali się i obcym prawem bez nadania mu przeto indygenatu, aż dopiero czas, ów wielki działacz, nie przekona o jego właściwości.

Umiał to poznać naród nowożytny, który z pomiędzy wszystkich miał najzdrowsze pojęcie prawa; w którym każdy obywatel był prawnikiem, tak dalece, że pośród ciągłego bezrządu, prawa w nim się wykonywały bez żadnych naglących środków wykonawczych; gdzie prawodawcy w obmyślaniu praw, wymaganych nowymi potrzebami stowarzyszenia, musieli się stosować do danych im instrukcji od swoich mocodawców, przed którymi na sejmikach relacyjnych trzeba było zdać liczbę z swoich czynności; gdzie miłość praw ojczystych omal że nie aż do fanatyzmu podniesioną była. Ten naród, mówię, umiał poznać, że żadne prawodawstwo, jako dzieło ludzkie doskonałe być nie może. Dopuścił, i to w księdze swoich praw zapisał, że w przypadkach nieprzewidzianych własnymi prawami, można się odwoływać do praw ościennych narodów. A co się tyczy wyboru i zastosowania tych obcych praw, w tym spuszczał się na rozsądek i sumienie swoich sędziów. Nawet poniekąd odrzucając wszystkie własne prawa; był zachęt dany obywatelom, ażeby siebie w sporach swoich poddawali pod sąd polubowny, który żadnym prawem nie był związany, a którego wyroki były szczególnie uprzywilejowane, gdyż na przeciwko nich żadna skarga nie mogła mieć miejsca, bo takie wyroki nie ulegały interpretacji żadnej magistratury.

Nie myślę wchodzić w rozbiór szczegółowy wszystkich naszych praw dawnych i nowych, by między niemi robić porównanie na korzyść czy szkodę jednej lub drugiej strony. Wolę wrócić do tego, o czym już wyżej zacząłem, to jest do hipotek w duchu starego i młodszego naszego prawodawstwa, ażeby okazać ich różnicę. I nie mam powodu nie być śmiałym sędzią pierwszych i drugich, bo pierwsze już się stały pomnikiem historycznym, a drugie, nie będąc wyrobem swojskim, a tylko obmyśleniem zagranicznym, pochwała lub nagana tych ostatnich nie może obrażać miłości własnej narodowej.

Jaki być może cel praw hipotecznych, oto możebne zabezpieczenie lokacjów sum i wszelkich transakcji pieniężnych między obywatelami, a tym samem stawienie jakiejś tamy szerzeniu się bankructw i lichwy owych klęsk towarzyskich. Z umysłu użyłem wyrazu możebne, bo i w tym natura rzeczy kładzie nieprzebyte granice woli prawodawczej. Żeby tu wola jego mogła być w pełności zawsze zastosowana, trzeba by wprzódy orzec o wartości rzeczy, rozumie się nie wartości chwilowej, umówionej, ale rzeczywistej. Każdy przecie wiedzieć musi, że wcale co innego wartość rzeczy, a cena, za jaką może być nabytą. A właśnie orzeczenie wartości przechodzi możność rozumu ludzkiego. Wiem dobrze, że każda rzecz ma swoje wartość, ale jaką? – nad jej wykryciem na próżno sobie głowę suszyć, bo wartość obiektywna zawsze jest względną. Kiedy przyznają jakiemuś przedmiotowi wartość wewnętrzną (valor intrinsecus) jest to tylko sposób mówienia, bez ścisłego znaczenia. Funt srebra, czy złota ma wewnętrznej wartości trzydzieści dwa łuty tegoż samego kruszcu. Innego rodzaju wartości wewnętrznej nie pojmuję.

Złoty i srebrny kruszec są powszechnie użyte za przedstawicieli ceny wszech rzeczy. A że przez nie ta cena się wyraża, wzwyczailiśmy się upatrywać w tych kruszcach wartość stateczną, jakiej inne przedmioty, mogące być nabyte, nam nie okazują. Ale w tym jest ułuda, nawet ekonomią polityczną rozproszona. Jeden przykład o tym przekona.

Stosunek między srebrem w sztabie, a srebrem w kursującej monecie, jest mniej więcej pół rubla za łut. Żeby więc zaciągający u kogo sto pięćdziesiąt rubli, wręczył mu na zakład sztabę srebra dziesięciofuntową, pod przepadkiem, gdyby się nie uiścił na umówionym terminie, takowy zakład byłby zupełnie sprawiedliwy, bo odpowiedni wartości wierzytelności, z przydatkiem nawet jakiejś nagrody, za przysługę uczynioną. A czyby dłużnik uiścił się na terminie, czy nie, następstwa tej meakuratności nie przyniosłyby rzeczywistej szkody ani wierzycielowi, ani dłużnikowi. Ale pozwólmy, że zamiast stu pięćdziesięciu rubli, otrzymał pięćdziesiąt korców żyta, z obowiązkiem zwrócenia ich na umówionym terminie, i dał mu na zakład tę samą sztabę srebra, pod takimiż warunkami, już by to było wcale co innego, gdyż ta sama hipoteka bezwarunkowo sprawiedliwa w pierwszej robocie, tu byłaby wątpliwą, bo lubo w chwili zawiązania roboty, cena korca żyta nie przenosiła piętnastu złotych na przykład, mogłoby się zdarzyć, że na terminie oznaczonym ta cena o trójnasób się podniosła, a w takim wypadku, jakkolwiekby postąpił dłużnik z wierzycielem, zawsze rozwiązanie roboty przyniosłoby jednej lub drugiej stronie szkodę. Bo jeżeli chciał być rzetelnym pokazałoby się, że nierównie więcej zwrócił niż dostał, a jeżeli nie, to wierzyciel mniej by odebrał, niżeli dał.

Nawet wartość kruszcu względem siebie samego nie może być stateczną, i chociaż dłużnik zwróciłby wierzycielowi dług pieniężny, jaki u niego zaciągnął w tejże samej naturze, przecie mógłby dać raniej niż od niego dostał, pomimo najściślejszej rzetelności. I tak, gdyby kapitalista 1812 r. pożyczył komu sto tysięcy, i przez trzy lata, kontentując się procentem, nie podniósł kapitału tylko dopiero czwartego roku, oczywiście, chociaż co do kwoty wziął zupełnie to samo co dał, co do wartości poniósłby widoczną stratę, bo wartość złotego była 1812 r. więcej niż o trzecią część wyższą niż w r. 1816. Z czego wniosek, że hipoteka, nie mogąca się ocenić tylko przybliżeniem, w każdym prawodawstwie jest mniej lub więcej konwencyjną.

Zdaje mi się więc, że zadanie prawodawstwa w skreśleniu hipotek nie powinno być zabezpieczenia bezwzględne wierzycielowi, że otrzyma zwrot tego co dał, w takiej naturze w jakiej wyszło z jego ręki, gdyż to nie zawsze jest możebne; ale żeby wierzyciel, jeżeli nie może odebrać pieniędzy, których użyczył w formie pieniędzy, przynajmniej w zamian dostał coś takiego, co by mu przynosiło korzyść najwięcej zbliżoną do tej, jaką otrzymywał z sumą, którą wręczył. A że ziemia nie traci swojej ceny, owszem co pewien przeciąg czasu ma ją powiększoną, w czym dowód oczywisty, że jej wartość większa niż jakiego bądź przedmiotu, więc dawne nasze prawodawstwo, gdy uważało ziemię być jedyną hipoteką i wszelką wartość do jej wartości odnosiło, najstosowniej do naszego stowarzyszenia to zadanie rozwiązało. Ale muszę w pełności objaśnić to założenie.

Wszystkie przedmioty, mogące być nabyte co do swojej ceny przyznanej, ulegają rzeczywistemu zniżeniu, chociaż na pozór ta cena może się okazać w postępie. Na próżno składają dowody, że za Zygmunta Augusta łokieć sukna, nazwany sajeta, płacił się po pięć złotych, kiedy teraz i za czterdzieści dostać go nie można. Bo gdyby i tak było, czego nie wiem, toby nie dowodziło bynajmniej, że cena sukna się podniosła, gdyż wartość tych pięciu złotych była większą niż dzisiaj czterdziestu. Wszyscy o tym wiedzą, i nie mam powodu nad tym się rozciągać.

W prawie ogólnym, które w postępie czasu ciągle zniża cenę rzeczy, jedno jest tylko wyłączenie, a to jest dla ziemi, bo jej wartość, pomimo okoliczności przechodnich, chwilowo zniżających jej cenę, jest w ciągłym wzroście. Stąd ziemia i tylko ziemia przynosi warunki prawdziwej hipoteki. Vox populi, vox Dei, w tym wszystkim, co się odnosi do korzyści osobistych indywiduów, z których się składa, a tu jego glos jest stanowczy. Można mówić co się podoba, i pisać przeciw własnemu przekonaniu, ale zapytuję każdego, czy jest taki, który by chcąc unieruchomić cokolwiek znaczny kapitał, szukał bezpieczniejszego środka nad nabycie ziemi. Właśnie dla tego, z pomiędzy wszystkich papierów procentujących listy zastawne najwyżej stoją, lubo w rzeczy samej papiery na budżecie oparte, pod pewnym względem są jeszcze więcej zabezpieczone, bo jużci ziemi produkcja prędzej ustać może niż budżetu. Dla czegóż glos powszechny przyznał listom zastawnym wartość wyższą niżeli innym papierom? oto dla tego, że ich hipoteka jest wyłącznie na posiadłościach oparta.

Dawne polskie prawodawstwo oprócz ziemskiej, żadnej hipoteki nie pojmowało, bo zauważyło, że wszystkie przedmioty, których wartość daje się jakkolwiek oszacować, w kolei czasów na tym ocenieniu koniecznie szwankować muszą, podczas kiedy wartość ziemi w stosunku z wartością kapitałów ruchomych, co pewien przeciąg czasu się podwaja.

Jeżeli więc ziemia jest jedynym kapitałem, który w toku czasu nie ma powodu lękania się przyszłości, gdyż pod względem wartości postępuje odwrotnie z wszelkimi innymi: tym samem winna być uważaną za jedyną, bezpieczną, materialną hipotekę; a ponieważ ten przywilej wyłączny otrzymała od przyrodzenia tak, iż żadna usilność mądrości ludzkiej nie jest w stanie jej go odjąć, wielce jest chwalebne prawodawstwo, które przywilej od natury wskazany uprawnia swoimi ustawami.

Wszystkie prawodawstwa miały to w uwadze, i w każdym z nich ziemia jest uważana, jako najgłówniejsza hipoteka. W tym tylko różnią się od dawnego polskiego, że nie przyznają ziemi wyłączności. Wiele z nich przypuszczają nawet, że przedmioty niematerialne mogą służyć za hipotekę rzeczy tak materialnych, jak długi pieniężne, i dopuścili, żeby wierzyciel na wypadek nie uiszczenia się swojego dłużnika, mógł imać się jego osoby, i pozbawić ją wolności. Bogu dzięki nasi przodkowie pojąć nie umieli, żeby własność nie bezwarunkowa dłużnika, miała służyć za hipotekę jego długu.

Życie, zdrowie, wolność, są to dary Boskie pierwszowzględne, które tak dalece są iścizną warunkową ich posiadacza, że on sam nie ma prawa samowolnie nimi rozrządzać. One mu nie mogą być odjęte, tylko przez samego Boga, lub tego, czy tych, co jego miejsce zastępują w widomej opiece nad ciałem społecznym. Prawa karcze innej zasady mieć nie mogą. Władza czyli rząd z wszelką prawością postępuje, jeżeli pozbawia życia lub wolności tego, który dowiódł, że te warunki bytu człowieka nie dają się w nim pogodzić z bezpieczeństwem społeczności lub rządu, który się nią opiekuje, bo te dwie rzeczy są nie oddzielne. I nic sprawiedliwszego nad to, co nam z rozkazu Boga powiedział Apostoł narodów: że władza pochodzi od Niego, że królom dany jest miecz dla ukarania winowajców, że trzeba być im posłusznym nie przez bojaźń, ale przez sumienie; bo jużci sam zdrowy rozsądek przekonywa, że gdzie nie ma władzy tam życie społeczne istnieć nie może. A że człowiek nie może się zachować tylko w życiu społecznym, więc i społeczeństwo, i władza, bez której by istnieć nie mogło, koniecznie od Boga pochodzić muszą.

Ale oprócz Boga bezwarunkowo i władzy z niejakimi warunkami, nikt nie ma prawa odebrać człowiekowi daru przyrodzonego, ani on sam nie jest w prawie z niego wyzuć siebie. Takowe wyzucie jest karą, a jakże może być kara, kiedy nie ma udowodnionego przestępstwa? Powie kto, dłużnik przyrzekł zaciągnioną przez siebie sumę zwrócić na takim terminie ; nie zwrócił jej, nie dotrzymał swojej obietnicy, a więc jest przestępcą, bo oszukał zbyt ufnego wierzyciela. Bynajmniej! Takowa obietnica jest zawsze warunkowa.

Uiszczę się na terminie oznaczonym, rozumie się, jeżeli będę mógł. Bo żeby na obietnicę tylko się spuszczono, wszelka hipoteka byłaby niepotrzebną. A jużci oblig, tym samem że urzędowy, musi być zabezpieczony na czymś innym, niż na osobie dłużnika. Tu więc rzecz nie może chodzić tylko o niedostateczność hipoteki, a więc o karę rozciągnioną na nieakuratnego dłużnika, ale jakże ją zrównoważyć z wierzytelnością nie uiszczoną? Tyś ranie oszukał, powie wierzyciel dłużnikowi, boś mi dał hipotekę niedostateczną, a więc powinieneś być ukaranym. Na to odpowiedzieć może dłużnik, – wszakże i ja sam mogłem się na niej zawieść, czas płaci, czas traci. Kiedyśmy z sobą zawiązywali roboty, ona nam obu wydawała się odpowiednią wierzytelności; okoliczności mnie nie podwładne ją osłabiły. Cóż ja temu winien? Dłużnik nie uiszczający się w takim tylko razie zasługiwałby na karę, żeby mu udowodniono rzeczywiste oszukaństwo, jako na przykład podanie cudzej hipoteki za swoją własną, lub jej sfałszowanie, ale nigdy za to, że pokazała się niedostateczną.

Chociażby dłużnikowi postawiono sponsię przez niego daną, że na wypadek nie uiszczenia swojemu wierzycielowi pozwala siebie uwięzić, dla tego nasze dawne prawa nie dozwoliłyby się imać jego osoby; bo nikt nie jest w prawie alienować jakąkolwiek transakcją darów przyrodzonych jakie otrzymał od Stwórcy; a jeżeli prawo pisane takowej sponsii jakąś wagę przyznaje, kierowanie pretensji za dług nie uiszczony, do osoby dłużnika byłoby legalne, ale niesprawiedliwe, bo niesprawiedliwość byłaby w samem prawie. Gdyby w skutku swojej nieakuratności dłużnik miał zostać ukaranym osobiście, to chyba za to, że poważył się. dać w ewikcję to, co nie jest jego bezwarunkową własnością; ale w takim razie i wierzyciel, jako oczywisty complex delicti, na niemniejszą od dłużnika zasługiwałby karę.

Za panowania Stanisława Augusta, kiedy było w modzie u sfrancuziałych panów, poniżać co było swojskiego, a pod niebiosa wynosić wszelką obczyznę, była chwila, w której prawa wekslowe były rozciągnięte i na obywateli, którzy na weksle zaciągali pieniądze. Ale to wkrótce samo z siebie upadło, bo prawa wekslowe w żaden sposób, nie dając się pogodzić z wyobrażeniami, jakie miano o dostojności obywatelskiej, nigdy nie mogły być egzekwowane. I w samej rzeczy było by rzeczą nazbyt dziwaczną, żeby w społeczności, gdzie król odrzekał się uroczystą przysięgą od prawa właściwego Monarchom uwięzienia obywateli podejrzanych, ale jeszcze nie przekonanych; pierwszy lichwiarz uzbrojony wekslem, mógł osadzić w więzieniu, jakoby zbrodniarza, obywatela, za to tylko, że na terminie się nie wypłacił. Samo wystawienie rzeczy okaże niesprawiedliwość prawa wekslowego. Jużci jeżeli wolność przyrodzona człowiekowi, a która mu jest zaręczona pod każdym chrześcijańskim rządem, może służyć za hipotekę jego długów, dla czegóż by nie miał oddać w zakład i swoje życie. Takie samo prawo ma do pierwszej, jako i do drugiego. Nie zapłacił długu, powie sąd, a więc będzie więźniem; na tych samych zasadach mógłby powiedzieć: nie zapłacił długu, a więc będzie wisiał. 

Na próżno stronnicy tak srogiego przeciwko dłużnikom prawa, występują z utylitarnością, by twierdzić, że gdy bogactwo krajowe opiera się szczególnie na wzajemnym kredycie obywateli, prawodawstwo winno być nieubłagane na tych, co tego kredytu nadużywają. Choćby tak było rzeczywiście, nie godziłoby się poświęcać sprawiedliwość dla utylitarności, bo sprawiedliwość jest dobrem wyższym nad wszelkie pożytki. Pereat mundus, fiat justitia. Ale i pod względem pożytku, nasze dawne prawa tu nie ustępowały teraźniejszym. Kto by myślał, że przy tej protekcji danej dłużnikom, bankructwa i lichwy musiały być rozpowszechnione w dawnej Polsce; a jednak można w Ruskich prowincjach i na Litwie przewertować stare akta sądowe, a z nich poweźmie się przekonanie, że bankructwa były rzadkie, a nawet bezprzykładne przed r. 1775 a co się tyczy lichwy, powiem śmiało, że w prowincjach państwa Rosyjskiego, które się sądziły statutem Litewskim a właściwie Ruskim, przykładu nie było, żeby obywatel lokował sumę, która by mu przynosiła procent, przewyższający stopę prawem dozwoloną. Podczas gdy w częściach Polski innym prawom uległych, nie tylko że lichwa nikogo nic gorszy, ale nawet powstały teorie, uniewinniające lichwiarzy, a potępiające owszem prawa, które usiłują powściągnąć lichwę, i zachować praktycznie stopę procentową przez nie przepisaną. – Twierdzą nawet, że gdyby kary na lichwę były zniesione, czyli żeby ona była upoważnioną, tym samem byłaby wykorzenioną. A w części uległej kodeksowi francuskiemu, nie tylko że ciągłe widzimy bankructwa, ale lichwa tak dalece została obyczajem, że już lichwiarz nie wzbudza wstrętu, owszem w Warszawie ma przystęp do wyższych nawet towarzystw. A gdyby obywatel dobrą hipoteką uzbrojony, chcąc dostać kwotę pieniężną, za nią ofiarował tylko prawny procent, nie pieniądze, ale prędzej śmiech by wywołał.

W kraju szczególniej rolniczym, gdzie ziemia jest jedyną bezpieczną hipoteką dla kapitałów ruchomych, jej sprzedaż przez licytację publiczną, na wypadek nie uiszczenia się z długu jej właściciela zawsze zabije kredyt prywatny. Inne położenie jest nasze, a inne tych krajów, gdzie przez napływ ludności i kapitałów ruchomych, posiadłość ziemska w każdym czasie może być sprzedaną nie tylko za cenę sprawiedliwą, ale nawet do niej się przywiązuje pretium affectionis, jak to widzimy w Anglii, gdzie często ziemia jeden, a najwięcej dwa od sta przynosi od sumy, za jaką była nabytą. U nas takowy sposób usatysfakcjonowania wierzycieli rzeczywiście niszczy samą hipotekę, poświęcając bezwzględnie najstarszemu wierzycielowi nie tylko dłużnika, ale i późniejszych wierzycieli, chociaż w jestestwie swoim ta hipoteka byłaby dla wszystkich aż nadto dostateczną.

Każda posiadłość ziemska musi mieć jakąś wartość rzeczywistą prawem uznaną, bez tego ani mogłaby podlegać podatkowaniu, ani służyć za hipotekę. Dajmy na to, że sto włók ziemi ma wartości przyznanej opinią publiczną, która w podobnych rzeczach jest prawie nieomylną, przynajmniej dwóch kroć sto tysięcy złotych, oczywiście ona służyć może za sowitą hipotekę do ubezpieczenia stu sześćdziesiąt tysięcy. Pozwólmy, że kapitalista posiadaczowi takiego obszaru pożyczył osiemdziesiąt tysięcy, i tę swoją wierzytelność zapisał w księdze hipotecznej. Drugi przejrzawszy tę księgę, jeszcze czterdzieści tysięcy umieścił w tejże księdze, bo jeszcze mógł widzieć dla siebie bezpieczeństwo. A gdyby i trzeci znalazł się taki, który by na tejże hipotece jeszcze trzydzieści tysięcy oparł, nie można powiedzieć, by ta hipoteka była przeładowaną, gdyż activum dłużnika wynosi co do wartości swojej przynajmniej dwa kroć sto tysięcy, a passivum dopiero sto pięćdziesiąt; bo chociażby wierzyciel doświadczał i trudności w podniesieniu użyczonego przez siebie kapitału, jeszcze by nie miał powodu wątpić o jego ubezpieczeniu. Gdyby więc w takim razie, ten pierwszy osiemdziesięciu tysięczny wierzyciel, chcąc odebrać tę sumę, którą by dłużnik nie był w możności zwrócenia w naturze, stosownie do kodeksu przyjętego w Polsce wydobył swój kapitał sprzedażą przez licytacją całkowitej ziemi dłużnika, na której był pierwszym ale nie jedynym wierzycielem, czyżby się stać nie mogło, żeby ta ziemia sprawiedliwie oceniona na dwa kroć sto tysięcy została sprzedaną za połowę tej kwoty? A wtedy, nie tylko że dłużnik padł ofiarą, ale nawet drugi wierzyciel w połowie, a trzeci w całkowitości swojej wierzytelności bez ratunku upadli. Niedogodność nowego prawodawstwa w środkach jakie obmyśliło do usatysfakcjonowania wierzycieli nieakuratnego dłużnika jest tak widoczną, że w samej Francji, zachowując założenie prawa, cofnięto się przed jego wypadkami. Kiedy gmach nie jest bezpieczny, usiłują go podeprzeć szkarpami. Tym gmachem są prawa francuskie o hipotekach, a szkarpy, które jego słabość dowodzą, są trudności jakie obmyślano na wywłaszczenie dłużników. Można by jeszcze dodać dekret 1811 roku króla saskiego, i moratorium rozciągnione na Księstwo Warszawskie, i inne środki tamujące wykonanie tego tak zbawiennego niby prawa. I rzeczywiście, jakaż będzie pociecha dla wierzyciela z tej ostrości prawa na dłużnika, kiedy w jego zastosowaniu nie kończące się czekają go zwłoki? Czy tego nie widzimy, że wierzyciel uzbrojony legalnym obligiem w księdze hipotecznej zapisanym, przy największych usilnościach czasem męczy się przez lat kilka, a nie może się doczekać licytacji, która ma go zaspokoić w jego wierzytelności.

Jeżeli kto powie, że prawo hipoteczne jest dobre, a tylko przydatki do niego wymyślone są złe, bo tamują jego wykonanie, wyznaję, że już z nim porozumieć się nie mogę. Bo żeby wspólnie rozprawiać o jakiejś rzeczy, trzeba wprzódy zgodzić się na znaczenie tej rzeczy. A więc oświadczam, że prawo mam za jestestwo, którego żywotność jedynie wykonaniem swoim się udowadnia. Póki prawo pozostaje tylko w teorii, nie może się nazywać prawem. Napisanie i opisanie prawa chociażby najdokładniejsze jego żywotności nie udowadniają. Pismo nie jest warunkiem sine qua non istnienia prawa, bo prawo często bywa obowiązujące, lubo nigdzie nie jest zapisane. Jako może nim być a przecie nikogo nie obowiązywać, każdy prawdziwy prawnik mnie zrozumie.

Dawne nasze prawodawstwo, żadnego nie przypuszczało wypadku, który by upoważniał do zawieszenia obowiązków dłużnika względem swojego wierzyciela, i w tym jurysprudencja dzielnie popierała prawo. W pośród najmętniejszych zaburzeń Rzeczypospolitej, nawet podczas bezkrólewia, zawsze pozostawały wierzycielowi środki do poszukiwania swojej należytości takie, że najdalej po upływie lat dwóch, był pewny, że otrzyma zwrot sumy, jaką pożyczył, albo przynajmniej kawał ziemi wartości odpowiedniej swojej wierzytelności.

Przewód prawny, czyli procedura, tak ściśle jest związana z prawem, że zwłaszcza w sprawach kredytowych on jest wszystkim. Prawa określające stosunki między obywatelami, są omal że nie zawsze sprawiedliwe; raz, że wszyscy mają toż samo wyobrażenie sprawiedliwości, po wtóre, że żaden prawodawca nie może dla siebie upatrzyć korzyści w tym, żeby te wzajemne stosunki opierały się na zasadach nieprawych. Nikt nie zaprze, że sprawiedliwość ma tyle powabów, iż najgorszy człowiek jej nie odstąpi, chyba dla jakiejś osobistej korzyści. Rad, żeby ona rozciągnęła na wszystkich swoje panowanie a tylko dla siebie jednego pragnąłby wyłączenia. Stąd nic łatwiejszego jak napisać dobre prawo, ale nic trudniejszego nad obmyślenie właściwej procedury, bez której najlepsze prawa będą martwe. Jeżeli jeden człowiek nawet bez nadzwyczajnej nauki i zbytecznego wysilenia rozumu, może być zdolnym do utworzenia a priori kodeksu prawa, procedura nie może być tylko wyrobem pokoleń, i dla tego właśnie nie da siebie zamknąć w księdze. Prawo jest literą martwą dopóki jurysprudencja i procedura go nie ożywią; pierwsza dla jego nauki, druga dla jego wykonania, a tym samem, że procedura jest żywotnością prawa, więc nie istnieje tylko w stanie obyczajowym. Samego prawa, a nawet jurysprudencji można się nauczyć czytaniem, z procedurą zaś nikt się nie obezna, tylko przez doświadczenie. Oto więc idzie: czy dawna, czy teraźniejsza procedura okazuje właściwsze środki wierzycielowi do rychłego wydobycia swojej należytości od nierzetelnego dłużnika? Bo jużci żadne prawo, nawet w barbarzyńskich narodach z czymś podobnym się nie odezwało, że ten co od drugiego zaciągnął kwotę, mocen jest mu jej nie zwrócić. Więc dajmy pokój prawom, które wszędzie są wyrażeniem jakiejś sprawiedliwości, a zastanówmy się nad procedurą, bo w tej okazuje się właściwie mądrość prawodawstwa.

W interesach z prostego długu wynikłych, wedle nowej procedury wierzyciel nie ma potrzeby pozywać dłużnika o zwrot swojej należytości, jak to miało miejsce w naszej dawnej procedurze. Ale z obligiem prawomocnym w ręku, udaje się do władzy, a ta mu odmówić nie może egzekucji dokumentu, zwłaszcza w księdze hipotecznej zapisanego. Następstwo takowego kroku ma być sprzedaż publiczna samej hipoteki w całkowitości swojej, a ta mu zapewni zwrot tejże samej kwoty jaką wręczył dłużnikowi. Tak stoi w prawie.

To jest bardzo piękne, ale zawsze pozostaje zapytanie, czy ta procedura tak prosta, tak krótka, tak opiekująca się losem wierzyciela, podaje mu środki do wykonania tej sprzedaży takie, żeby aż mógł być pewnym czasu, w którym uskutecznioną zostanie? – Zostawmy na stronie teorią, a zwróćmy naszą uwagę ku temu, co nam doświadczenie przedstawia. Najprzód trzeba się postarać o wywłaszczenie dłużnika, a wiadomo jakie w tym na wstępie zachodzą trudności i przewłoki. Po ich zwalczeniu, trzeba oszacować posiadłość, na której ciąży dług poszukiwany. Trzeba żeby biegli ogłosili pierwszą cenę, która ma wzrastać współzawodem licytantów. Owóż jeszcze przewłoka. Takową cenę, jako zbyt niską, dłużnik może zaskarżyć, a póki to zaskarżenie rozwiązane nie będzie. do licytacji się nie przystąpi – znowu przewłoka. Czyż stać się nie może, że zabiegi dłużnika wyjednają u biegłych, iż tak wysoko oszacują majątek, mający pójść na sprzedaż publiczną, że żaden się nie znajdzie taki, co by chciał tę cenę podnieść, choćby najdrobniejszą kwotą. A więc nie ma licytantów i licytacja musi być odłożoną, dopóki nie będzie możebną przez zniżenie pierwiastkowej ceny. Znowu zwłoka i nie krótko trwała. A wierzyciel, który może cały swój majątek ulokował u dłużnika, codzienne potrzeby życia tylko nadzieją jeszcze zaspakajać musi. Na koniec czy można skreślić czas, w którym każda z podobnych kwestii będzie rozwiązana tak ściśle, żeby wierzyciel na pewno powiedział dzień, w którym to rozwiązanie koniec położy jego cierpieniom? Tu obszerne pole jest zostawione dobrej woli sędziów. A lubo najmniejszego nie mam powodu wątpić o bezstronności tutejszych urzędników sądowych, do nich że samych odwołuję się, czy w każdym wypadku i u każdego bez wyjątku sędziego ta bezstronność może być tak dalece nieskazitelną, żeby aż nigdy nie uczynił jakiegoś faworu przyjacielowi? zwłaszcza kiedy mu to nie jest wzbronione prawem pisanym, które jedynie go obowiązuje. Zresztą spuścić się bezwzględnie na przymioty osobiste sędziów, jest to chcieć przerobić jurysdykcje sądownicze na jakieś sądy polubowne, a przez to odmienić naturę ich instytucji. Bo sędzia polubowny nie może być naznaczony, a tylko dobrowolnie wybrany od stron, które tym samem z góry oświadczają., że jaki by nie był jego wyrok, one. będą go miały za sprawiedliwy. Podobnej ufności żaden urzędowy sędzia, jakie by nie były jego cnoty osobiste, oczekiwać nie jest w prawie. Bo gdyby tak być miało, stopniowanie dykasteryów urzędowego sądownictwa byłoby niepotrzebne.

Czyż to jest rzecz niepodobna i bezprzykładna, że interes z prostego obligu wynikły przedłużał się przez lat siedem, nim sprzedaż nieruchomego majątku przyszła do skutku dla usatysfakcjonowania wierzycieli na nim hipotekowanych? a przez cały ten przeciąg czasu, dłużnik choć nawet najwyżej stojący w hipotece, najmniejszej korzyści niemiał ze swojego kapitału? Dajmy na to, że tego nie było, ale czyż to stać się nie mogło i nie może? a więc w ostatecznym rozbiorze pokaże się że takowa procedura zgubna dla dłużnika, często niemniej może być zgubną i dla wierzyciela.

Dawna nasza procedura wcale była inną. Były w ciągu roku dla ziemstwa i grodów trzy sądowe okresy normalne, nazwane kadencjami, w których wszystkie pozwy odsądzone być musiały. Przed każdą kadencją strona powodowa wydawała pozew przez woźnego, który był w powadze niby takiej, jak Fecialis Rzymski lub Herold wieków rycerskich. Ten w przytomności dwóch szlachty kładł pozew obżałowanemu, lub jego ekonomii, po czym udawał się do Regenta jurysdykcji, której ten pozew ulegał i czynił w jego kancelarii relacją pozwu. Regent w porządku pierwszeństwa z tych relatowanych pozwów układał tabelę wpisów, mających się odsądzić na przypadającej kadencji, która to tabela, po zamknięciu wpisów, przybita była przy drzwiach izby sądowej. Był przed każdą kadencją termin relationis, po którym nie wolno było przyjmować pozwów. Wszystkie wpisy aż do ostatniego musiały być odsądzone, dopiero po odsądzeniu ostatniego kadencją się kończyła, a sędziowie mogli się rozjeżdżać do domów swoich. Przywoływanie stron do kratek sądowych dla attentowania sprawy nazywała się Vocanda, a ta odbywała się przez woźnego w porządku starszeństwa wpisów. Strona powodowa, będąc panią swojego wpisu mogła atentować sprawy, lub tego zaniechać, ale strona pozwana czyli odwodowa, na żądanie powodowej stawić się musiała, a jeżeliby się nie stawiła, albo nawet stanąwszy nie chciała zapisać komparycji, wtedy strona powodowa otrzymywała na niej kondemnatę, której skutki za dawnego prawodawstwa były wielce uciążliwe, gdyż ten, który był pod kondemnatą doświadczał w swojej osobie, aż do jej zniesienia, poniekąd zawieszenie wszystkich praw i prerogatyw. Nie mógł być wyniesiony na żaden urząd, a jeżeli już jaki urząd piastował, nie mógł go sprawować. Nawet w żadnej sprawie z własnego powództwa nie mógł się sądzić, bez zezwolenia tego, który na nim otrzymał kondemnatę. We wszystkich sprawach, nie z prostego długu pochodzących, gdyby strona obżałowana sądzić się nie chciała, strona powodowa potrzebowała aż trzech kondemnat, do pełnej konwikcji, a mając je otrzymywała dekret zaoczny, jaki sama dyktowała. Często takowy dekret był wielce uciążliwy, a sąd go dopuszczał na upartego pozwanego, nie że reus, ale że conturnax. W sprawach zaś prostego długu dwie kondemnaty były dostateczne do otrzymania dekretu zaocznego. W sprawie nawet nieprostego długu, na wypadek, żeby kilku było zapozwanych, jak to się zdarza, kiedy proces ma się toczyć z sukcesorami jednej niegdyś masy na przykład, z których jedni się stawią a drudzy nie, wtedy sąd ferował cum comparentibus suspensa, cum disparentibus condemnata, i dwie takowych kondemnat, jak w sprawach z prostego długu, dostateczne były dla konwikcji.

Powie kto, że oblig na zaciągnioną sumę, skoro nie jest zaprzeczony (ile że gdyby nim był, ziemstwo nie byłoby forum właściwe, w sprawie o fałszerstwo) nie powinien ulegać kognicji sądowej, i nie potrzebuje wyroku, by otrzymać egzekucję. Przynajmniej w takim duchu postępuje dzisiejsze prawodawstwo, jednak nie myślę, żeby dawne błądziło, gdy nie dopuszczało egzekucji umowom prywatnym, jakimi są wszystkie obligi, nie mające za sobą dekretu, bo nie widzę w czym by tak dalece się różniły od wszelkich innych transakcji zawartych między stronami. Gdzie nie ma dekretu, tam, jak mi się widzi, egzekucja nie może być sprawiedliwie dopuszczona, lubo prawnie nią być może.

Ale żeby nie wychodzić z materii, postępuję dalej z przewodem prawnym o windykowanie długu prostego, bo idzie o to, czy prędzej wierzyciel mógł trafić do swojej należytości pod prawem polskim, a raczej niskim niewłaściwie nazwanym Statutem Litewskim? czy teraz pod prawem nowego kodeksu? – Przypuśćmy, że pod pierwszym wierzyciel ma do czynienia z dłużnikiem chytrym, który żadnego kroku prawnego nie opuści, żeby odwlekać wypłatę swojego długu. Pozwólmy, że r. 1800 na przykład dnia 16 stycznia zaciągnął sumę, a dał na siebie oblig, że ją zwróci na dzień 16 stycznia 1801 r., gdyż styczeń był epoką normalną, w której zawiązywały się wszelkie transakcje. W niej się odbywały umowy zastawne i orendowne, sprzedaże dóbr, wypłaty posagów, zaciągania długów i z nich uiszczania się itd. a ta epoka nazywała się kontrakty, które osobnymi prawami były gwarantowane.

Przychodzi termin. Wierzyciel upomina się o zwrot swojego kapitału,– dłużnik mu się nie uiszcza. Wierzyciel robi manifest, a wkrótce potem wydaje pozew po nieakuratnego dłużnika na następnej kadencji. Dłużnik się nie stawi, albo stanąwszy odstępuje, nie chcąc zapisać komparyi. Wierzyciel otrzymuje na nim kondemnatę i z nią odjeżdża sobie do domu, czekając następnej kadencji. Uprzedzając termin relationis wydaje powtórnie pozew po upartego dłużnika, który znowu sądzić się nie chce, i otrzymuje na nim drugą kondemnatę, ale zaraz po niej i dekret solutionis nakazujący wypłatę tej sumy w czasie następnych kontraktów na dzień 20 stycznia 1802 r., bo zawsze jurysdykcje co do dnia trzymały się terminu w obligu oznaczonego. Przychodzą kontrakty, wierzyciel jedzie na nie z swoim dekretem i pilnuje terminu. W dniu terminu dłużnik się nie uiszcza. Wierzyciel okazuje swój dekret sądowi kontraktowemu, który obok sali kontraktowej ma założoną swoje jurysdykcje, a ten natychmiast wydaje mu na dłużnika publikatę, którą woźny ogłasza tubalnym głosem publiczności napełniającej salę kontraktową. Z czego był niemały wstyd dla tego, co ją na siebie dopuścił. – Po ogłoszeniu publikaty wierzyciel idzie powtórnie do tegoż samego sądu, który instantane wydaje mu dekret executionis na oznaczonym terminie, zwykle w następnym marcu. Publikata i dekret executionis w przeciągu pół godziny jest otrzymany. W następnym marcu wierzyciel zjeżdża na grunt dłużnika z urzędnikiem sądowym, sędzia, podsędkiem lub pisarzem, którego uprosił, a który za tę posługę ma prawem dozwolone dla siebie honorarium. Ten mu oddaje cały lub część majątku dłużnika w tradycję, to jest wszystkie jego przychody i posłuszeństwo poddanych, aż do wybrania całkowitej swojej należytości. Nie uiszczenie się dłużnika nastąpiło do stycznia 1801 r., a już w marcu 1802 r. wierzyciel, jeżeli nie został zaspokojony w naturze, przynajmniej otrzymał zakład produkujący, który mu podaje środki odzyskania swojego kapitału z procentami z należnością za zniesienie kondemnat z lucrum emergens, często nawet sowitym.

Tu nawiasem zwrócę uwagę czytelnika na sposób, w jakim odbywał się sąd zjazdowy w sprawach, które z natury swojej nie mogły być załatwione tylko na gruncie, jako: tradycyjne, kalkulacyjne, graniczne, o poręb lasów, zniszczenie budowli, agraryzacja poddanych i tym podobne. – Wyrzucają aż do przesytu naszemu dawnemu prawodawstwu, iż dopuszczało, żeby każda strona sprowadzała swojego płatnego od niej urzędnika, a ci dogadzali woli tych, od których jurgielt przyjęli. – Niech i tak będzie. Jednak to pewna, że gdzie tylko potrzebną jest inkwizycja dla oświecenia sądu nie można obmyśleć środka lepszego do poznania prawdy, jak ten właśnie, co był u nas w używaniu; a przeciwko któremu tak powstają. W procedurze tutejszej, która we Francji urodzona, otrzymała w Polsce indygenat, posyła się sędzia (Juge d'instruction) bez wpływu stron, których interesu ma dochodzić na gruncie. Wszelkie rękojmie poczciwości za sobą przynosi, i od żadnej strony nie da się kaptować. Zgoda! ale tym samem, że jeden, jeżeli będzie stronnym, żadnej przeciw-wagi nie znajdzie. – A każdy człowiek jest stronnym, bo nie może nie być stronnikiem opinii, jaką raz powziął. Bez wątpienia nie dopuści się kłamstwa dla jej poparcia, ale prawda, mająca powinowactwo z jego skłonnością, wcale w innej barwie jemu się przedstawi, niż ta do której żadnego pociągu nie czuje. Inkwizycja przez jednego odbyta, chociażby przez najsumienniejszego męża, musi być cokolwiek stronną, a cóż dopiero, jeżeli ów sędzia będzie zaprzedajnym. W tym zaiste była doskonałość inkwizycji polskiej, że chociażby ci, którzy ją ciągnąć mieli byli najchciwsi nagrody, i jak najmniej o sławę dbający, ich inkwizycja musiała być koniecznie sprawiedliwą, i najlepiej wykrywającą prawdę z wszelkimi szczegółami przed sądem, do którego sprawa objaśniona przez zjazd, przychodziła, właśnie dla tego, że jeżeli jeden urzędnik dla dogodzenia temu, który go sprowadził i zobowiązał, wykrywa wszelką prawdę, która mu posłużyć może; urzędnik strony przeciwnej, nie mniej obowiązany, wykryje wszystko, co tamten utaił, a odczytawszy oba akta, sąd ziemski z pełną wiadomością rzeczy, całkowitą sprawę mógł odsądzić. I to samo prawodawstwo, które sędziemu w zwykłych kolejach swojego zawodu nie tylko że nie tolerowało zaprzedajności, ale nawet transakcji na najmniejsze nabycie w powiecie lub województwie uległym jego jurysdykcji nie pozwalała mu zawiązać, sub poena abjudicationis ab officio, to samo prawodawstwo, mówię, upoważniało go do przyjęcia nagrody pieniężnej ile razy był powoływany przez stronę do zjazdu, dla wykrycia uczynków i pretensji gruntowych, o które obie strony się wadzą między sobą. Właśnie dla tego, że tu interes osobisty sędziów służył za rękojmię, że nic utajonym być nie może.

Wracając do tradycji; żeby wierzyciel, który ją uzyskał, był jedynym, albo żeby dłużnik posiadał jeszcze inne dobra, na jakie by się mogły rozciągnąć tradycje drugich wierzycieli, na ten czas, jak to zwykle bywało, on siedział spokojnie na swojej tradycji, aż do zupełnego usatysfakcjonowania należytości. Ale mogło się zdarzyć i rzeczywiście się zdarzało. że tradycja nowa usiłowała zepchnąć dawniejszą. Na ten czas logiczne następstwo podobnego faktu było, że za polskich rządów ziemstwo, a za rosyjskich trybunał nakazywał eksdywizję całkowitego majątku dłużnika między wszystkimi jego wierzycielami. To nie mogło być doprowadzone do skutku tylko na gruncie. Zjeżdżali urzędnicy sądowi na grunt. Dłużnik swojego, wierzyciel swojego, a nawet każdy wierzyciel miał prawo dla siebie urzędnika sprowadzić. Ci zebrawszy się pod prezydencją starszego urzędem, lub wiekiem urzędnika, ale tylko honorowo, gdyż żadnego nad innymi nie miał przywileju, zakładali jurysdykcję, rozsądzali spory, likwidowali masę długów, szacunek ziemi ustanawiali i skreślali stosunek między sumami, a wydziałami ziemi, na których sumy miały być oparte. A że w takowych zjazdach sądowych, omal że nie we wszystkich kategoriach zachodziły rozpisy, wszystkie te czynności zjazdowe szły pod rozpoznanie dawniej sądu ziemskiego, później trybunału a te stanowczym wyrokiem, o partym na najdokładniejszej wiadomości rzeczy, koniec kładli wszelkim sporom.

Zapewne, że dla wierzyciela nie jest wygodnie, dawszy sumę w gotowych pieniądzach mieć ją zwróconą w wartości innej natury, wszakże zdaje mi się, że sprawiedliwiej, by wszyscy tracąc na wygodzie, każdy miał zabezpieczoną własność, niżeli dla wygody jednego lub kilku wierzycieli poświęcać własność wszystkich, lubo hipoteka sprawiedliwie oszacowana, byłaby dostateczną dla wszystkich bez wyjątku wierzycieli.

Jednak oddanie majątku pod rozbiór, czyli przyznanie się do niewypłacalności, zwłaszcza w ostatnich czasach, tak dalece w opinii publicznej było naganne, że byli prawnicy, którzy utrzymywali, że eksdywizje nic były znane w dawnym naszym prawodawstwie, a tylko wkradały się do nas przewrotnym tłumaczeniem prawa de potioritate, które jedynie starszeństwo wierzytelności miało w uwadze. Jest to błąd, który winien być sprostowanym. Bez wątpienia, prawa dawne nie były kazuistycznymi, a więc w nich nie znajdzie się ordynacja dokładna dla sądów eksdywizyjnych, ale że były zawsze w użyciu, o tym już przekonywa konstytucja 1725 roku. Zresztą sama jurysprudencja krajowa musiałaby wyrobić dla niektórych wypadków, ten sposób usatysfakcjonowania wierzycieli, chociażby na to nie było wyraźnego prawa, gdyż ten sposób jest logicznym wypływem wyobrażeń przyrodzonych i prawnych, jakie my mieli o tym, czym jest ewikcja czyli zabezpieczenie kapitałów ruchomych, na zakładach nieruchomych, ale mogących być podzielonymi.

Bo jeżeli w wyobrażeniach i przekonaniu obywatelstwa sto włók ziemi na przykład, mogą sprawiedliwie ewinkować dwa kroć sto tysięcy złotych, samo z siebie wypada, że każda włóka tego obszaru ewinkować może dwa tysiące. Inaczej nie pojmuję co by znaczyła ewikcja. Bo natura ewikcji nie w tym żeby zaręczyć sprzedaż zakładu za takową lub takową sumę, bo ewentualność ceny nie jest podwładna żadnemu prawodawstwu, ale na tym się zasadza, żeby zapewnić każdemu wierzycielowi, o ile chciał korzystać z dobroci prawa, że jego wierzytelność zawsze może być opartą na zakładzie jej odpowiednim w wartości. Wierzyciel w takim tylko wypadku doświadczyłby niesprawiedliwości, żeby mu w razie nie uiszczenia się dłużnika wydzielono ziemię niższej od jego sumy wartości. Jeżeli zaś ta wartość jest stosowną, wprawdzie może powiedzieć, że takowy sposób uiszczenia się mu z długu nie jest dla niego dogodny, ale przecie na niesprawiedliwość nie ma prawa się uskarżać. Ile że jeżeli był starszym w oblacie, pierwszym był i w usatysfakcjonowaniu. Jest to rzecz tak dalece wątpliwości nie uległa, że można zapytać każdego obywatela litewskich lub ruskich prowincji, któremu by minęło lat 50, a wszyscy się zgodzą na to, że wypłata długów przez podział ziemi nie musiała być tak bardzo uciążliwą, kiedy nie rzadkie były u nas przykłady, że obywatel na którego majątku eksdywizja się uskuteczniła, korzystając z opcji dziesięcioletniej jemu dozwolonej do wykupna kolokacyjnych dzierżawców, albo ich spłacał gotowym groszem, albo za jakąś kwotę, bądź imże samym, bądź zupełnie obcemu sprzedawał tytułem dziedzictwa. Podobne roboty często się u nas powtarzały.

Trzeba i to dodać, że w dawnym naszym prawodawstwie, jeżeliby jaki opóźniony wierzyciel nie mógł się usatysfakcjonować w sądzie eksdywizyjnym z powodu przeładowania długami hipoteki i spadał wyrokiem tegoż sądu, jego dłużnik przeto nic przestawał być jego dłużnikiem. A na wypadek przechylenia szali losu na stronę tego dłużnika, wierzyciel mając wierzytelność swoją odesłaną ad bona reperibilia, miał otwartą drogę do poszukiwania na nim swojej należytości.

Wprawdzie i w teraźniejszym prawodawstwie polskim, spadły wierzyciel ma sobie takąż samą drogę zastrzeżoną, byle jego dług nie był wekslowym. Ale właśnie rozróżnienie między długiem wekslowym a hipotecznym jest wedle mnie dowodem, że nowe prawa nie są wyrażeniem sprawiedliwości, a tylko dowolnym przepisem, który bezwarunkowo ma wszystkich zobowiązać do posłuszeństwa, bez przyzwolenia rozumu i serca; czyli, że prawo, tym samem że go nazwali prawem, już nie potrzebuje być usprawiedliwionym w obliczu ani sumienia, ani rozsądku. Z podobnego rozumienia o prawie jakaż jurysprudencja wyrobić się może?

Na czele kodeksu Napoleona stoi, że wszyscy obywatele są równi w obliczu prawa i w Królestwie Polskim niby trzymają się tej zasady. Ale to jest pułapka, do której oprócz małej liczby dobrodusznych wielbicieli naszego wieku, nikt już się złowić nie daje. W dawnym prawodawstwie właściciele ziemi byli uprzywilejowani, w teraźniejszym ludzie przemysłowi Ale między niemi ani jest teraz równość w obliczu prawa, ani jej nie było. Tak i dług hipotekowany jest w użyciu między właścicielami ziemi, dług wekslowy między tymi, którzy do klasy właścicieli nie należą.

Dług wekslowy, co do jestestwa swojego, w niczym się nie różni od długu hipotecznego, bo różnica jest tylko w formie wydanego obligu. Dla czegóż więc ich skutki prawne, tak są przeciwne sobie? Bo jużci w obliczu rozsądku i sumienia, juk to mawiał jeden urzędnik sądowy naszej ruskiej prowincji, sławny z prawości i dowcipu, skoro dłużnik napisał debet, sędzia, nie wchodząc w żadne tłumaczenia, powinien napisać solvat. Oblig hipoteczny i weksel są oba, bezwzględnie na różnice kształtów, udowodnionym świadectwem wziątku, z obowiązkiem oddatku. Skoro więc wydawca czy jednego, czy drugiego, nie wykupuje go w terminie oznaczonym ta sama kolej prawna powinna by go czekać. Tymczasem ten co nie wykupił obligu hipotecznego, nie tylko że mu sprzedano cały majątek wartości przewyższającej całkowitość jego długów, ale nawet niektórzy wierzyciele spaść musieli z powodu, iż hipoteka dłużnika za bezcen sprzedaną została. A więc dano im za nową hipotekę przyszłość dłużnika, tak, że jeżeliby ten korzystną pracą, lub szczęśliwym trafem powtórnie przyszedł do majątku, nie mógłby siebie uważać jako bezpiecznego właściciela. A ten, co wydawszy na siebie weksle, mógł schować pieniądze, które wyłudził u innych swoim kredytem, a potem ogłosił siebie za bankruta, wysiedziawszy kilka lat w areszcie, i to na koszcie swoich złupionych wierzycieli, tym samem pokwitował się z niemi. Wszakże sławny bankier i liwerant Ouvrard, mając kilka milionów długu, a dwa razy tyle w kufrach, dopuścił na siebie wyrok inkarceracji, który wysiedział, powtarzając, że nigdy korzystniejszej facjendy nie udało mu się zrobić, to jest za kilka lat wygodnej bezczynności, zarobić pięć czy sześć milionów? Bo śmiem zapytać czy bankructwo hańbi człowieka? czy mu to przeszkadza do otrzymania i piastowania urzędów? Dla czegóż tak nierówny wymiar sprawiedliwości między jednymi i drugimi? Nic dziwnego, bo jedni prawie zawsze należą do stanu szlacheckiego, a drudzy do miejskiego i kupieckiego, – a to jest dążność ducha naszej epoki, żeby poniżyć szlachtę, wyrobników odzwyczaić od jedzenia, a wykołysać i wypasać spekulatorów giełdy, liwerantów, lichwiarzy i wszelkiego rodzaju przemyślników.

W duchu dawnego naszego prawodawstwa szacunek ziemi byt jak można najstosowniejszy do wartości sumy na niej hipotekowanej, i żadnego niezaniedbaty środka prawo i procedura, żeby ani wierzyciel, ani dłużnik nie byli ukrzywdzeni. Ziemię, sprawiedliwie oszacowaną, oddawano wierzycielom w porządku starszeństwa oblaty ich wierzytelności, a gdyby ta ziemia nie wystarczyła dla wszystkich, ostatni wierzyciele upadali i odsyłani byli ad bona reperibilia. Potrzeba było postępować wedle brzmienia prawa, każdemu, chcącemu korzystać z jego opieki. Kto w porę oblatowat swoje wierzytelność, ten w żadnym wypadku użalać się nie mógł, że został zawiedziony w ufności, jaką w prawie winien byt pokładać.

W zwykłym toku eksdywizji, nie tylko, że przez rzetelne oszacowanie ziemi w rozbiór oddanej, każdy wierzyciel sprawiedliwy wydział otrzymał, ale nawet najczęściej coś z tej ziemi pozostawało na korzyść dłużnika. Nasze dawne żyjcie obywatelskie było takiej natury, że i bez zapobiegliwości prawnej, stan interesów właściciela ziemi, każdemu był znany. To przysłowie: wiedzą sąsiedzi, jak kto siedzi, w pełności się u nas urzeczywistniało. Zbyt trudno było zawiązać robotę tak tajną, żeby ją sąsiady nie przeniknęli. A że omal nie całkowite obywatelstwo corocznie zbierało się na kontrakty, w okresie normalnym, w którym wszelkiego rodzaju umowy pieniężne sporządzały się i spełniały, nie było nic łatwiejszego chcącemu umieścić swój kapitał, jak powziąć wiadomość dokładną o stanie majątkowym i usposobieniu moralnym tego, który by mu lokacje sumy u siebie ofiarował. Nie było sposobu dla posiadacza dóbr, ich długami przeładować nad ich wartość. Sama z siebie wyrobiła się była tama powściągająca możebne nadużycia kredytu.

Słyszałem niejednokrotnie, z ust nawet poważnych, powtarzany wyrzut dawnemu naszemu prawodawstwu, jakoby pod nim nie było sposobu dla kapitalisty, chcącego sumę lokować, dowiedzenia się o stanie biernym tego, z którym by mógł wejść w robotę. A ja śmiem twierdzić owszem, że nie było sposobu go utaić. I w tym się odwołuję do obywateli, którzy jeszcze niedawno się sądzili Statutem Litewskim. Bo chociaż żaden oblig przez niego podpisany nie był oblatowany, ogólna suma jego długów mniej więcej wszystkim, interesowanym zwłaszcza, była wiadoma. Nawet nie pojmuję jakim środkiem w obywatelstwie, gdzie rozmowy omal że niewyłącznie skierowane były do własnych i cudnych interesów majątkowych, gdzie wszystkie zaciągi, pożyczki i wypłaty uskuteczniały się na kontraktach, owym zjeździe obywateli całej prowincji, gdzie wszelkie roboty i umowy były otwarte, obywatel mógł rzeczywistymi długami obciążyć majątek nad jego wartość. Na to trzeba mu było stan jego bierny zachować w sekrecie, a tu właśnie sekret był niepodobny. Gdyby obywatel potrzebny, zaciągając u drugiego sumę, prosił go o sekret, tym samym by go zraził, i bez wątpienia, że po takim dictum acerbum, szlachcic poszedłby nazad z swoim kapitałem i urwał robotę.

Majątki, pod eksdywizję oddane, zwykle nie tylko że wystarczały dla wierzycieli, ale nawet przynajmniej trzecia ich część pozostawała dłużnikowi. W tym toku ogólnym, jeżeli były wyłączenia, to nie z winy prawa, ale stąd, że prawo nie zawsze jest możne zapobiec wszelkim szachrajstwom i fortelom złej wiary, opartej na wielkiej zręczności. Zwykle obligi dłużnika acz kieszonkowe, co do ilości sum na nich wyrażonych były wiadome. Ale gdy jego kredyt się zachwiał, z powodu iż nie był w możności uiszczenia się na kontraktach niektórym swoim wierzycielom, którzy potrzebowali zwrotu swoich kapitałów, wszyscy wierzyciele przerażeni, prawie w jednej chwili rzucali się do akt, żeby swoje wierzytelności uprawnić. W następstwie tego kroku manifesta, pozwy, publikaty, tradycje, a na koniec eksdywizja, która każdemu wierzycielowi wydzielała część ziemi ceny odpowiedniej ilości pieniędzy, wyrażonej w jego obligu. Wierzyciele z początku krzyczeli na dłużnika, bo jużci odebranie kapitału swojego w naturze innej, nie w tej, w której był powierzonym, nie zawsze może być dogodne. Ale wkrótce ucichli, gdyż nie doświadczali rzeczywistej krzywdy na prawie własności, a tylko niedogodność. Wznawiali później stosunki przyjacielskie z ich dłużnikiem, przywiązywali się do wymuszonego nieruchomego nabycia, tak, że kiedy z mocy opcji dziesięcioletniej, który z nich przez dziedzica był awizowany o wykupno swojej kolokacji wcale nie był zadowolonym, iż go zmuszają dla swojej sumy innej szukać lokacji. Zresztą, cena ziemi tak wzrasta, że dziś już niełatwo by znaleźć kollokatora już od dawna zamienionego w dziedzica, który by swoją część chciał oddać, nawet gdyby mu ofiarowano jakiś nadpłat, za sumę, w jakiej ona była mu kiedyś oddaną.

Jednakże, gdy przede wszystkim prawda powinna być szanowaną, lubo nie często, były jednak przykłady, że masa długów, oddającego swój majątek pod eksdywizję była tak wielka, że zjazd sędziów nie był w możności wszystkich wierzycieli umieścić na sprawiedliwie oszacowanych wydziałach ziemi. Kilka podobnych wypadków pamięć przywodzi mi przed oczy. Ale skądże one pochodziły? Oto ze złej wiary dłużnika, który zawczasu gotując się do bankructwa i łupiestwa swoich wierzycieli, podrobionymi a nie istotnymi długami zasłonił swoją hipotekę. Tu zbrodnia, jakkolwiek gruntownie domniemana, nie mogła być karaną, tylko przez opinię publiczną, a ta nie posiadając środków wykonawczych, jakąż powagę znaleźć by mogła u tego, który z niej szydził?.

Trudno było sądowi zjazdowemu nakazać takowym wierzycielom, ażeby przysięgą ewinkowali rzeczywistość sum, poświadczonych uprawnionymi dokumentami. Tego by nie dopuścili urzędnicy sądowi sprowadzeni od dłużnika i wierzycieli w zmowie z nim będących. Zresztą przysięga obowiązuje tylko tych co Boga się boją. Wszakże oddający majątek swój pod eksdywizje, musiał zaprzysiąc komportacje dokumentów, a czyż przeto cofnął się przed fałszerstwem. Na koniec naszych praw nie godzi się obwiniać, iż dopuszczały, jakoby równości, między obligiem rzetelnym, a takim który nim nie był. Posiadacz pierwszego tu nie słusznie by się użalał na prawodawstwo. Bo gdyby nasze prawa o oblatach były spełniane przez obywateli, bezprawie o jakiem wspominam, stałoby się niemożliwym. Cóż winno prawo, jeżeli kto dobrowolnie wyzuwa się z jego opieki?.

Prawo wyraźnie zastrzegło, że starszeństwo w oblacie stanowiło pierwszeństwo w usatysfakcjonowaniu wierzytelności w ten sposób: że hipoteka o tyle tylko służyła wierzycielowi późniejszemu w oblacie, o ile z niej coś pozostało po zaspokojeniu dawniejszego, tak dalece, że gdyby ta starsza w obliczu prawa wierzytelność posiękła całkowitość hipoteki, wszelkie późniejsze już nie mając na czym się lokować, jako spadłe, odesłane by zostały ad bona reperibilia. Taki był duch i litera naszego dawnego prawodawstwa. Ale cóż! zamieniło się było w obyczaj, że nikt nie oblatował otrzymanych obligów, żeby tym nie obrazić dłużnika, który by zaraz powiedział: on mnie nie wierzy, a więc robi krzywdę mojemu charakterowi. Często bywały wypadki, że dłużnik dowiedziawszy się, że jego skrypt został wniesiony do obiaty, reponował przed aktami sumę w nim wyrażoną, by zmusić wierzyciela ostrożnego do szukania innej lokacji. Bo w naszym dawnym prawodawstwie nie było ani listów zastawnych, ani rządowych papierów procentujących, ani przedsiębiorstw przemysłowych, wymagających wielkich kapitałów, a więc lokacja sum była rzeczą niemałej wagi. Były jeszcze co do tego inne utrudzenia, wynikające z obyczajowości miejscowej. Szlachcic, posiadający na przykład sześćdziesiąt tysięcy, za nic by się nie odważył nabyć wioskę za sto tysięcy, chociażby ona miała i dwa razy tyle wartości, bo ją nabywszy miałby czterdzieści tysięcy długu, a wedle ówczesnych wyobrażeń najmniejszy dług, był powodem wstydu dla szlachcica. Panom tylko wolno było mieć długi. Szlachcic, mający sumkę, udawał się do pana, protektora jego domu, i poczytywał być łaską, jeżeli raczył ją przyjąć. Gdzieżby mu było myśleć o oblacie skryptu, by się jeszcze patronowi swojemu narazić. A że to, co weszło w obyczaj, jest wielce uparte w swojej stateczności, lubo okoliczności się zmieniły, szlachta przez długi czas nie mogła się wzwyczaić do aktykowania swoich wierzytelności.

Bardzo dobrze pamiętam (bo już wtedy piastowałem urzędy wyborowe) epokę, w której rozprawiano jako o rzeczy nadzwyczajnej, i pewnego rodzaju obelgi, że ktoś czyjś skrypt oblatował. Każdy wierzyciel zwykle co rok udawał się do swojego dłużnika, by mu oblig odnowił, ażeby nie opuścić normalnego przeciągu roku i niedziel sześciu prawem nakazanego, i był spokojny z obligiem zamkniętym w swoim kantorku. Stąd, jaki by nie był czas, w którym dług się zaciągnął, wszystkie te obligi kieszonkowe okazywały niemal tę samą prawną datę, a tym zastosowanie prawa de potioritate nieprzełomne doświadczało trudności.

Jakkolwiek obyczaje się psują, zawsze w każdej społeczności znajdzie się więcej ludzi zachowujących cokolwiek szlachetności, niżeli zupełnie podłych. Gdyby było inaczej, dowodziłoby tylko, że w społeczności nie ma opinii publicznej, a tylko opinie koteryjne, a więc w takowej, gdzie już żadnego nie ma pomocniczego elementu dla władzy, siła tylko rządu może w niej utrzymać jakiś porządek, im więcej ta siła będzie dowolną, tym skuteczniej dopełni swoje powołanie. Ale właśnie na prowincji opinia publiczna u nas była potężną, i w części przynajmniej dotąd się zachowała. Stąd u nas anomalie prawnicze, wypływające z rozmyślnej dążności dłużników, by złupić wierzycieli, były bardzo rzadkie. Wszakże nie przeczę, że bywały podobne wypadki, aż nadto znane publiczności; ale właśnie że były rzadkie, rzadko kiedy wierzyciel w sprawie eksdywizyjnej na prawie własności rzeczywistą doświadczał krzywdę.

Jest to rzecz tak pewna, że majątki, pod eksdywizję podane, nie tylko że wystarczały dla wierzycieli, ale zwykle nawet ich jakaś część pozostawała dla dłużnika. W tym toku ogólnym tego rodzaju spraw, jeżeli były jakieś nieliczne wyłączenia, te nie z winy prawa pochodziły, ale, powtarzam, prawo nie zawsze jest mocne zapobiec wszystkim fortelom i szachrajstwom złej wiary, opartej na wielkiej zręczności. I tak, że jako się powiedziało, zwykle obligi dłużnika acz kieszonkowe mniej więcej wszystkim interesantom były wiadome, jego kredyt był w kwitnącym stanie; ale gdy się zachwiał, i o tym dowiedziała się publiczność, a wszyscy wierzyciele przerażeni prawie w jednej chwili rzucali się do akt, żeby swoje wierzytelności oblatować, a w następstwie tego kroku wszczęła się sprawa rozbiorowa. Oczywiście majątek oddany pod eksdywizję, nie mógł się okazać być przeładowanym nad jego wartość długami, tylko w wypadku, na szczęście rzadkim kiedy bezsumienny dłużnik, już od dawna przygotował się okraść swoich wierzycieli, bo jużci każdej rzeczy trzeba dać właściwe nazwanie. O prawdziwym długu choć nie oblutowanym można się dowiedzieć, ale jakąż powziąć wiadomość o długu nieistniejącym, a który dopiero w przyszłości ma się urodzić? Podły dłużnik, korzystając z ufności wierzycieli swoich, mógł, bądź zapisaniem na swoim majątku ewikcji na sumo urojoną swojej żony, bądź wydanymi obligacjami bez wziątku przyjaciołom, którzy już cesje na swoje mniemane wierzytelności tejże samej żonie wydali, uprzedzić w oblacie rzetelne ciężary dóbr swoich. Gzy mogło prawo takowym nadużyciom zapobiec? a i w nowym prawodawstwie Królestwa Polskiego, czyżby się stać nie mogło, żeby ktoś uzyskawszy kredyt na jakąś kwotę pieniężną, zdołał ją uprzedzić w księdze hipotecznej podrobionym dokumentem ?

Cóż może poradzić prawodawstwo na takie nadużycie wiary? dozwalało zrabowanemu wierzycielowi, możność zarzucenia dokumentowi, że był napisany sine nullo dato et accepto, a tylko jest kondyktem na szkodę trzeciego, a to prawodawstwo ostre przeznaczało karę na podobne przestępstwa, ale jakże takowe udowodnić? Sentencja sędziego winna się opierać nie tyle na przekonaniu moralnym, ile na legalnym. Prawnicy wiedzą co to jest przeniesienie sprawy cywilnej na stanowisko kryminalne, i jakie mogą być z podobnego kroku niebezpieczne następstwa dla takiego, który by zarzut kryminalny obywatelowi uczyniony przed sądem nie byt w stanie podeprzeć literalnymi dowodami.

Tu sąd nie mógł nic innego uczynić, tylko zostawić na stronie prawo de potioritate, które zastrzegało starszeństwo długu, stosownie do starszeństwa jego obiaty. Raz, że gdy jako się powiedziało zwykle wszystkie obligi prawie w jednym dniu były aktykowane, a każdy z nich przedroczną datę na sobie okazywał, prioritas nie była dość wyraźnie skreślona, żeby aż z niej była jakaś korzyść dla ostrożności; opierać prioritatem na minutach, byłoby graniem w chapankę przeciwne duchowi tego prawa. Powtóre, że gdyby w takim wypadku, po sprawiedliwym oszacowaniu hipoteki, jej wydziały rozdawane były w porządku oblat obligów, dług podrobiony zostałby usatysfakcjonowany, a wierzytelność rzeczywista ulec by mogła odesłaniu ad bona reperibilia, czyli ad calendas graecas, bo właśnie dług podrobiony jest ten, który i co do dawności, i co do autentyczności najskrupulatniejszym się okazuje w zachowaniu wszelkich form prawem przepisanych, gdyż nic innego za sobą przynieść nie jest zdolnym.

Tak więc prioritas, będąc zostawiona na stronie, wszyscy wierzyciele stawali na równi do otrzymania satysfakcji z obligów, jakie przynosili. W takich zdarzeniach lex Falcidia z prawa Rzymskiego wyjęta bywała zastosowaną rozsądkiem sędziów. To prawo dopuszczało, żeby każdy wierzyciel w proporcji kwoty, wyrażonej w jego wierzytelności, coś utracał, skoro fundusze dłużnika nie były dostateczne dla całkowitego zaspokojenia wszystkich, aby tym sposobem ciężar był wspólnie znoszony, a nikt w całkowitości nie został wyzuty z swojej własności. Lex Falcidia w niektórych dość rzadkich wypadkach używana, nie z pierwszej ręki nam się dostała. Zdaje mi się, że ona do prawa Magdeburskiego się wkradła; co nie ulega wątpliwości, to że była zawsze w życiu po naszych jurysdykcjach mieszczańskich. Nie dała się umieścić w prawodawstwie polskim, a tym samem nie obowiązywała sędziów, a jeżeli w szczegółowych wypadkach, prawem własnym nie przewidzianych, była używaną, to jedynie z powodu, iż nasi sędziowie w razie niedostateczności swojego, obcym prawodawstwem zasilać się mogli, ażeby jakiegokolwiek prawidła się trzymać, a tym uniknąć samowolności.

Sąd eksdywizyjny stosował legem Falcidiam do sprawy Polskiej w ten sposób, iż podnosił cenę ziemi oddanej pod rozbiór nad jej wartość rzeczywistą. Było to przeciwne duchowi naszego prawodawstwa; pochodziło jedynie z nie poczciwości dłużnika oczywistej, wszakże nie mogącej być prawnie udowodnionej. Obie strony poprzestawały na podobnych wyrokach. Fałszerz nie upierał się przy starszeństwie legalnym swojego kłamanego dokumentu, bo jak mówi przysłowie – na złodzieju czapka gore – a prawy wierzyciel zawiedzony złą wiarą dłużnika, wolał część swojej własności odzyskać, niż narazić siebie na stratę wszystkiego. Bo żeby się ośmielił zadać fałszerstwo stronie przeciwnej, a tego zarzutu nie udowodnił prawnie, pominąwszy inne niebezpieczne dla niego następstwa podobnego kroku, najmniejsze złe, które by go spotkało to, że fałszerz, jak to mówią – przycisniony do muru, opierałby się przy starszeństwie swojego dokumentu, i domagał odsunięcia od wszelkiej satysfakcji prawego wierzyciela, co by się mogło jemu udać.

Zresztą, jak mi się widzi, i jak się zdawało naszym ojcom, dobroć praw kredytowych, nie tyle się udowadnia środkami zmuszającymi zaciągającego sumę, do jej zwrócenia w takiejże samej naturze, w jakiej ją dostał, ile rychłym usatysfakcjonowaniem wierzytelności, chociażby nawet z jakąś stratą. Gdyż pierwsze nie zawsze jest możebne w wykonaniu, chociaż jest jasne w założeniu. Wszakże i pod nowym, kredytowym prawodawstwem, bywają wypadki, że wierzyciel szkodę ponosi na ufności jaką w nim wzniecić się udało. Bo żeby każdy wierzyciel, wpisany w księdze hipotecznej, mógł mieć zupełną pewność, że suma, którą ulokował, na terminie mu będzie zwróconą, oczywiście każdy dług hipotekowany, miałby wartość listu zastawnego, a przynosząc wyższy procent byłby na giełdzie więcej poszukiwany, niż procentujący papier rządowy.

Zbyt trudno rozumować o prawie tego lub innego narodu, by udowodnić jego doskonałość, lub okazać słabą jego stronę, a to dlatego, że ten, co w jego obronie certuje, odwołuje się do jego tekstu, a nim uzbrojony zawsze mieć będzie słuszność, i na głowę pobije przecznika. Ale prawa dobroć nie może być udowodnioną tylko jego zastosowaniem do spraw obywatelskich. Cóż albowiem po jego dobroci kiedy ta dobroć zasypia w księdze a nie przynosi praktycznej korzyści. Najlepsze prawo tym samem, że się nie daje w pełności stosować, nie jest właściwe dla społeczności. I żeby należycie osądzić prawodawstwo jakiego narodu, najwłaściwiej odłożyć jego księgi praw a przewertować jego akta sądowe. A natura spraw i wyroki jurysdykcji sądowych najgruntowniej za tym prawodawstwem lub przeciwko niemu przemówią.

Jest to rzecz tak pewna, że nawet na niej opiera się wyższość dawnych polskich prawników nad teraźniejszymi, lubo pod względem naukowości im by sprostać nie mogli. Dawny polski jurysta nie czerpał swojej prawniczej nauki z fakultetu prawa, nie tylko że nie przynosił stopnia uniwersyteckiego, ale mógł nie wiedzieć by takowy gdzieś istniał. Jego zawód naukowy zaczynał się i kończył w jego powiecie. Po odbytych szkołach, wyuczał się prawa, procedury i jurysprudencji praktycznie, pod kierunkiem mecenasa, którego dependentem udało mu się zostać.

Palestra uważana była jako uzupełnienie wychowania domowego i szkolnego. Nawet możni obywatele, którzy wcale nie myśleli swoich synów na jurystów kierować, oddawali ich do palestry po ukończeniu szkół, ażeby nauczywszy się prawa i procedury, byli w stanie godnie spełniać urzędy sądownicze, do jakich wola współobywateli ich powoła. Tacy zwykle dwa lata ćwiczyli się w palestrze. Ci zaś, którzy obierali sobie zawód prawniczy, przynajmniej lat cztery w dependencji mecenasa zostawali. Ten myślał o ich wygodach, jako opiekun, i nie pozwalał im próżnować. Pracował nieborak w pocie czoła pod srogim rygorem dla tego opiekuna, dopóki ten go nie postawił w możności pracowania dla siebie. Młodzieniec nie tylko, że w surowej karności się uczył, ale i przyjmował moralne wychowanie, a bez tego ostatniego, nie na wiele by się przydała nauka.

Mecenas ciągle go miał pod okiem, bacząc, żeby był pokornym dla starszych zasługami, wiekiem, i położeniem w hierarchii społecznej do tego małomównym w towarzystwach, do których sam mu wstęp wyjednał, gorliwym wykonawcą przepisów karności kościelnej, pilnym w pracy, surowym w obyczajach, skromnym w obcowaniu z innymi, uprzejmym dla równych, łagodnym dla niższych, uniżonym dla starszych, szanującym własną i cudzą sławę, unikającym miękkości i zbytku, zadowolonym z losu, jaki mu Bóg przeznacza, a dopiero na takiej podstawie rozwijała się w nim nauka, którą praktycznie przyjmował.

Przez te cztery lata, w których się zamykał zawód jego nauki prawniczej, żadnej sesji sądowej nie opuścił, chyba kiedy go Bóg dotknął obłożną niemocą. Chodził na nie z papierami swojego mecenasa, i przysłuchiwał się rozprawom. W pierwszym roku przepisywał na czysto raptularze, jakie mu podawano, układał sumariusze, a papiery porozrzucane w kancelarii mecenasa co dzień musiał porządkować, tak że kiedy nazajutrz jaki dokument wczorajszy był mu potrzebny, zaraz trzeba mu było go podać. Ten rok pierwszy nowicjatu był ciężki, jeżeli dependent nie miał żadnego wsparcia od rodziców, przez cały ten rok grosza nie widział. Miał uczciwą strawę szlachecką, ale choćby nie z obowiązku, musiał domu pilnować z potrzeby, bo często nie miał takiego odzienia, w którym by się mógł przedstawić w domu obywatela znakomitego urodzeniem lub urzędem.

W drugim roku mógł jakieś korzyści dla siebie samego z swojej pracy ciągnąć. Robił kwerendy dla tych co mieli potrzebę szperać po aktach, niemniej wypisy z sumariuszy, z urzędowych lub prywatnych archiwów kopie dokumentów, i inne podobne posługi procesującym się obywatelom, za które pobierała się nagroda. Dependent ze statkiem, zdatnością, a nade wszystko ochotą do pracy, w drugim roku swojego zawodu, mógł rachować na 300 złp. przynajmniej przychodu; a że miał u mecenasa kwaterę, światło, opał, opieranie i strawę, więc nie mógł mieć siebie za opuszczonego od Boga. Ale w trzecim roku, że był blisko portu, już stał jakby na aksamicie, bo już pisał z głowy manifestu, pozwy, illacje, i zaczynał chodzić około interesów, jako pomocnik mecenasa w pomniejszych sprawach. W tym trzecim roku, jak to ludzie mówią, dopiero biedny palestrant w pierze porastał, bo już się dorobił porządnej odzieży, w błyszczącym pasie mógł się ocierać o ludzi wyższych, i bywał przypuszczony do konferencji prawnych.

W czwartym roku, mogło mu jeszcze niedostawać cokolwiek doświadczenia do prowadzenia interesów, ale co do samej nauki prawa, zwykle był z nią doskonale obeznany. Jeżeli był wymownym, jasnym w wykładaniu materii, miłym w wystawieniu, ściągał ku sobie uwagę publiczności, stawiając za inkarceratami. Kiedy się nie agitowała kadencja, za rekomendacją mecenasa zdarzała mu się w powiecie jakaś korzystna praca, bądź asystując urzędnikowi sądowemu na jakimś zjeździe, gdzie mu było powierzone pióro, bądź gdy był wezwany przez obywatela do ułożenia jemu archiwum, czy do innej posługi prawnej; a jako ambicja szlachecka nie pozwalała jednemu targować się o nagrodę za swoją pracę, tak też i drugiego zmuszała do sowitego odwdzięczenia się. Na końcu tego czwartego roku mecenas go wyzwalał. Na pierwszy początek już własnego gospodarstwa, gdy tego potrzebował, nie odmawiał mu jakiegoś kredytu, nawet mu robił ustępstwo kilku swoich klientów, a in gratiam pożegnania sprawiał zwykle obiad, na który spraszał urzędników sądowych i obywateli zjechałych, żeby mu protektorów i przyjaciół przysporzyć. Przy takich zachętach i zasobach dependent wykonywał przysięgę na jurystę, i już odtąd wznosząc się własnymi skrzydłami, oczekiwał pomyślnej chwili, w której by mógł udzielić innym potrzebnym to, co będąc sam biednym kiedyś otrzymał.

Takie było wychowanie nie tylko szlachty ubogiej, ale i tych którym los nie skąpił dostatków. Jedni i drudzy obyczaje w szkole i palestrze wypiastowane przenosili i do życia publicznego i do zaciszy domowych. Nawykli do poskromienia namiętności w całkowitym swoim żywocie, okazywali umiarkowanie w mowie i postępkach, skromność w obcowaniu, wstręt od miękkości i zbytku, surowość obyczajów, a co szczególnie ich odznaczało, to wielka odwaga nie tylko fizyczna, ale cywilna, która dziś jest tak rzadka. Ci zacni mężowie, których pamiętam, nadto się bali Boga, żeby mogli się obawiać ludzi. Ubogi szlachcic, kiedy nawiedzał bogatego patrzał na niego bez zawiści, raz że wywyższony potęgą religii, tak podłemu uczuciu wstępu nie dopuszczał do zacnego serca; po wtóre, że nic takiego u niego nie widział, co by razić mogło równość szlachecką. Gościnność, jakiej u niego doświadczał, była szczera, uprzejma, wszakże takiej natury, że bez wstydu mógłby podobną się odwdzięczyć i w swojej chatce. W życiu domowym nie znano zbytku, życie publiczne jedynie wymagało wielkich wydatków. Szlachcic na uczciwym dziedzictwie osiadły, nie zazdrościł panu, ani spadkowych szerokich dostatków, ani darów królewskich, bo wiedział, że ciężar wyższych dostojeństw, jako ministeriów, senatorstw, marszałkostw Trybunału, poselstw do dworów zagranicznych na swoich barkach dźwigał i własnym funduszem opędzał, a nawet często żołnierza użytego do obrony Rzeczypospolitej na swoim żołdzie utrzymywał. Nie mógł o tym nie wiedzieć, gdyż sam powołany do urzędowań sądowych przez swoich powietników, to co pracą i oszczędnością uzbierał przez rok czasem na jednej kadencji poświęcił. Dlaczegóż by nie miał czuć dla pana tej miłości braterskiej, jakiej sam doświadczał od nieosiadłego szlachcica, który się szczycił w swoim ubóstwie, że był przyjacielem i obowiązanym jego domowi. Pominąwszy wysokie usługi publiczne, o własnym koszcie odbyte, majątki ogromne magnatów mogły być uważane za własność szlachty, bo ta w nich znajdowała opiekę, wsparcie i polor. Magnat bez miłości szlachty do żadnego dostojeństwa nie mógłby się podnieść, bo o tyle tylko miał znaczenie, o ile miał za sobą partią w szlachcie, a jak mówiło przysłowie, trzema rzeczami szlachtę trzeba było zobowiązać: czapką, papką i szkapką. Wszyscy byli grzeczni, gdyż delikatność uczuć i wychowaniem szkolnym i życiem obywatelskim była rozpowszechniona, wyobrażenia honoru tak silnie były rozwinięte, że szlachcic nie zostający w niskim służebnictwie, od najpotężniejszego magnata nie zniósłby najmniejszego grubiaństwa. Jeżeli były jakie wyskoki buty pańskiej względem szlachcica, zresztą zawsze prawem karcone, jeżeli kursowały powiastki o dziwactwach gwałtownych Potockiego, starosty Kaniowskiego, lub Żaby wojewody Potockiego, te miały miejsce w Białej Rusi i w ruskich województwach, gdzie nadto mało było szlachty osiadłej, żeby przeciw ważyć prepotencję właścicieli ziemskich posiadłości, zawierających w swojej przestrzeni oma! że niecałkowite powiaty. Jest to rzecz tak pewna, że ani w Wielkiej, ani w Małej Polsce, ani nawet w samej Litwie, w Wołyniu Podolu apokryfne nawet anegdotki o najazdach, o batożeniu szlachty przez panów, o przeniesieniu cudzych wsi na swoje grunta i w rubasznych rozmowach się nie powtarzają.

Co do gościnności, ta była tak dalece w obyczajach szlachty, bez względu na ich położenie majątkowe, że w większej, lub mniejszej okazałości, każdy dawał jej dowody. Nie było szlachcica tak skąpego, żeby nie poczytywał być dla siebie szczęściem, kiedy mógł przyjąć gościa w swoim domu, nakarmić i napoić go do zbytku, i nie czuć prawdziwego smutku, kiedy ten się z nim żegnał. A co się tyczy hojności, jeżeli magnat dawał jej dowody na wielką skalę, każdy osiadły szlachcic miał swoich obowiązanych, których wspierał własnym groszem i kierował za pomocą swoich stosunków. Takim sposobem ożywiało się braterstwo wszystkich, na łonie wspólnej matki. Skąd żeby mogła powstać zawiść do bogaczy, kiedy ubożsi korzystali z ich dostatków? Samolubstwo jeszcze nie było zaraziło naszego społeczeństwa. Dopiero podróże zagranicą i wychowanie na wzór francuskiego zaczęło wątlić tę naszą starą obyczajowość między magnatami, którzy starodawny strój zarzucili byli, z trzpiotarzami dworu, ich przyrodzonymi naśladowcami, do czego ostatni król dawał przykład i zachęt. Przeszło to i do wielkiej liczby młodych obywateli osiadłych w województwach zbliżonych do stolicy, ale szlachta na prowincji zamieszkała aż do końca rzeczy polskich, a nawet pod nowym rządem, trzymała się starych obyczaj, bo rząd w nich upatrywał rękojmię słuszną dochowania przysięgi wierności, która z nim tę szlachtę wiązała. Dopiero nowy systemat wychowania publicznego, już przez komisję edukacyjną wszczepiony, a dokonany w Litwie i na Rusi w początkach niniejszego stulecia, rozpowszechnił wzgardę do tego wszystkiego, co było stare, a niebaczna młodzież, zamiast wyrażania rodzinnych nałogów i przymiotów, wzwyczajała się przedstawiać w osobach swoich zasady, które z zagranicy do nas się wkradły, najczęściej w sposobie dziwacznym, zwykła kolej naśladownictwa.

Przy tak rozpowszechnionym usposobieniu, nic dziwnego, że dawne nasze prawa już przestały być właściwymi dla pokolenia, które już ich pojęcie utraciło. A skoro w nim wszystko było naśladowaniem obczyzny, samo z siebie prawa własne stały się anomalią rażącą harmonię społeczną, i jako strój, mody, sprzęty, sposób tłumaczenia się, wyobrażenia polityczne, formy literatury, tak i prawa trzeba było sprowadzić z zagranicy.

Ale skoro pozwalamy sobie sądzić prawa przez naszych przodków obmyślane, i nasze sądy objawiać, winniśmy się cofnąć do stanu politycznego i obyczajowego, i do wyobrażeń społeczeństwa, w którym, że tak powiem, organicznie się wyrobiły. Bo jużci one nie były stworzone a priori przez ludzi dowcipnych, jakby dzieło kunsztu, ale wypływały z potrzeb towarzystwa. Czasem nowe prawo tej potrzebie zadość czyniło, a często, że płodność w prawach była podejrzaną, dla ludzi więcej zbliżonych do ery prawdziwych podań, zostawiano jurysprudencji zaspokojenie tych potrzeb. Praw było nie tak wiele, ale za to jurysprudencja była bogata. Otóż żeby sądzić prawo nie z pierwszego pochwytu, jak to czynią żaki, ale z głęboką rozwagą, jaka przystoi uczonym, trzeba mieć na względzie stan polityczny, historię i obyczaje narodowe w okresie, w którym te prawa się pojawiły. A jeżeli zasili się jeszcze zgłębieniem jurysprudencji z potrzeb społeczeństwa wyrobionej, a do tego historii swojego narodu, wtedy te anomalie naszego prawodawstwa, te mniemane sprzeczności między jednym a drugim prawem, które lekkomyślność tylko mu wyrzucają, znikną z przed oczu, a tylko w sercu pozostanie głębokie uszanowanie dla ich mądrości. Zanim na dowód tego przytoczę przynajmniej: kilka przykładów, pozwolę sobie zwrócić uwagę czytelnika, przełożeniem mu jednej wielkiej prawdy, nad którą teraźniejsi teoretycy nie chcą się zastanowić, a bez jej poznania, każde prawodawstwo organicznie rozwinięte nigdy nie będzie dokładnie pojęte.

Prawo może nie być zapisane w księdze, a przecie istnieć i spełniać się w społeczeństwie, tak dalece, że bez niego obejść się nie można. Nie mniej stać się może, że prawo będzie zapisane i objęte w zbiorze prawodawczym, a przecie nie istnieć rzeczywiście, bo skoro prawo nie jest żywotne; jest jakoby niebyłe, a ta żywotność jedynie się objawia jego spełnianiem. Inaczej prawodawcy nie byliby tylko pisarzami, a prawa tylko częścią literatury krajowej. Dla czegóż, zapyta kto, nie znieść wyraźnie prawa, które wyszło z używania? Na to odpowiedź łatwa. „W Polsce władza prawodawcza była wyłącznym udziałem sejmów, gdyż i prawa królów pod aprobatę sejmów były podane. Skoro więc sejm utworzył prawo, jakaż jurysdykcja mogła ten jego twór potępić? Może drugi sejm? ale par super parem non habet potestatem. W czymże drugi sejm miał wyższość nad pierwszym, żeby aż przyznać sobie rewizję jego czynności? Prawa, które już zrobiły swój czas, samo z siebie wpadały in desuetudinem, gdyż obyczaje nie są podwładne prawodawstwu ściśle skreślonemu. W miarę ich wymagań sejmy nowe prawa ogłaszały, bez naruszenia powagi dawnych, a jurysprudencja między niemi sprawiedliwy i stateczny wybór czyniła, bo rozwijała się wspólnie z obyczajami. Żeby prawo utworzone w jednym sejmie, mogło być zniesione w drugim, nie byłoby praw, a tylko rozporządzenia chwilowo obowiązujące. Każdy doświadczony prawnik mnie zrozumie.

Obwiniają na przykład nasze dawne prawodawstwo, że nie pozwalało dóbr ziemskich odkazywać testamentem, a znowu pozwalało zapisywać na tychże samych dobrach, sumy ich wartość przenoszące. W czym jakoby zachodziła sprzeczność, bo obciążenie majątku nad jego wartość na korzyść tego co umiał pozyskać względy jego właściciela, albo oddanie mu go w naturze, w skutkach swoich okaże się to samo. Usprawiedliwienie naszego prawodawstwa jest zbyt łatwe, i na nie rozciągłe wywody nie są potrzebne.

Pomijam, że testament z natury swojej winien być uważany za najsłabszą transakcję, bo gdy najczęściej się układa w stanie materialnej niemocy, potrzebuje jakichś warunków do udowodnienia, czy ta niemoc nie-wpływała na jego stan moralny. Żeby zabraniać zupełnie testatorstwo byłoby to naruszeniem prawa własności, które jest nie oddzielne od człowieka aż do ostatniej chwili jego żywota. Jakkolwiek w prawodawstwie rzymskim testamenta były wielce poważane. w tym nowożytne ich nie naśladowały; owszem każde mniej lub więcej form obmyślało, żeby przynajmniej u-trudzić ten pochop do obdarzania częstokroć cudzych z krzywdą krwi własnej, dobrem swoim, ale dopiero wtedy, kiedy śmierć samemu iśćcowi już z niego nie pozwala korzystać. Nasze prawodawstwo tak postępowało z testamentami, jak kościół postępuje z powtórnymi małżeństwami wdowców i wdów. Nie potępia ich, owszem przydaje im sankcję, ale utaić nie chce niechęci, jakie podobne akta w nim wzbudzają. Bo co tylko przechodzi szranki zwykłego porządku, nie może być miłe ani kościołowi, ani prawodawstwu narodowemu. Kościół rad, żeby ludzie poskramiali podżegania ciała, i żyli jak Aniołowie, lecz znając niepowściągliwość naszej skażonej natury, woli żebyśmy ponawiali małżeńskie związki, niż zanurzali się w grzechu Bogu obrzydłym. Ale dość wyraźnie daje nam do poznania, że to jego pobłażanie jest tylko propter duritiem cordis, kiedy nawet błogosławieństwa przy ołtarzu odmawia powtórnym ślubom. Toż i prawodawstwo już urządziwszy porządek spadku po zmarłym właścicielu, przez uszanowanie prawa własności, nie broni mu odstąpić od tego porządku, wolą testamentem objawioną. Ale przynajmniej tyle wymaga rękojmi, tyle form, tyle wyłączeń zastrzega w prawie testowania, że trudno sporządzić testament, który by prawnie nie mógł być zakwestionowany.

Do tego w dawnym naszym stanie społecznym, zachodziła jeszcze inna okoliczność, która nieco utrudzała wyjście dóbr ziemskich z jednych do drugich rąk. Posiadanie majątku ziemskiego było poniekąd rodzajem urzędu, bo wkładało na jego właściciela osobiste obowiązki, jako służbę wojenną. Sprzedaż więc dóbr nie tylko była zrzeczeniem się przychodów na korzyść kupującego, ale niemniej ustępstwem służby Rzeczypospolitej, a tym samem wymagała niektórych ostrożności, jakie w innych społecznościach nie były znane, ani potrzebne. Tym więcej, że u nas do posiadania dóbr ziemskich łączyło się władztwo nad ludźmi, którzy lubo nie należeli do składu politycznego stowarzyszenia, przecie nie byli wyzuci z opieki prawa, tak, że to posiadanie było rzeczywistą magistraturą, a więc wywłaszczenie sprzedawcy przez kupca, jakkolwiek wypływające z wspólnej dobrowolnej umowy, nie mogło być uważane za czynność zupełnie prywatną. Nie bez słuszności, mając to w uwadze nasze prawodawstwo, które dla wszelkich robót poprzestawało na jednej transakcji, domagało się dla kupna dóbr ziemskich aż trzech transakcji, a nabywca nie mógł siebie uważać za ich właściciela póki nie otrzymał na nie przed aktami kontraktu resignationis, kwitu de pretio i donację, a na gruncie intromisję, z mocy tych trzech transakcji. Nie było więc sprzeczności w naszym prawodawstwie, że nie uznawało ważnym testamentu, rozporządzającego dobrami ziemskimi, a przecie pozwalało zapisywać sumy, choćby przewyższające wartość tych dóbr, tak dalece, że spadkobierca wolałby się zrzec swojego spadku, niż go zachować z tak wielkim ciężarem. Sprzeczność byłaby owszem, gdyby prawodawstwo pozwalało odkazywać dobra testamentem, bo raz powiedziawszy, że do nabycia dóbr potrzebne są trzy transakcje, powiedziałoby powtórnie, że jedna i to z natury swojej najsłabsza, jest dostateczną.

Przytoczę drugi przykład. Wyrzucają naszemu dawnemu prawodawstwu, że porządek spadku, nie był w nim dość wyraźnie skreślony, a w tym jest niesłuszność. Gdyż ta niedokładność wypływała z natury naszego politycznego stowarzyszenia. Składaliśmy Rzeczpospolitą szlachecką, w której udzielność będąc zbiorową, była słabą. Żeby w niej jakikolwiek porządek zachować, potrzeba było nadzwyczajnego ducha familijnego; bo gdy władz wykonawczych tak dobrze jak nie było, władza ojców nad dziećmi i powaga starszych krewnych jedynie je zastępowała. Spadki, będąc rzeczą familijną, jak najmniej pośrednictwa prawa potrzebowały. Jest to rzecz tak pewna, że sprawy o sukcesję dopiero w XVIII, stuleciu zaczęły się zagęszczać w naszym narodzie, przy rozwolnieniu węzłów familijnych w domach pańskich, bo co się tyczy w szlacheckich, zwłaszcza od stolicy oddalonych prowincjach, procesy familijne były bardzo rzadkie. Nawet między panami te wiekowe procesy, podżegane przez jurystów, w epoce osłabienia obyczajów, stosowały się jedynie co do spadków kollateralnych, bo co się tyczy spadków dzieci po rodzicach, lub synowców po zeszłych bezdzietnie stryjach, to zawsze były rozdzielone między spadkobiercami, przez starszych krewnych lub przyjaciół. Koekwacja zaś sched ułatwiała się sądem polubownym, a nie urzędowym. Do tego obyczaju stosowali się zarówno panowie i szlachta, i w tym bardzo rzadkie bywały wyłączenia. Jeżeli więc duch naszego prawodawstwa był, żeby jak najmniej mieszać się do tego, co już duch familijny sam mógł załatwiać, nic dziwnego, że musiała być wielka trzeźwość w prawach o sukcesji.

Jednakże podobne sprawy nie mogły nie istnieć. Niedostatek dokładnych praw o sukcesji zastąpionym bywał odwołaniem się do praw obcych. Jurysprudencja narodowa przyznawała Korrekturze pruskiej siłę obowiązującą, na wypadek nieporozumienia stron względem spadków. Ta Korrektura, właściwa tylko trzem województwom, w sprawach sukcesyjnych otrzymała była powagę przyznaną we wszystkich częściach Rzeczypospolitej.

Sejmy wiedziały dobrze o tym, a jednak nie kwapiły się z ogłoszeniem nowych, a dokładnych praw o sukcesjach, bo były złożone nie z profesorów prawa, ale z obywateli praktycznie pojmujących rzeczywiste potrzeby narodu, więc dalekie były od tej świerzbiączki pisania praw, o które bynajmniej niedomagali się ich współobywatele. A właśnie prawo nie powinno być wypadkiem rozumu ale potrzeby. Inaczej będzie narzutem. Prawodawcę nie godzi się uważać za fabrykanta praw, bo zwykle gdzie fabryka, tam i tuzinkowa robota. A nasze sejmy pracowały na urząd. To też, jak Soplica sprawiedliwie powiedział, w naszych dawnych prawach jest jakieś namaszczenie, które im daje poniekąd świętość modlitwy; a tych nowych wyrobów prawnych niepodobieństwo czytać bez doświadczenia jakiejś ckliwości.

Wszakże była zasada jedna w ogólnym pojęciu, jaką miał naród o sukcesjach. Kiedy ostatni posiadacz majątku zmierał, nie zostawiając ani prostych, ani nawet bliskich spadkobierców, ten majątek musiał wracać do źródła swojego. To właśnie praktykowało się względem sum posagowych. Takowy porządek razi teoretyków teraźniejszych, którzy na niego nie mają dość nagan. A jednak był on najstosowniejszym do naszego położenia społecznego. W narodzie albowiem, gdzie wszystko się opierało na związkach krwi, gdzie powadzenie się krewnych było jawnym zgorszeniem, bardzo było właściwie rozciągać pokrewieństwo aż do najwięcej oddalonych od siebie stopni. Posag cofnięty aż do siódmego pokolenia, objawiał krwi związki istniejące czasem między więcej niż stoma obywatelami – i ściskał między niemi węzeł prawicą czasu zwolniony. Potężny magnat częstokroć przypozwany do udziału w sukcesji, która mu zaledwo kilka tysięcy przynieść mogła, poznawał, że jest krewnym szlachcica ubogiego, a który ma już prawo do jego opieki. Pany ubiegali się o takowe sukcesje, lubo po ukończonym windykowaniu majątku, swoją cząstkę ustępowali ubogim współspadkobiercom, aby tym nabywać popularności, na której wówczas jedynie opierała się potęga pana. Bo związki krwi były tak silne w opinii publicznej, że ubogi szlachcic, dowiedziawszy się z toku procesu, że jest krewnym, jakkolwiek dalekim, pana który nawet dotąd wstręt w nim pobudzał, już zostawał jego stronnikiem i za nic by go nie odstąpił; a pan odtąd uważał go za swojego, winnego rachować na jego wsparcie. Właśnie ta zawiłość w porządku sukcesji, i niedokładność praw w tym względzie, była najzbawienniejszą rzeczą dla naszych zachowawczych obyczajów, bo zmuszała obywateli do ćwiczenia się w nauce genealogiów obywatelskich, a ta nauka go utwierdzała w przekonaniu, że całkowite szlachectwo, wyjąwszy świeżo nobilitowanych, było złożone z ludzi, mających z sobą jakieś krwi swojactwo, i że kiedy pan nazywał szlachcica bratem, bynajmniej nie kłamał.

Toż i sprawy rozbiorowe dopuszczone naszym prawodawstwem, jako malum necessarium, a z których najzabawniejsze skutki wypływały dla całego kraju. O czym każdy, który mnie przeczyta bez uprzedzenia, łatwo się przekona, byle raczył cokolwiek uwagi przyłożyć.

Skupienie się nazbyt wielkich posiadłości ziemskich w jednym ręku, jest wielce szkodliwe dla kraju, jeżeli jest rozpowszechnione, gdyż produkcja ziemi na tym koniecznie szkoduje. Żaden ekonomista nie zaprzeczy, że nawet caeteris paribus, dziesięć tysięcy morgów ziemi, podzielonych między dwudziestu właścicielami, więcej produkować będą, niżeli dwadzieścia tysięcy podobnej ziemi w ręku jednego; a ogólna kraju pomyślność, jest w ścisłym stosunku z produkcją cząstek tego kraju. Stąd dążnością prawodawstwa powinien być podział tych posiadłości na pomniejsze własności, wszakże z ostrożnością, żeby nie zanadto zdrobiały, aby nie wpaść w drugą ostateczność nierównie więcej szkodliwą dla kraju, niż pierwsza. We Francji na przykład posiadłości ziemskie tak dalece zdrobniały, że w niektórych kantonach rolnictwo zupełnie zaginęło dla niemożności utrzymania bydła. Posiadłości morgowe i półmorgorwe oprócz siana niczego ni produkują. To już zaczęło zwracać uwagę rządu. Ale my stali nadto daleko od podobnej ostateczności, żeby się jej obawiać. Zbytnia obszerność właścicielstw była dla nas jedynym niebezpieczeństwem. Czuli to nasi przodkowie, i dali tego dowód w swoim prawodawstwie, które opierało się założeniom majoratów, i wszelkim przywilejom pierworodztwa, uważając je nie bez słuszności, jako przeciwne równości szlacheckiej.

Rozpowszechnienie drobniejszych właścicielstw i pod względem ekonomicznym i pod względem politycznym, było rzeczą wielce pomyślną dla kraju. Podziały majątków ziemskich między braćmi nie były jeszcze środkiem dostatecznym dla dopięcia tego celu. Bo te posiadłości, zwłaszcza po przyłączeniu Litwy i Rusi były tak ogromne, że nawet te części przy olbrzymim wzroście wartości ziemi małych właścicielstw nie przedstawiały. Częstokroć młodsi bracia obierali dla siebie stan duchowny, w którym otrzymawszy hojnie uposażone beneficja, jeszcze powiększali to, co z ich ojcowizn było na nich spadło. A te szerokie posiadłości po ich śmierci z naddatkiem powracały tam skąd wyszły. Marnotrawstwo tylko tych ulubieńców fortuny w części mogło zaradzić złemu.

W dawnej Polsce zwykłą koleją rzeczy, magnaci oddłużali swoje majątki wydatkami na posługi Rzeczypospolitej, później jeszcze więcej je oddłużali dla podsycenia osobistego zbytku. Bardzo więc mądrze postąpiło prawodawstwo wprowadzeniem systematu kredytowego, który to marnotrawstwo na korzyść kraju obracał. Bo zgodziwszy się na to, że o ile skupienie się wszystkich posiadłości województwa w kilku rękach jest ciążące dla kraju, o tyle ich podział na seciny właścicielstw jest dla niego korzystnym. Zapytuję czy gdyby usatysfakcjonowanie wierzytelności odbywało się wedle systematu prawodawstw zagranicznych, teraz do nas wprowadzonego, pomierne właścicielstwa mogłyby się w Polsce rozpowszechnić? Sprzedaż przez targ publiczny majątku jednego magnata, odbyłaby się na korzyść drugiego magnata. Bo tylko magnaci byli w możności rozrządzać znaczniejszymi sumami w gotowiźnie. Oni wyłącznie mieli kredyt nie tylko u szlachty, ale i u bankierów Gdańskich i zagranicznych. Nie jeden nieco oddłużony magnat, żeby swoje stołowe srebra i klejnoty zastawił, otrzymałby sumę, za którą na publicznej licytacji kupić by mógł dobra, część powiatu i nie tak bardzo małą zajmujące. Wszakże Mniszech wojewoda sandomierski, córce swojej Marynie dał korzec pereł w wyprawie. A Radziwiłł wojewoda wileński, wziął po ojcu trzysta kamieni srebra, a dwanaście szczerego złota. Żeby oddłużonego magnata dobra były wystawione na sprzedaż publiczną, niezawodnie znalazłby się drugi magnat, który by jakąś małą cząstkę sum ciążących na tych dobrach położył na stół, o resztę długów poukładałby się z wierzycielami, którzy by poprzestali na jego skryptach. I pokazałoby się że może podwoił i tak aż nadto szerokie posiadłości.

Któżby stanął z nim do współzawodu? chyba drugi magnat, a więc w skutku byłoby to samo. Bankier nie miał prawa dóbr ziemskich nabywać. Zresztą wieluż to było tych bankierów w Polsce? dwóch, czy trzech w Gdańsku i nigdzie więcej. Stary Teper za królów Sasów był pierwszym bankierem, który się pojawił w Warszawie. Szlachta, gospodarując na cudzej lub własnej roli, pieniędzy gotowych nie miała. Szlachcic, jeżeli miał w brzęczączce tysiąc złotych, co prędzej spieszył do pana, żeby u niego je złożyć na procent. Dobrze mu było o sześćdziesiąt złotych powiększyć swoje przychody. Roczna opłata dyspozytora tej kwoty nie przenosiła. Tc tysiąc złotych dopisane były do innych kwot ulokowanych przez niego u tegoż pana i tam wraz z innymi zgrzęzły. Ani pomyślił szlachcic o podniesie-siu swojej sumy. A co się tyczy jego sprzętów, jakaż była wartość serwisu z latercyny, stolika, kantorka i dwóch szat przez mielnika wiejskiego sporządzonych i dwóch kanapek z półtuzinem stołków drylichem obitych? Bo to było całkowite mobilium szlachcica nawet osiadłego. Skądże by się wzięły pieniądze, którymi szlachta dobra pańskie mogła nabyć, na ich sprzedaży publicznej. A czy eksdywizje nie były właściwie obmyślane, żeby przy niedostatku kapitałów ruchomych, zamienić na właścicieli proletariuszów szlacheckich? Czy na tym szkodowała Rzeczpospolita, że na majątku jednego księcia Marcina Lubomirskiego 170 dziedziców przez dekret rozbiorowy osiadło i dało popęd rolnictwu krajowemu.

Nie zapominajmy i innej nierównie ważniejszej okoliczności naszego położenia, niżeli korzyści ekonomiczne i socjalne w podziale olbrzymich posiadłości na pomierne właścicielstwa. Rzeczpospolita Polska nie była jednolitym ciałem jak inne sąsiednie stowarzyszenia, a nawet wyznawszy szczerze (bo przede wszystkim trzeba być prawdziwym, ile że obłuda na nic się nie przyda), nigdy, nie było narodu Polskiego w tym znaczeniu, jakie dziś przyznają temu wyrazowi. Wszelkie warunki narodowości ścieśniały się wyłącznie w szlachcie; kto nie był szlachcicem w Polsce, ten był przybyszem, lub niewolnikiem: Stąd szlachcic Polski, jeżeli w sobie wyraża cechy prawdziwej narodowości, nigdy za brata nie uzna tego, który nie jest szlachcicem bo nie ma z nim żadnej wspólności ani krwi, ani wyobrażeń. Trzeba więc wielkiego zwątlenia w obyczajach i wyobrażeniach Polskiego szlachcica, żeby tego, który nie jest szlachcicem, nie uważał za więcej obcego dla siebie, niżeli na-przykład zagranicznego szlachcica. Te wszystkie utopie o zjednoczeniu wszystkich stanów u nas w wspólnej wszystkim narodowości, są piękne zasady teoretyczne, ale których w duchu nikt nie podziela. Zdarzają się częste wypadki, że szlachcic spodlony ubóstwem, wyznaje przyjaźń dla bogatego nieszlachcica, i w tym wyznaniu, w tej poufałości upatruje jakieś korzyści. Ale wejrzawszy w tajniki serc tych dwóch tak ścisłych przyjaciół, cóż w nich się upatruje? oto że szlachcic nienawidzi tego, z którego życzliwości korzysta, a nieszlachcic pogardza szlachcicem, który się uniża aż do przyznania się do jego braterstwa. Jest w tym bez wątpienia wiele wyjątków. Ale czyż tak nie jest w powszechności? Na co się przydały te względy ludzkie. Pisarz jest w swoim rodzaju mężem stanu, a to wysokie powołanie zdradza, skoro dla honorariów księgarskich, albo żeby się przymilić gminowi, wszędzie ciemnemu a u nas więcej niż gdzie indziej, pisze przeciwko własnemu przekonaniu, i rozsiewa w swoim społeczeństwie niebezpieczne błędy. Fakt oczywisty nie przestaje być faktem, chociażby miliony głosów odzywały się, że on nim nie jest. Otóż jest faktem, że polskość nie była przyrodzonym wypadkiem urodzenia, lub zamieszkania na ziemi do Polaków należącej, ale przywilejem uznanym w całkowitej masie ich społeczeństwa. Nigdy chłop w Polsce zamieszkały, nie powie o sobie, że jest Polakiem, jak na przykład chłop Rosyjski, który na zapytanie: „kto ty taki?” niezawodnie odpowie z jakąś dumą: „Ruski!” Nasz chłop nigdzie u nas nie odpowie na podobne zapytanie: „Polak”. Nazwie siebie Mazurem, Rusinem, Pińczukiem, Kaszubą, Góralem, Krakowiakiem, a nigdy Polakiem, bo nie jest szlachcicem. U nas narodowość ściśle jest złączona z przywilejem, fenomen osobliwszy w historii. Sam wyraz szlachcic nie jest w źródłosłowie swoim z pochodzenia Niemieckiego, jak to utrzymują ci, którzy są obcy naszym podaniom. Nie wypływa on ani ze Schlacht, co by wyrażało stan rycerski, ani z Geschlecht, co wyraża rasę, ale po prostu z mitycznego założyciela Polski Lecha. Rusini sprawiedliwie nazywają szlachtę naszą Lachami. Uszlachcić jest to z lachcić, przetworzyć obcego w Lacha. I w samej istocie, trudno się wzwyczaić do wierzenia, że kto nie z lachconym, może być Lachem. Znieść szlachectwo Polskie, a z nim razem i polskość zniknie.

Polska pod względem moralnym nie była narodem ale kastą władnącą, od wszystkich innych różniącą się. Im żywotniejsze były w Europie wyobrażenia kastowe, arystokratyczne, tym potężniejszą musiała być Polska, która najszczytniej te wyobrażenia wyrażała w swoim stowarzyszeniu. Skoro te wyobrażenia od czasu reformacji religijnej omdlewać zaczęły, potęga Polski tajać musiała. Aż na koniec współcześnie z tryumfami demokracji runęła z niewypowiedzianą łatwością. Bo idea, która jej służyła za podstawę, już z niej się była ulotniła.

Zresztą nawet w czasie swojej czerstwości, Polska nie była jednolitym ciałem politycznym. Cóż mamy pewnego o jej początkach? Oto, że przybyła jakaś horda wojownicza między Wartą i Notecią, ujarzmiła tubylców i przyrodzoną koleją rzeczy zamieniła się w kastę. Ta jej pierwsza zdobycz była nader szczupła, później rozszerzyła się w olbrzymich rozmiarach, przez podboje i zjednoczenia.

Lachy czyli szlachta polska, bo to jest jedno, zdobyli na Morawach Kraków i znaczną część Małej Polski na Pomorzanach, a powtórnie na rycerzach Teutońskich Prusy Królewskie, na Jadźwingach Mazowsze i jego sąsiednie województwa, na Kniaziach ruskich u-dzielności Halickie i Włodzimirskie, na koniec przez Unię z Litwą zyskali całą Ruś zachodnią. A w tym różnorodnym ciele, zapytuję, co było polskiego oprócz szlachty. Trzeba było więc zjednolicić to osobliwszego rodzaju ciało polityczne, w którym kasta wojownicza, kasta przemysłowa i kasta rolnicza nic wspólnego z sobą nie miały w swoim pochodzeniu: a do tego nie było skutecznego a możebnego środka, jak tylko rozrzucić szlachtę po tych ziemiach, i tam ich ustalić właścicielstwami. Królów nadania w nagrodę zasług rycerskich, to zbawienne dzieło rozpoczęły, a czas by dokonał reszty. Bo nie tylko że wodzowie otrzymywali przestrone włości, ale często całkowite szeregi kopijników wraz z szlachectwem i nazwiskiem całkowitemu oddziałowi wspólnym, otrzymywały udziały ziemi, którą później własnymi rękoma uprawiały. I to jest początek okolicznej szlachty na Rusi koronnej i litewskiej.

Z jednej strony szlachta okoliczna, z drugiej szlachta uboga, sprowadzona z dawniejszych prowincji Polski, dla posług ekonomicznych tych, którzy potężne nadania otrzymali, tworzyły jakoby ogniska ducha polskiego w ziemiach obcych, posiadających odrębną cywilizację. Mieszkance tych ziem jeszcze nie byli Polakami, bo nie byli zlachceni, ale te osady kasty przewodniczącej do tego zaszczytu ich przygotowywały, usiłując ich spoufalić z mową i obyczajowością podbojców.

Przodkowie nasi pragnęli spolszczyć te obce zaludnienia, które podgamęli byli pod swoje władztwo, bo czuli dobrze, że lubo siebie nazywali narodem, rzeczywiście składali tylko kastę, a dopiero przepolszczeniem, czyli uszlachceniem gminu zostaliby narodem. Ale działali z wielką ostrożnością, nie kwapiąc się z ogłoszeniem ustaw, które by te chęci szybko zamieniły w czyny. Bo ci mężowie w prostocie swojej byli nadto praktyczni, żeby przypuścić, iż trochę płynu czarnego i arkusz papieru są zdolne przekroczyć warunki czasu. Sama trzeźwość naszego dawnego prawodawstwa to chlubne świadectwo im przynosi.

Ale że była dążność do uszlachcenia stopniami całego narodu, o tym przekonywa rozważne czytanie dawnych praw polskich i uwagi dziejopisarzy współczesnych. W Statucie Wiślickim znaleźć można organizacyjne prawa dla mieszczan, które już ich wyłomywaty z pod władztwa szlachty, jest tam i kilka praw wcale liberalnych dla włościan, a niemało lat przed pojawem Statutu Wiślickiego jest ważne świadectwo Kosmasa Pragskiego w Kronice czeskiej, że już przed Mieczysławem Sprawiedliwym były prawa dla włościan wielce im miłe. Wszystko to były przygotowania do zlachcenia, czyli zjednolicenia różnorodnych części w jedną całość. Bo i to jest rzeczą godną zastanowienia, że lubo nigdzie, nawet w czasach feudalnych, szlachta nie miała podobnych przywilejów i prerogatyw, jakimi się cieszyli Lachowie czyli szlachta polska, nigdzie nie było takiego ułatwienia do dostąpienia tego zaszczytu, jak w Polsce. Prawo zapewniało szlachectwo każdemu żydowi, który przyjmował wyznanie panujące w Rzeczypospolitej. A chociaż później wykonanie tego zatamowane zostało w Wielkiej Polsce i w niektórych województwach Małej Polski, na Rusi i w całej Litwie aż do końca, z największą ścisłością to zbawienne, bo pobożne prawo się dopełniało. Całkowite mieszczaństwo krakowskie, już w XIV. wieku uszlachcone zostało, i niektóre rodziny miejskie wkrótce do pierwszych zaszczytów Rzeczypospolitej przystąpiły Trivium i quadrivium każdemu Plebejuszowi dawało prawo do szlachectwa. Cała różnica między lakierni szlachectwami, a tym, które się nabywało zasługami rycerskimi, że w przywileju pierwszych było napisane praeciso skarta bellatu, a w drugich ex charta belli. Ale te odróżnienia już w trzecim pokoleniu znikały. Dodać trzeba ile to kozaków w skutku paktów Andruszowskich, za rekomendacją Bohdana Chmielnickiego otrzymało nobilitacje, niemniej niezliczoną ilość poddanych z Wielkiej Polski, Mazowsza i Podlasia, sprowadzonych przez panów do dóbr, jakie posiadali na Rusi, która zestarzawszy się w ich usługach dla siebie i potomstwa swojego za wstawieniem się tychże swoich panów, otrzymała uszlachcenie, zacierające różnice pochodzenia. Cóż powiedzieć o jeńcach tatarskich, zaprowadzonych do Litwy przez księcia Witolda, z których wszyscy, mający stopnie wojskowe, bez względu na tak wielką różnicę wyznań i krwi, przypuszczeni zostali do udzielności szlacheckiej.

Nic nie było wspólnego w rodzaju Polaków a innych mieszkańców tej części Europy, która się później nazywała Polską. Ród polski rozszerzał się przez asymilacją obcych do jego własnych żywiołów, a ta adopcja Rusina, Morawczyka, Wołocha, przybysza żyda, lub Niemca uskuteczniała się jedynie przez uszlachcenie. Włościanin był własnością bezpośrednią duchownego lub świeckiego obywatela. Wprawdzie nie był poniżony do stanu niewolnika rzymskiego, bo byt związany z panem swoim węzłem braterstwa, religii, która się brzydzi uciskiem, ale zawsze był zawisłym od jego woli. A przemyślnik, rękodzielnik, rzemieślnik, szynkarz, lubo wolność cywilną miał zabezpieczoną prawem, nigdy ani sam siebie nie miał za Polaka, ani od innych za takiego był miany. Kto przeciwko temu pisze, ten albo nie zna historii polskiej, albo na nią patrzy przez szkło wyobrażeń teraźniejszych, albo po prostu pisze przeciwko własnemu przekonaniu.

Jest to rzecz tak pewna, że w krytycznych okolicznościach, w jakich częstokroć znajdowała się ta Rzecz-pospolita szlachecka, w wojnach odpornych, jakie musiała toczyć, nawet w czasie napadu Bisurmana, stan włościański o tyle tylko miał udziału w tych zapasach, o ile do tego był zmuszony wolą tych, co nad nim rozciągali władztwo, a stan miejski zawsze był obojętny na wszelkie wypadki. Powie kto, oto dla tego, że oba te stany nie miały przyznanych sobie praw politycznych. A czemuż w Rosji, gdzie także te stany nie posiadały tych praw, ile razy było niebezpieczeństwo dla państwa, samorzutnie rzucały się w pobojowisko i za nic miały ofiary, jakie jemu przynosiły. Wszakże Minin, ów zbawca Rosji, był mieszczaninem. I nigdy nim być nie przestał. Dla czegóż w Polsce nie było Mininów, a tylko szlachta cały ciężar wojen ponosiła. Oto dla tego, że w Rosji bojar i plebejusz są z jednej krwi, tym samem wspólną mają ojczyznę – w tym jest cała tajemnica jej potęgi. Bojar, mieszczanin i włościanin są braćmi, i ze wspólnością krwi, mają wspólność uczuć, dla wspólnej ojczyzny.

Tego w Polsce nigdy nie było. Oddać więc trzeba sprawiedliwość jej prawodawcom, że poznawszy niebezpieczeństwo, w jakiem z tego powodu ich ojczyzna zostawała, ułatwiali ile było możności usynowienie tych, co krwią swoją byli jej obcymi. We Francji, gdzie systemat feudalny najwięcej był rozwinięty, lubo przypuszczenie ujarzmionego Galla do zaszczytów zwycięskiego Franka często powtarzanym bywało wypadkiem, wszakże zawsze pozostawała krzywdząca różnica między Gentilhomme potomkiem Franków, a noble czyli uszlachconym Gallem. Le Roi peut ennoblir mawiano mais Dieu seul fait le Gentilhomme. W dawnej Polsce rzeczy inaczej się miały. Wnuk neofity, lub innego plebejusza uszlachconego mógł z pewną dumą powiedzieć o sobie: „szlachcic na zagrodzie, równy wojewodzie” bo rzeczywiście był jemu równym.

Polska więc przez szlachectwo rozprzestrzeniała się. Im więcej w prowincji było posiadłości szlacheckich, tym więcej było w niej polskości. Stąd województwa, gdzie przemagały w liczbie królewszczyzny, nie miały fizjonomii Polskiej, i zawsze w nich przebijała się obczyzna. Żeby je przepolszczyć nie było ku temu skuteczniejszego środka, jak wszelkimi sposobami mnożyć małe właścicielstwa, które byty jakoby apostolstwem politycznym. Dzierżyciele szerokich właścicielstw ziemskich nigdy być nie mogą tak liczebni, żeby aż przetworzyć obyczaje kraju, w którym osiadają. Panowie trzymając liczne dwory, wpływy wielkie rozpościerali na szlachtę, ale tej nie potrzeba było polszczyć; a co się tyczy włościan, panowie nie będąc do nich zbliżeni, i nie zajmując się szczegółami gospodarstwa, byli dla nich przedmiotem bojaźni i uszanowania, ale na ich obyczaje wpływać nie mogli. Szlachta żyjąc w ciągłych z nimi stosunkach, dopełnić mogła misję przygotowania ich do polskości. Jest to rzecz tak pewna, że powiaty, gdzie rozrodzona szlachta, jak na nąjszczuplejszych dziedzictwach miała swoje siadła, te nąjdobitniejsze rysy cywilizacji Polskiej wyrażały, i tam właśnie ta cywilizacja najwięcej przywabiała poddaństwo.

Mnożenie małych właścicielstw było więc czynem miejscowej polityki. Z tego stanowiska sądząc, można twierdzić, że prawo a więcej jeszcze jurysprudencja nie z książek, ale z życia obywatelskiego rozwinięta, gdy nieopłacalnego posiadacza dóbr majątek rozdzielała między jego wierzycielami, najzbawienniej postępowała dla pomyślności i materialnej i politycznej Rzeczypospolitej. Materialnej, bo utworzeniem drobnych właścicielstw powiększała produkcję kraju; politycznej, bo mali kapitaliści z proletariuszów postępowali na właścicieli ziemskich, a tym samem z próżnia czego przechodzili w pracowite życie. A do tego obyczajowość i duch Polski więcej dostępnymi były dla włościan. Zauważyć można, że po wsiach, w których z powodu eksdywizji kilku a nawet kilkunastu dziedziców się mieści, język Polski jest więcej rozpowszechniony między włościanami, niżeli w tych, gdzie jeden tylko dziedzic mieszka z swoim dworem, a cóż dopiero w takich, gdzie noga dziedzica tak dobrze jak nigdy nie postała, a gdzie tylko dyspozytor przesiaduje.

Prawa cywilne nie mogą być jak tylko odblaskiem obyczajów, i odnosić się muszą ściśle do stanu politycznego społeczeństwa. Dziś kiedy te obyczaje się zwątliły tak, że ledwo jakiś ich ślad pozostał, kiedy systemat polityczny w zupełności się odmienił, kiedy nowe stosunki zagwarantowane przysięgą obywatelską, włożyły na nich nowe obowiązki, dawne prawa byłyby anachronizmem, a tym samem w pełności nie mogąc być wykonane, żadnej rękojmi nie przynosiłyby dla społeczności. Któż wątpi, że odmiana prawodawstwa została koniecznością. I chętnie wierzę, że skoro czas, ów wielki działacz zespoli to prawodawstwo z obyczajami i wyobrażeniami tych, co jemu ulegają, bez wątpienia największe korzyści rozleją się z tego na całkowitą społeczność. Ale jeżeli ze stanowiska naukowego chcemy sądzić nasze dawne prawa i ustawy, winniśmy cofnąć się do epok, w jakich one się pojawiły, i mieć na względzie warunki moralne, obyczajowe, polityczne, które ich czyniły niezbędnemu Bo jeszcze raz powtarzam, prawo nie jest dziełem dowcipu, talentu, ani nawet nauki, ale wypadkiem przywołanym potrzebą publiczną. W oderwaniu więc swoim od warunków, z których czerpało żywotność, nie może być właściwie sądzone, jak oda, dramat, lub inne dzieło sztuki, które samo w sobie już przedstawia jakąś całość. A jeżeli przy tych warunkach będziemy z rozwagą wertować dawne nasze prawa, one się usprawiedliwią przed naszym sumiennym i oświeconym przekonaniem. A wtedy nie duch krytyki, ale uwielbienie dla naszych przodków ogarnie nasze serca.

Na tym kończę to pisemko, które bardzo małej liczbie czytelników podobać się może. To aż nadto przewiduję, ale bynajmniej nie jestem tym zrażony. Żeby się komu podobać, trzeba mieć z nim jakąkolwiek styczność w zasadach, a co do mnie, wyznaję szczerze, że tym samym uwielbiam wielkich naszych przodków, czuję wstręt od ich potomków. Między nimi a mną cóż może być wspólnego? Na to żebym się podobał publiczności, aż do pozyskania jej pochwał, potrzeba by z jednej strony zwalczyć wiele przesądów, a z drugiej uczynić wiele koncesji, a do tego wcale nie jestem sposobny. Z resztą nie pojmuję na co by mi się przydały te pochwały; bym aż tak drogo je okupywał. A co się tyczy nagan, obelg, potwarzy, te do ranie niedojdą, gdyż jako już powiedziałem, nowości w polskim języku pisanych nie czytam, a choćbym je czytał te bynajmniej mnie nie zmartwią. I owszem pod pewnym względem mogłyby podchlebić mojej miłości własnej, bo wiem na jakich to pisarzy u nas powstawano, a jakich pod niebiosa wynoszono. Na koniec do kilku myśli w nieporządku rzuconych na papier, nie przywiązuję ceny tak wysokiej, żebym aż się gniewał na tych, którzy się na nie zgodzą: a jednak nie tracę nadziei, że i ta mała praca może się okaże pożyteczną.

 

 

 

 

 

 

 

 

Najnowsze artykuły