Artykuł
Gospodarcze granice liberalizmu i etatyzmu

Pierwodruk: Kraków 1929. Przedruk: Liberalizm i etatyzm, Kraków 2012.

 

 

Die antiliberale Politik ist Kapitalaufzehrungspolitik.

Ludwig Mises, Liberalismus

 

Podkreślam raz jeszcze tytuł: nie będę mówił w niniejszej pracy o etycznych, politycznych, narodowych i kulturalnych względach, które w wielu punktach ścieśniać mogą − ścieśniać niekiedy muszą − pole liberalnej polityki ekonomicznej[I]. Chcę mówić o zakresie, w którym uważam za uzasadniony liberalizm, względnie uznaję potrzebę interwencji państwa ze względów wyłącznie gospodarczych. Przez względy gospodarcze rozumiem dążenie do powiększenia ogółu bogactwa danego społeczeństwa[II].

Wyobraźmy sobie dwa warsztaty produkcji, np. dwa folwarki lub dwie fabryki sukna, w zupełnie równych warunkach ekonomicznych. Oba produkują w wolnym współzawodnictwie. Jeden z nich (A) daje większe zyski netto przy mniejszej produkcji, drugi (B) wykazuje większą produkcję, a mniejsze zyski netto.

Dla większej jasności przedstawmy sobie cyfrowo bilans ich gospodarki:

 

A

B

produkcja 100 000 zł

koszty 80 000 zł

zysk netto 20 000 zł

produkcja 110 000 zł

koszty 95 000 zł

zysk netto 15 000 zł

Nikt nie będzie miał wątpliwości, jak odpowiedzieć na pytanie, który z tych dwóch warsztatów gospodarowany jest lepiej z punktu widzenia prywatno-gospodarczego. Warsztat B − biorąc pod uwagę równe warunki obu − gospodarowany jest widocznie zbyt kosztownie. Oczywiste jest, że lepiej wyjdzie na swojej gospodarce właściciel warsztatu A, tj. tego, którego rentowność jest większa.

Które jednak z tych gospodarstw pomnaża w wyższym stopniu bogactwo społeczeństwa? Które odpowiada tym samym lepiej naczelnemu postulatowi polityki ekonomicznej? Większość zapytanych odpowie bez wahania, że społecznie korzystniejszy jest warsztat B. Wszakże − powiedzą − „społecznie” chodzi o maksimum produkcji, a nie o zyski jednostki. Warsztat B daje o 10 000 zł więcej produktów, a przez to w wyższym stopniu aniżeli A wzbogaca społeczeństwo. Prawda, że właściciel rentowniejszego przedsiębiorstwa bardziej wzbogaca siebie, ale ten egoistyczny punkt widzenia nas nie interesuje. Ten, kto produkuje więcej zboża czy sukna, dostarcza więcej środków zaspokajania potrzeb konsumentom. Zatrudnia on także w swoim gospodarstwie więcej pracy, kupuje więcej węgla, nawozów sztucznych, maszyn, narzędzi − w sumie przewyższa w tej pozycji warsztat B swojego konkurenta o 15 000 zł. O tę sumę − wywodzić będą społecznicy − wzbogaca bardziej aniżeli przedsiębiorca A robotników, dostawców środków produkcji.

Ta odpowiedź jest w oczach fachowca-ekonomisty zasadniczo błędna, a jej uzasadnienie nie wytrzymuje najlżejszej krytyki. Ekonomista musi uznać, że ponad wszelkie wątpliwości więcej bogactwa dostarczy społeczeństwu producent A, to jest ten, który wytwarza mniej, ale osiąga większe zyski.

Na jakiej drodze dochodzi ekonomista do tego, na pierwszy rzut oka niezgodnego ze zdrowym rozsądkiem, twierdzenia? Jak to może być, by mniej produkując, dawać więcej bogactwa?

W zrozumieniu tego poglądu nie ma żadnych trudności prócz jednej. Należy zdobyć się na rozpatrzenie zagadnienia właśnie z punktu widzenia ekonomisty, a nie żadnego innego. Nie zdanie inżyniera (który za najkorzystniejsze uzna wyprodukowanie maksymalnej ilości ton żelaza, metrów sukna, cystern nafty), nie zdanie przedstawiciela pracy (dla którego najkorzystniejsze będzie gospodarstwo zatrudniające możliwie największą liczbę robotników), nie zdanie dostawcy surowców czy narzędzi, ani wreszcie nie zdanie konsumenta ma tu decydujące znaczenie. Trzeba się wznieść ponad nie wszystkie. Ekonomista nie może się ograniczyć do rachunku poszczególnych pozycji bezpośrednich korzyści konsumentów, robotników, dostawców związanych z tym właśnie przedsiębiorstwem. Musi objąć swoim rachunkiem ogół potrzeb społeczeństwa, ogół możliwych zastosowań pracy i kapitału i ogół możliwych do osiągnięcia korzyści przy danym nakładzie.

Jakiż będzie bilans takiego zestawienia?

Jeżeli, jak to przyjęliśmy w naszych założeniach, oba rozpatrywane warsztaty produkują w wolnej konkurencji, to znaczy to, że zysk netto osiągnięty przez A równy jest zyskowi, jaki przy tym samym nakładzie kosztów można osiągnąć w każdym innym podobnym warsztacie.

Producent A, włożywszy 80 000 zł w koszty produkcji, wytwarzał wartość 100 000 zł. Licząc przeciętnie, każde włożone 1 000 zł dawało 1 250 zł. Tę samą wartość można było wygospodarować na innym kawałku ziemi czy w innej fabryce. Producent B włożył w swoją produkcję 95 000 zł, czyli o 15 000 zł więcej aniżeli A. Te 15 000 zł umieszczone tam, gdzie dałyby normalny dla danych warunków przyrost wartości, powinny były „dorobić” piętnaście razy 1 250 zł, tj. 18 750 zł. Jednak warsztat B wykazuje produkcję o wartości 110 000 zł, to jest zaledwie o 10 000 zł wyższą od warsztatu A. W ten sposób nadwyżka nakładów nie została wyrównana i przyniosła przedsiębiorcy deficyt 5 000 zł. Strata społeczna, jaka jest wynikiem tego niegospodarczego ulokowania nakładów, jest jednak jeszcze większa. Wynosi ona całą różnicę pomiędzy możliwym do osiągnięcia przyrostem wartości przy innym zastosowaniu tej samej sumy a przyrostem istotnie osiągniętym. Możliwy do osiągnięcia przyrost przy zastosowaniu 15 000 zł był 18 750 zł, istotnie uzyskany wynosił zaledwie 10 000 zł. Strata społeczna wynosi 8 750 złotych. To rozumowanie będzie bardziej przejrzyste, jeśli wyobrazimy sobie, że przedsiębiorca B rozporządzał początkowo tą samą sumą nakładów, jaką wkłada w produkcję przedsiębiorca A, i mógł osiągnąć ten sam zysk netto, do tego zysku byłby też dążył, gdyby się był kierował wyłącznie gospodarczymi kryteriami. Chcąc jednak, jako człowiek „uspołeczniony”, podnieść swoją produkcję i przypuszczając, że nawet jeżeli przez to zmniejszy rentowność swojego warsztatu, przysłuży się jednak społeczeństwu, pożyczył sumę 15 000 zł, którą użył w produkcji. Gdyby był tego nie zrobił, ta suma byłaby się znalazła w gospodarce innego jakiegoś egoistycznego i wyrachowanego gospodarza (X), gdzie odegrałaby swoją rolę, przysporzyłaby mu zysków, a społeczeństwu dałaby możliwy w danych warunkach największy przyrost bogactwa.

Uspołeczniony producent B zmniejszył swoje zyski absolutnie o 5 000 zł, relatywnie (w stosunku do sumy nakładów) − o 5 937 zł, a bogactwo społeczne − o 8 750 zł.

Większy natomiast zysk netto pierwszego, dobrze kalkulującego egoistycznego przedsiębiorcy, oczywiście społecznie nie przepadnie. Przedsiębiorca A nie spali ani nie wrzuci do wody tych wartości. Wyda je na dalszą produkcję (nie w swoim warsztacie, który osiągnął już możliwie największą rentowność, ale na innym), złoży może do banku, kupi akcje czy nawet po prostu najegoistyczniej skonsumuje.

Niezależnie od tego, który z tych sposobów zostanie obrany, suma ta uruchomi pośrednio i w innych może gałęziach produkcji nie mniejszą ilość pracy, surowców, narzędzi. Konsumentom zaś da większą ilość dóbr lub dobra więcej w danej chwili pożądane lub potrzebne.

Prawda, on sam wyprodukował o 10 000 zł mniej w postaci zboża czy sukna. Prawda także, że o 15 000 zł mniej w swoim warsztacie wydał na pracę, surowce i narzędzia, ale nie wycofał z miejsca, gdzie by najwydatniej pracowały, 15 000 zł, które już w trakcie produkcji w danym okresie dałyby konsumentom 18 750 zł, a zatrudniłyby pracy za 15 000 zł, wyda o 5 000 zł więcej na płace robocze, surowce i narzędzia, zużytkowując swój czysty zysk. Jeżeli i konsumpcję z zysków netto, która uruchomiła nowe ilości pracy i kapitału, wstawimy w rachunek, to ostateczny bilans społeczny gospodarki przedsiębiorcy A w porównaniu z producentem B wyglądać będzie jak następuje:

 

1) w okresie produkcji

społeczne minusy:

społeczne plusy:

a) A wyprodukował mniej od B o 10 000 zł

b) A zatrudnił mniej pracy
i kapitału od B o 15 000 zł

 

Razem 25 000 zł

a) producent X wyprodukował nakładem 15 000 zł 18 750 zł

b) producent X zatrudnił pracy i kapitału za 15 000 zł

 

Razem 33 750 zł

2) po skończonej produkcji

 

a) producent A z zysku netto uruchomi pracy i kapitału więcej od B o 5 000

b) producent X z zysku netto uruchomi pracy i kapitału za
3 750

Razem 25 000 zł

Razem 42 500 zł

 

Różnica społeczna, która wynosiła w trakcie produkcji 8 750 zł, podniesie się zatem do sumy 17 500 zł, jeżeli weźmiemy pod uwagę pośrednie konsekwencje gospodarczego lub niegospodarczego zastosowania tej samej sumy kapitału i jeżeli, wzorując się na naszych przeciwnikach, liczyć będziemy jako pozycje „uruchomienie pewnych ilości pracy i kapitału”.

Ten cały rachunek ulegnie zmianom zależnie od cyfr, które weń wstawimy. Jedno pozostanie zawsze niewątpliwie: każda jednostka kapitału umieszczona nienajrentowniej przynosi stratę społeczną.

Każdy egoistycznie i racjonalnie kalkulujący gospodarz pomnaża najwydatniej liczbę przedmiotów zaspokajających potrzeby. Więcej będzie dóbr ogółem, choć w innej proporcji poszczególne rodzaje dóbr na rynku wystąpią.

Zboża czy sukna będzie może na skutek egoistycznej kalkulacji producenta A mniej w społeczeństwie, ale dóbr najbardziej potrzebnych, więcej w danej chwili pożądanych aniżeli zboże czy sukno, będzie niewątpliwie więcej.

Konkluzja: dobry gospodarz dąży do maksymalnego zysku netto. Swój kapitał i pracę lokuje w tych działach produkcji, gdzie go można osiągnąć. Tym samym zaś najwydatniej zwiększa bogactwo społeczne.

Ten rachunek jest niezbity. Wykazuje on najlepiej całą dobroczynną rolę swobody i wolnej konkurencji w życiu gospodarczym. One właśnie każdą cząsteczkę sił produktywnych tam kierują, gdzie jest społecznie najpotrzebniejsza.

W powyższych kilku zdaniach da się streścić cała filozofia i ewangelia liberalizmu.

W tym świetle jasno uwydatnia się, jak zasadniczo błędne jest szeroko rozpowszechnione mniemanie, że zachodzi sprzeczność między produktywnością (wzbogacaniem społeczeństwa) a rentownością (wzbogacaniem jednostki)[III]. Niedorzecznością też okazuje się postulat socjalizmu, by produkcja skierowana była nie na osiąganie zysków, ale na zaspokajanie potrzeb. Każda produkcja, niedążąca do zysków, gorzej zaopatrzy społeczeństwo, a właśnie dążenie do zysków jest zaspokajaniem potrzeb. Nie można bowiem osiągać zysków, nie zaspokajając potrzeb, a największe zyski osiąga się, zaspokajając najpilniejsze potrzeby konsumentów.

Z przeprowadzonej analizy fikcyjnego przykładu wynika też z żelazną konsekwencją jasny sąd o tych wypadkach, w których organizacje przymusowe, wyciągając kapitały z rąk prywatnych, lokują je w swoich przedsiębiorstwach nie według rachunku zysku, ale według kryteriów „wyższych” − „dobra społecznego”. Każde 1 000 złotych wyrwane z tego miejsca, do którego zdąża, przyciągane obietnicą najwyższego oprocentowania i umieszczone w produkcji nierentownej lub mniej rentownej, jest czystą stratą społeczną, dającą się cyfrowo obliczyć.

Przedsiębiorstwa prowadzone przez organizacje przymusowe (państwo, gminy) nie pod kątem widzenia materialnego zysku, są – z punktu widzenia bogactwa społecznego – trwonieniem bezpowrotnym jego zasobów; są przeto gospodarczo szkodliwe.

Przedsiębiorstwa państwowe czy gminne, prowadzone z celem osiągania zysków (skomercjalizowane), są zbędne, skoro do tego samego celu dążą egoistycznie zorientowane jednostki.

Te twierdzenia uważam za udowodnione i pewne z punktu widzenia wzbogacenia społeczeństwa. Innych punktów − powtarzam − nie chcę poruszać.

Tak jest zawsze i wszędzie, gdzie z dostateczną swobodą działa wolna konkurencja. Ona jest siłą, która organizuje najsprawniej życie gospodarcze. Spotykamy często z teoretycznej literatury socjalizmu lub z praktyki bolszewickiej żywcem przejęte twierdzenia, że gospodarka taka przedstawia chaos, zamęt, żywioł nieokiełznany, który trzeba ujmować w planowość (Planwirtschaft), by nakierować go na dobro ogółu.

W rzeczywistości jest wręcz przeciwnie. Wolna konkurencja sama wyznacza plan ogólny i proporcje, w których potrzebne są w danym ustroju różne działy produkcji. Każda gałąź wytwórczości, która daje zyski wyższe aniżeli przeciętny zysk osiągany w innych działach, jest zbyt szczupło rozwinięta. Powinno się ją rozwinąć i przy zasadzie wolnej konkurencji sama ona rozkwitnie, napłyną do niej bowiem za wskazówką wyższych zysków jak za igiełką kompasu kapitały i praca. Każdy dział produkcji, który przestaje się opłacać, względnie procentuje się niżej niż przeciętnie, jest w hipertrofii. Wolna konkurencja sama, poprzez odpływ kapitałów i pracy, ścieśni go do właściwych rozmiarów.

Nie ma i logicznie być nie może żadnego teoretycznego sposobu, który by nam umożliwiał obliczenie a priori, w jakich rozmiarach należy te lub inne działy rozwijać. Jedyną wagę i miarę nosi w sobie każda jednostka, porównując bezustannie w życiu użyteczności krańcowe różnych dóbr i wybierając te, których użyteczność dla danej chwili jest wyższa. W tym kierunku rzuca jednostka swą siłę kupna, a owa siła kupna pobudza produkcję i każe jej się rozwijać w proporcji do natężenia potrzeb.

Prawda: zmiany techniki, warunków przyrodniczych, liczby ludności i jej potrzeb, mody itp. bezustannie przesuwają te proporcje. Ale konsekwencją każdego takiego przesunięcia są bezustannie wytwarzające się różnice rentowności. Wywołują one reakcję ze strony istotnie gospodarczo kalkulujących jednostek, którą opisałem przed chwilą. Gdyby ten proces mógł się do końca rozwinąć, dostosowanie rozmiarów poszczególnych gałęzi produkcji do rozmiarów potrzeb byłoby możliwie, w danych warunkach najdoskonalsze. Następujące wciąż dalsze zmiany warunków przyrodniczych i socjalnych nie pozwalają nigdy na doprowadzenie tej autoregulacji do końca, nie należy jednak zapominać, że każda czynność oparta na rachunku gospodarczym ku temu punktowi równowagi całość układu zbliża, każda zaś kierowana innymi motywami od owego punktu ją oddala.

To właśnie robi wszelkie wprowadzanie „planu”, o ile idzie w poprzek naturalnym dążnościom życia gospodarczego.

Słyszę już zarzut przeciwko moim dotychczasowym wywodom: wychodzi pan z założenia, że jednostka w gospodarce prywatnej dobrze kalkuluje, że zna swoje interesy, że wie, gdzie i jak lokować swoją pracę i kapitały. To jest fikcja niezgodna z rzeczywistością. Czy nie większą utopią jest jednak przypuszczać, że urzędnik wie lepiej, gdzie jest korzyść jednostki?

Zarzut jest mimo to częściowo słuszny, a wniosek stąd płynie oczywisty. Państwo ma obowiązek kształcenia gospodarczego swych obywateli. Nie myślę o tym, by ich kształciło w teorii ekonomii. To potrzebne byłoby i pożyteczne dla ministrów. Przeciętna jednostka powinna mieć możność orientacji w koniunkturze swojego zawodu. To jej wystarczy, a „brudny egoizm” powie jej wówczas, co robić, by siebie i społeczeństwo wzbogacić.

Badania koniunktury, takie, jakie za wzorem Niemiec, Anglii czy zwłaszcza Stanów Zjednoczonych prowadzi Instytut Badania Koniunktur w Warszawie, popularyzacja wykształcenia technicznego, udostępnianie techniczne kredytu − oto racjonalizacja życia gospodarczego w dobrym stylu. Oto zadania, na które państwo powinno poświęcać środki, trwonione bezużytecznie na wysiłki krępowania
i regulacji gospodarki prywatnej w myśl urojonych „planów”.

To powinno być zrobione. Nie należy natomiast zbytnio wątpić w mądrość gospodarczą jednostek. Są narody gospodarczo bardziej i mniej uzdolnione. Polacy należą z pewnością do drugiej grupy. Zdolność dorabiania się jest u nas mniejsza niż we Francji, u Niemców czy Anglosasów, ale mimo wszystko trzeba sobie zdać sprawę z tego, że utrzymanie majątku nienaruszonego jest i u nas pewną normą, na ogół przestrzeganą. Wypadki marnotrawstwa to wypadki wyjątkowe i patologiczne. Będę o nich mówił dalej, tymczasem zaś zwrócę uwagę na jedno: najgorszą niewątpliwie szkołą gospodarczą społeczeństwa jest przerost gospodarki publicznej. Psychologia urzędnicza jest antytezą psychologii dobrego gospodarza.

I z tego więc punktu widzenia lepiej gospodaruje społeczeństwo nie dosyć uświadomionych nawet, samodzielnych jednostek, aniżeli społeczeństwo przesycone etatyzmem.

Ktoś złośliwy powiedział: być gospodarzem kawałka kraju, jako wojewoda lub starosta, to znaczy przeszkadzać gospodarować innym.

Inny zarzut, który niechybnie nasunie się na myśl czytelnikowi obeznanemu z nowoczesną literaturą ekonomiczną, brzmieć będzie jak następuje: podstawą dotychczasowych rozumowań jest gospodarka wolnokonkurencyjna. Taka gospodarka zanika. Jej miejsce zajmują coraz to liczniej mnożące się monopole. Gospodarkę monopoliczną należy traktować zupełnie inaczej. Zyski monopolisty nie są równoznaczne z korzyścią społeczną. Osiąga je raczej kosztem społeczeństwa.

Rozpatrzmy najpierw drugie twierdzenie (ujemny sąd o monopolu). Jakie są jego podstawy?

Producent wolnokonkurencyjny nie może dowolnie wpływać na cenę, jedynym jego sposobem powiększenia zysku jest, utrzymane w granicach rentowności, rozszerzanie produkcji. Sprzedawać musi po cenie, która pokrywa maksymalne dla danej gałęzi wytwórczości koszty plus normalny zysk. Gdyby cenę próbował podnieść, pojawi się konkurencyjna podaż, która ją znów do poziomu kosztów obniży. Inaczej monopolista. Ten nie może wprawdzie również dowolnie wyznaczać ceny (bo nie pozwala mu na to kurczenie się popytu na jego wytwory), ale może wybrać cenę, która obiecuje mu największy zysk ogólny. Ta cena może znacznie przewyższać koszty produkcji i różnica między ceną monopoliczną, a kosztami da mu nadwyżkę (rentę monopolisty), którą monopolista schowa do kieszeni, wyciągając ją niejako z kieszeni swoim odbiorcom.

Takie podwyższenie ceny aż do punktu, w którym zysk ogólny będzie największy, osiąga monopolista (monopol państwowy, właściciel patentu, trust) przez zmniejszenie produkcji poniżej tych rozmiarów, na których utrzymałaby się, gdyby w danej dziedzinie panowała wolna konkurencja.

Od dawna i na ogół zgodnie potępiają ekonomiści tę praktykę monopolisty z punktu widzenia społecznego. Nie zawsze jednak prawidłowo motywują swoją krytykę. Uderza ona najczęściej w trzy punkty:

1. Zmniejszenie sumy wyprodukowanych dóbr. Wiemy już z poprzednich rozważań, że ten argument sam przez się nie jest ekonomicznie decydujący. Wymowny społecznie, gdy chodzi o dobra zaspokajające potrzeby warstw szerokich, przestaje działać równie przekonująco, gdy go zastosujemy do dóbr luksusowych. Zmniejszenie np. produkcji diamentów dzięki ograniczeniom monopolicznym nie wyda się zapewne żadnemu „przyjacielowi ludu” tak bardzo karygodne.

2. Straty konsumentów wskutek podwyższenia ceny. Tym stratom odpowiada ściśle równy pieniężnie przyrost zysku monopolisty. Nie mamy sposobu obliczyć, czy strata konsumentów przeważa społecznie zysk monopolisty[IV]. Wystarczy wyobrazić sobie ubogiego monopolistę (np. artystę, wysoko kwalifikowanego rzemieślnika lub wynalazcę-posiadacza patentu), wytwarzającego dobra konsumowane przez warstwy zamożne, by także i tu odpadł argument sprawiedliwości społecznej.

3. Niewłaściwe rozmieszczenie kapitału i pracy. Ten zarzut jest słuszny. Monopolista, ograniczając produkcję, ogranicza także zużycie pracy i kapitału w danej gałęzi wytwórczości. Przy wolnej konkurencji pewne ilości pracy i kapitału znalazłyby jeszcze zatrudnienie w tej samej gałęzi produkcji. Przy monopolu muszą poszukiwać innego pola pracy, a tym samym przerzucają się do działów mniej rentownych. Ostatecznie musi to przynieść zmniejszenie ogólnego przyrostu wartości, którego wielkość uznaliśmy za kryterium społecznej korzystności gospodarki prywatnej. Monopol jest w tych razach niejako odwrotnością przypadku, który rozpatrywałem wyżej, gdy produkcja rozszerza się poza granice wskazane rentownością. Jest też równie szkodliwy.

Nie należy przeoczyć jednak, że szereg względów sprawia, iż zarzut ten w całej jego doniosłości można stosować w niektórych tylko przypadkach. Monopolista może regulować cenę i zmniejszać swoją produkcję istotnie w wysokim stopniu dowolnie wtedy tylko, gdy jego monopol ma charakter absolutnego monopolu. Daleko częstsze w życiu gospodarczym jest zjawisko położenia nie czysto monopolicznego, ale monopoloidalnego (niejako półmonopolu). Dane przedsiębiorstwo ma na przykład znaczną przewagę nad innymi, ale nie ma wyłączności. Jego przewaga płynie z trudności transportu tych samych towarów z dalszych okolic, z renomy firmy, z tajemnicy wyrobu. We wszystkich tych przypadkach wykluczona jest konkurencja, ale tylko częściowo. Jeżeli cena danego towaru zostanie przez monopoloidalne przedsiębiorstwo wyśrubowana zbyt wysoko, wystąpi konkurencja. Zacieśnia się amplituda, w której cena może dowolnie być regulowana. Rozwój techniki z innej strony zaszachowuje monopolistę: ułatwia substytucję, tj. zastąpienie jednego towaru innym, mogącym w podobny sposób zaspokoić potrzeby. W tej roli konkurują ze sobą miedź i nikiel, nafta może być zagrożona przez upłynniony węgiel itp.

Produkt zastępczy zaspokaja nieco gorzej lub nieco drożej te same potrzeby, ale wejdzie na miejsce dobra zmonopolizowanego, jeżeli cena tego ostatniego pójdzie tak w górę, że przeważy te różnice.

Wszystkie te względy krępują monopolistę w jego akcji podnoszenia cen na drodze ograniczania produkcji.

Inne względy mogą doprowadzić do obniżenia ceny produktu zmonopolizowanego. Taki wpływ może mieć koncentracja kapitałów. Koncentracja kapitałów prowadzi, jak wiadomo, do obniżenia kosztów produkcji jednostkowych, tj. kosztów przypadających na sztukę towaru. Jest to skutek ulepszeń technicznych, oszczędności na administracji, na przestrzeni − na ogóle tych czynników, które stanowią w kosztach pewną wielkość stałą w cyfrach absolutnych, której nie można obniżyć. Najjaskrawiej występuje to w masowej produkcji przemysłowej, o której mówimy, że w szerokich granicach jest produkcją zwiększającą się po kosztach spadających.

Monopol (trust, monopol państwowy, monopol oparty na tajemnicy wynalazku) do takiej koncentracji, a przez to do obniżenia kosztów prowadzi. W tych wypadkach, udostępniając lepsze wyzyskanie możliwości technicznych, może być niewątpliwie społecznie korzystny.

„Potencjalna konkurencja” outsidera lub przemysłu pokrewnego zmusza monopolistę do wysiłków w kierunku obniżania kosztów, podobnie jak to się dzieje przy wolnej konkurencji; monopoliście łatwiej to jednak przy wysokim stopniu skoncentrowania produkcji osiągnąć. Inaczej jest w wypadku karteli. Kartel, nie mogąc zamykać gorzej pracujących przedsiębiorstw, nie wprowadzając koncentracji kierownictwa, zwraca uwagę na zdobywanie zysków przez podbijanie ceny na drodze ograniczania produkcji. Jest najczęściej społecznie szkodliwy.

W ogólnym bilansie monopol, o ile nie musi się liczyć z „konkurencją potencjalną”, przynosi straty społeczne.

Czy to jest argument przeciw polityce ekonomicznej liberalistycznej?

By sobie z tego zdać sprawę, trzeba zanalizować warunki, które umożliwiają powstanie takiego, niepotrzebującego się liczyć z konkurencją monopolu.

Są one następujące: monopol musi, jeżeli chce uniemożliwić konkurencję, zawładnąć w całości surowcem, co najczęściej, ze względu na rozmieszczenie surowca na kuli ziemskiej, nie jest łatwe. Monopol musi dalej położyć rękę lub wejść w porozumienie z wszystkimi gałęziami produkcji, które mogą wytwarzać towary nadające się do substytucji (zastępcze).

Spełnienie obu tych warunków ułatwia w wysokim stopniu polityka interwencji w formie protekcjonizmu. Chronione murem celnym, dochodzą poszczególne gałęzie produkcji w poszczególnych krajach z łatwością do porozumienia. Krajowe kartele i trusty wyrastają jak grzyby po deszczu. Zniesienie ceł − a zatem dopuszczenie konkurencji zagranicznej − podcięłoby rozwój większości spośród nich.

Monopoliczne ustroje na rynku międzynarodowym nie są liczne i jak dotychczas nie bywały trwałe. Próby monopolicznego kierowania produkcją i ustalania cen to tych, to innych gałęzi produkcji (Anglia, kauczuk − konkurencja Holandii; trust miedziany − konkurencja niklu) natrafiają tu na duże przeszkody. Różnice warunków naturalnych, ustosunkowania pracy, kapitału i surowców, przeciwieństwa polityczne itp. ułatwiają w wysokim stopniu potencjalną przynajmniej konkurencję na rynku międzynarodowym. To stępiać musi szkodliwe ostrze monopolizacji. Niekiedy zupełnie ją uniemożliwia. Rozwój techniki bezustannie ułatwia substytucję, tak samo działa rozwój komunikacji.

Możemy więc ustalić zasadę, że im liberalniejsza polityka, tym mniej monopolu. Dlatego nie można stawiać zarzutu jakoby liberalna polityka ekonomiczna była nieaktualna w dobie rozszerzającej się monopolizacji.

Im bardziej ją rozszerzymy, tym bardziej rozszerzy się pole wolnej konkurencji, która zmusza do zdobywania bogactw „nie od ludzi, ale od przyrody”, mówiąc lapidarnymi słowami Effertza.

Potrzeby jednostek wyrażają się w ich popycie, to jest w gotowości zapłacenia za dobra, które te potrzeby zaspokoją. Im potrzeby są silniej odczuwane, tym większą cenę gotowi są zapłacić konsumenci. Cena, którą może osiągnąć producent, budzi do życia odpowiednią produkcję. Gdyby wszystkie potrzeby wyrażały się w gotowości zapłaty za dobra, należałoby zamknąć kramiki gospodarki przymusowej (państwowej lub samorządowej). Inicjatywa prywatna zabezpieczałaby maksymalnie zaspokojenie potrzeb, nie w tych oczywiście granicach, w jakich je ludzie odczuwają, bo nie żyjemy w świecie z bajki czarodziejskiej, ale w granicach siły kupna konsumentów, to jest w granicach ich własnej siły produkcyjnej.

Nie wszystkie jednak potrzeby wyrażają się w gotowości płacenia za dobra. Płacić zgadza się człowiek tylko za takie dobra, których inaczej posiąść nie może − jeżeli więc wie, że w przeciwnym razie byłby wykluczony spośród tych, którzy pewną potrzebę mogą zaspokoić. Są jednak dobra (lub usługi), z których korzystać może każdy, nie płacąc za nie. Klasycznym przykładem może być oświetlenie ulic w mieście. Niepodobna wykluczyć przechodnia od korzystania z tej użyteczności. Podobnie jest z brukiem ulic lub z drogami bitymi. Walka z epidemią wychodzi na korzyść wszystkich, niezależnie od tego, czy za nią płacą, czy nie; to samo odnosi się do wojskowej obrony granic, ochrony porządku prawnego. Orkiestra grająca na placu publicznym dostarcza darmo przyjemności, od której w tym wypadku wykluczyć nikogo nie można. Inaczej jest, jeżeli gra w zamkniętym parku.

Te wszystkie przykłady ilustrują w sposób dostateczny odrębną grupę potrzeb, którą Gustaw Cassel1 nazwał potrzebami kolektywnymi. Różne jest ich znaczenie gospodarcze. Łączy je to, że nawet wówczas, gdy są żywo odczuwane przez jednostki, nie wywołują popytu. Skoro zaś tak jest, nie budzą także do życia produkcji prywatnej, która by je mogła zaspokoić. Gospodarka prywatna w tym punkcie zawodzi. Napotykamy na pierwsze ograniczenie liberalizmu.

Jedynym sposobem dostarczenia dóbr, które by te potrzeby zaspokoiły, jest pociągnięcie jednostek do świadczeń przymusowych − do podatków. Zakres tych potrzeb to dziedzina gospodarki publicznej. Pozostaje oczywiście kwestią dyskusji, które z nich uznamy za tak ważne, że będą musiały być dostarczone środki do ich zaspokojenia, jasne jest natomiast określenie negatywne: potrzeby, które powodują popyt, za których zaspokojenie ludzie gotowi są płacić, nie powinny być zaspokajane w drodze przymusowej gospodarki publicznej. Przy przyjęciu tego założenia gospodarka skarbowa, jak słusznie mówi Cassel, zyskuje mocną i wyraziście zarysowaną podstawę. Jest jeszcze inna kategoria potrzeb, które najczęściej zaspokaja gospodarka publiczna. Są to potrzeby, za zaspokojenie których ludzie gotowi są płacić, nie dosyć jednak, by pokryć ich koszty produkcji. Jeżeli zaspokojenie tych potrzeb uznaje państwo za szczególnie ważne z pewnych względów, to dostarcza odnośnych dóbr i usług po cenach niższych od kosztów wytwarzania. Różnicę pokrywa z podatków. Przykładami typowymi są: oświata, higiena ludowa, tanie kuchnie itp. Obiektywnego kryterium, które by nam wskazywało: 1) ile z tych potrzeb winno być zaspokojone, 2) po jakiej cenie należy te dobra ludności dostarczyć, niestety nie posiadamy. Nie wolno jednak zapominać, że: 1) podatki, które zostają skierowane na dostarczenie tych dóbr, nie tylko przesuwają kapitały z jednej kieszeni do drugiej, ale eo ipso uszczuplają w zasadzie ogół bogactwa społecznego, 2) prowadzą do obniżenia dochodów także tych warstw, których potrzeby państwo chce lepiej zaspokoić (np. płac robotniczych). Można zapewne stanąć na stanowisku, że np. oświata jest tak ważnym dobrem, że należy je dawać darmo lub półdarmo, nawet kosztem zmniejszenia płac robotniczych, a więc także ograniczenia konsumpcji tej warstwy w innym kierunku. Należy jednak o tym zmniejszeniu pamiętać. 

Powyższe rozważania pozwalają na zarysowanie podstawy gospodarki publicznej; jest ona niestety zarysowana tylko teoretycznie. Można ją zwężać lub rozszerzać, zależnie od tego, jak szeroko pojmie się krąg potrzeb kolektywnych lub półkolektywnych, które powinny być zaspokojone. By bliżej sprecyzować mój pogląd na właściwe jej rozmiary, sięgnę do kryterium zastosowanego przy innej okazji przez prof. Władysława Zawadzkiego2. Kryterium to, to odróżnienie istotnych, żywych potrzeb od postulatów przejmowanych z innych społeczeństw.

Polska powinna mieć ustawodawstwo społeczne tak a tak rozwinięte, polskie ambasady powinny mieć takie a takie pałace, polskie szkolnictwo powszechne, średnie czy uniwersyteckie powinno być tak a tak uposażone, polskie miasta powinny być tak a tak wybrukowane − wszystko to dlatego, że na tym poziomie stoją kraje zachodnioeuropejskie. Oto przykłady stosowania nierealnych postulatów. Prowadzi ono niejednokrotnie do rozbudowy gospodarki publicznej w wielu gałęziach powyżej potrzeb kolektywnych społeczeństwa: buduje się szkoły stojące na pół pustkami lub takie zwłaszcza, których absolwenci nie znajdują zatrudnienia w życiu gospodarczym, gmachy, których utrzymanie obciąża niepotrzebnie całe społeczeństwo itp. Nie zachowano w tych wypadkach właściwej kolejności, w której potrzeby muszą być zaspokajane. Jest to gospodarka postawiona na głowie: sobolowy kołnierz przy delii z podartą podszewką, o którym pisał w Życiu polskim w dawnych wiekach Łoziński3.

Kryteriów kolejności w zaspokajaniu potrzeb kolektywnych niestety nie ma. Wynika stąd jedna wskazówka: należy je pojmować możliwie wąsko, inaczej ich zaspokajanie odbywać się będzie kosztem ważniejszych potrzeb indywidualnych, będzie zatem karygodnym marnotrawstwem. Bernard Shaw4 obrazowo przedstawia położenie jednostki, które mutatis mutandis nie wyda nam się obce[V]:

 

Rada hrabstwa Londynu zwraca się do nieszczęśnika walczącego zaciekle z biedą w małym sklepiku, niedożywionego, źle ubranego, nędznie mieszkającego, więc rozpaczliwie potrzebującego więcej pieniędzy dla siebie i swojej rodziny. Biorąc go za kark, powiada mu: chodź, musisz przyczynić się do ogólnego rozkwitu tej wspaniałej stolicy, której masz zaszczyt być obywatelem. Nie wolno ci przebywać Tamizy na nędznym promie: musisz zbudować kolosalny most z monumentalnym dojazdem (…). Musisz stworzyć nową i wspaniałą aleję z imponującymi budynkami (…). Musisz się cieszyć z rozkosznych parków (…). Nic dziwnego, że nieszczęsna ofiara tego zrozumiałego patriotyzmu lokalnego zwraca się gwałtownie przeciw swoim postępowym dobroczyńcom i pyta ich, czy sobie wyobrażają, że jego imię jest Carnegie, Pierpont Morgan lub Rotschild, że zmuszają go do urzeczywistnienia planów milionerów.

 

Określiłem teoretycznie dopuszczalne granice gospodarki publicznej. Poza nimi powinien panować niepodzielnie w produkcji liberalizm. Czy jednak władza nie ma nic do powiedzenia na tym terenie, czy nie powinna interweniować i nakierowywać gospodarkę na wyznaczone cele? Okaże się to, gdy wnikniemy głębiej w pojęcie bogactwa.        

Definiuje się je najczęściej jako możność najdoskonalszego zaspokojenia potrzeb. Definicja ta nie jest jednak zupełnie jednoznaczna. Pozostaje do ustalenia, o jakie chodzi potrzeby − o potrzeby chwili czy również o potrzeby przyszłe? Jasne jest, że zależnie od tego, które z nich zechce jednostka zaspokoić, musi inaczej skierować swoją działalność gospodarczą. Jeżeli celem jej jest możliwie szerokie zaspokojenie potrzeb teraźniejszych, to rozwinie swoją konsumpcję, przy czym jedynym wskaźnikiem, w jakim stosunku rozdzielić na poszczególne potrzeby zapas swych dóbr i sił, będzie dla niej zasada wyrównania użyteczności krańcowych. Jeżeli natomiast zechce zapewnić sobie zaspokajanie potrzeb przyszłych, to może to osiągnąć tylko kosztem gorszego zaspokojenia potrzeb obecnych, odkładając część swoich zasobów na przyszłość. Nie posiadamy obiektywnego kryterium tego, kiedy bogactwo jednostki, pojęte jako zaspokojenie potrzeb, jest większe − w pierwszym czy w drugim przypadku. Z punktu widzenia subiektywnego korzystniejsze jest po prostu to, co jednostka wybiera. Rozumując ściśle liberalistycznie, powinni byśmy zatem pozostawić jednostce zupełną swobodę wyboru.

Nie ulega jednak wątpliwości, że polityk ekonomiczny musi dążyć nie tylko do bogactwa w sensie maksimum zaspokajania potrzeb doraźnych, ale i do jego trwałości, toteż nie może się w pewnych wyjątkowych wypadkach ograniczyć w tej kwestii do roli biernego widza. Już w granicach okresu życia jednostki zdarzają się fakty oczywistego marnotrawstwa zasobów i sił, które odbijają się na przyszłości jednostki w sposób ujemny. Jednostka, zaspakajając dowoli potrzeby chwili, naraża się niekiedy na nędzę w przyszłości. Są to oczywiście wypadki patologiczne i nienormalne. Władza wkracza wówczas z takimi środkami jak kuratela. Nie sądzę, by powinna poza nie wychodzić.

Do tej samej kategorii z punktu widzenia gospodarczego należy marnotrawstwo sił dzięki konsumpcji destrukcyjnej[VI]: konsumpcja opium, kokainy, alkoholizm, pornografia − oto narkotyki, dające niejednemu najlepsze zaspokojenie potrzeb chwili, kosztem jego przyszłości. Państwo ma prawo i obowiązek nie tylko ze względów moralnych, ale i gospodarczych interweniować w tych kwestiach. Granice są tu oczywiście płynne. Krańcowy liberalizm[VII] prowadzi do uznania, że między używaniem opium a tytoniu, kokainy a czarnej kawy są tylko różnice stopnia. Jedne państwa dopuszczają alkohol, inne wprowadzają prohibicję − względność tych rozstrzygnięć jest oczywista. Używanie narkotyków może być dla pewnych jednostek warunkiem wydajnej pracy (częsty alkoholizm, nadmierne używanie nikotyny i kofeiny przez artystów) − teoretycznie można się na to zgodzić, w praktyce zdrowy rozsądek nakazuje w tej dziedzinie ograniczenie zbyt daleko posuniętej swobody.

Znacznie bardziej skomplikowaną kwestią jest problem konsumpcji zbytkowej w ogóle. W tych wypadkach, gdy nie jest wprost destruktywna, ale tylko obojętna, trudno wprowadzać tu jakiekolwiek ograniczenia. Jak wiadomo, ograniczenia takie stosowano na szeroką skalę w ubiegłych wiekach, bez pomyślnego rezultatu. Nie ulega wątpliwości, że te same siły gospodarcze, skierowane ku dalszej kapitalizacji i wytwarzaniu dóbr, zaspokajających potrzeby mniej zbytkowne, dałyby w wyniku większy przyrost bogactwa w przyszłości. Kryteria jednak, które by pozwoliły przeprowadzić rozgraniczenie potrzeb luksusowych i nieluksusowych, są już absolutnie zawodne, w przeciwieństwie do kryteriów rozróżnienia konsumpcji destrukcyjnej i obojętnej. Tam fizjologia, psychologia mogą nam, w pewnych granicach, poddać właściwe rozwiązania. Pojęcie zdrowia i choroby jest względnie obiektywne. Pojęcie zbytku jest pojęciem historyczno-kulturalnym i zupełnie subiektywnym. Mises5 opowiada o „szlachetnie urodzonej” Bizantyjce, która za czasów średniowiecza wyszła za mąż za dożę weneckiego i przywiozła do Wenecji złote narzędzie zbliżone do naszego widelca[VIII]. Opinia publiczna Wenecji potępiła jako niesłychany zbytek posługiwanie się podobnym narzędziem przy jedzeniu. Toteż gdy Bizantyjka ciężko zachorowała, uważano to za karę Bożą za rozrzutność tak przeciwną naturze. Zbytek dnia dzisiejszego staje się potrzebą szerokich mas jutro − powiada Mises − i ma w tym dużo racji.

Nie należy zarazem zapominać, że w miarę rozwoju cywilizacji nasza konsumpcja, nawet w jej części luksusowej, nabiera coraz to więcej cech celowych, a więc gospodarczo pośrednio wydajnych. Kosztowne złociste i wyszywane drogimi kamieniami niegdyś stroje, nadmiernie obfite uczty, złote naczynia, rzeźbione i malowane karoce ustępują coraz bardziej miejsca przedmiotom i sposobom zaspokajania potrzeb, których luksusowość polega raczej na doskonałości technicznej aniżeli na ozdobności. Przedmioty zaspokajające nasze potrzeby stają się coraz bardziej narzędziami do dalszych celów, a tym samym, poza satysfakcją doraźną, ułatwiają zdobywanie zaspokojenia potrzeb przyszłości. Higiena, sport, podróże − oto typowa luksusowa konsumpcja nowoczesnego człowieka, o ileż szlachetniejsza od wulgarnych form dawnego użycia. Daleko jeszcze oczywiście do tego, by każda jednostka ograniczała się do konsumpcji koniecznej ze względu na zachowanie i rozrośnięcie jej sił wytwórczych, całą resztę poświęcając na kapitalizację.

Do tego celu, który byłby najwyższym udoskonaleniem gospodarczości jednostki (nie wiem, czy zarazem najwyższym rozkwitem kultury), wiedzie jednak droga tylko przez powolne wychowywanie społeczeństwa, nie zaś przez doraźną interwencję. Jedno bowiem jest pewne: przezorność
i kalkulacja na coraz to dalszą metę wyrabia się tylko w warunkach zupełnej pewności, że jednostka będzie mogła bez przeszkód dysponować swoim zasobem dóbr.

W wypadkach nadmiernie wybujałej chęci użycia, jak np. w okresach inflacji i poinflacyjnych, opodatkowanie zbytku może mieć swoje znaczenie − nawet zakazy przywozu zbyt wielkiej ilości różnorodnych przedmiotów zbytku mogą niekiedy oddziałać hamująco. Ten ostatni środek potępiany bywa przez liberałów, którzy rozumują jak następuje: zakaz przywozu jedwabiu, wina i perfum do Polski nie ograniczy konsumpcji zbytkownej, ludzie zaczną np. uczęszczać częściej do kina. Rozumowanie to nie jest teoretycznie bez zarzutu. Konsumpcja przerzuca się wszakże po pewnym nasyceniu od jednej potrzeby do drugiej. Jeżeli ktoś, mając do rozporządzenia jedwabie, wino, perfumy i kino, przeznaczał na tę zbytkowną konsumpcję 20% swoich dochodów, to byłoby błędem przypuszczać, że gdy mu się uniemożliwi konsumpcję jedwabiu, wina i perfum, całe te 20% poświęci na kino. Niewątpliwie będzie częściej chodzić do kina niż poprzednio, ale i tu przyjdzie pewien stopień nasycenia, który spowoduje, że część owych 20% przeznaczy na konsumpcję mniej zbytkowną lub na kapitalizację. W ten sposób cel, którym było zapewnienie większej trwałości jego bogactwa, byłby osiągnięty.

To wszystko, co powiedziałem dotychczas o interwencji władzy w dążeniu do zapewnienia trwałości bogactwa i rozwoju bogactwa w przyszłości kosztem teraźniejszości, odnosi się do kalkulacji w granicach „zasięgu wzroku” jednostek. Polityka ekonomiczna musi jednak sięgać dalej w przyszłość i musi mieć na oku bogactwo nie tylko bieżącego, ale i przyszłych pokoleń. Tu występuje niekiedy sprzeczność między interesem jednostek, względnie interesem żyjącego pokolenia, a interesem tej całości, jaką na setki lat stanowi społeczeństwo-naród. Wobec tego napotykamy raz jeszcze punkt, w którym liberalizm musi być ograniczony.

Przykładem takiej sprzeczności interesów na krótszą i na daleką metę jest fakt marnotrawstwa wytwórczych sił pracy ludzkiej w tych wypadkach, gdy zbyt niskie płace uniemożliwiają wychowanie zdrowego pokolenia przyszłych robotników. Przyjmując, że okres produkcyjnej pracy człowieka obejmuje około 30 lat, między 20. a 50. rokiem życia, że zaś w latach dzieciństwa i młodości przed rokiem dwudziestym konsumpcja jednostki przewyższa jej dorobek, trzeba uznać, że śmierć człowieka przed rozwinięciem jego sił produkcyjnych, które pokryją uprzednią nadwyżkę konsumpcji, jest netto stratą pewnej sumy bogactwa[IX].

Jeżeli nawet dla danej chwili tak niski poziom płac byłby równoznaczny z maksimum rentowności, to jednak należy wstawić w rachubę także i te straty, jako pozycję obciążającą. Państwo, z gospodarczego także punktu widzenia, ma obowiązek wkroczyć z interwencją w tych wypadkach, jeżeli ten rachunek wykaże straty dla przyszłości. Niestety, możliwości państwa są w tym zakresie dosyć ograniczone. Ustalanie minimum płac, jak to niżej wyjaśnię, jest środkiem najbardziej zawodnym. Rozwinięcie robót publicznych może dopomóc, o ile przez to nie zmniejszy popytu na pracę na rynku gospodarki prywatnej. Granice wskazanej interwencji są kwestią rachunku. Nie należy się łudzić, by bez spełnienia dwóch zasadniczych warunków podniesienia płac robotniczych: przyrostu kapitału i podniesienia wydajności pracy, można było wiele zrobić sztucznie w tej dziedzinie.

Innym przykładem rachunku na dalszą metę aniżeli zasięg gospodarczej kalkulacji jednostki, jest ogólnie przyjęta polityka leśna państwa.

Gospodarka leśna procentuje się, na ogół biorąc, niżej aniżeli inne działy gospodarstwa rolnego. Stąd naturalną tendencją jednostek jest wyrąbywanie lasów i przechodzenie do innych systemów uprawy. Państwo, biorąc pod uwagę „dalsze” interesy społeczeństwa, stawia tej tendencji przeszkody w postaci ustaw o ochronie lasów. Liberał à outrance także i to wmieszanie się państwa uzna za niesłuszne i rozumować będzie w sposób następujący: prawda, że wyrąb lasów grozi krajowi brakiem drzewa. Ale większe zyski, osiągnięte na skutek wyprzedawania lasów i przechodzenia do bardziej rentownych systemów gospodarki, doprowadzą tymczasem do takiego wzrostu zamożności w danym społeczeństwie, że będzie nas stać kupić brakujące nam w przyszłości drzewo z zagranicy. Nawet jeżeli proces trzebienia lasów na całym świecie się rozwinie, a skutkiem tego ceny drzewa znacznie pójdą w górę, nawet w takim wypadku zyski zebrane w międzyczasie z nadwyżką pokryją ten wzrost cen i brak drzewa nie da nam się odczuć. Ogólna zaś ilość lasów na świecie nie zmniejszy się bardziej aniżeli do granic, w których zwyżka ceny drzewa wyrówna opłacalność lasów z opłacalnością rolnictwa.

To rozumowanie, konsekwentne i logiczne, jest jednak nieco zbyt prostolinijne. Pomijam kwestię lasów wyraźnie ochronnych, których wycięcie mogłoby spowodować poważne zaburzenia wskutek obniżenia się poziomu wód, obsypywania się zboczy górskich, wyjałowienia zupełnego ziemi itp. Nawet jednak w tych wypadkach, gdzie powyższe względy nie grają decydującej roli i gdzie można wykorzystać ziemię spod lasów w innej uprawie, rozumowanie posługujące się wyłącznie kalkulacją zysków musi tu częściowo zawodzić. Las istotnie można na nowo wyhodować i zwyżka ceny drzewa doprowadziłaby kiedyś do tego. Wobec jednak bardzo długiego terminu, 60-100 lat, w którym nadmiernie uszczuplona ilość lasów może się dostosować do najkorzystniejszych rozmiarów, mamy tu przypadek, gdzie autoregulacja życia gospodarczego działa szczególnie leniwie. Stąd to pojęcie gospodarki rabunkowej może być słusznie w stosunku do tych problemów zastosowane.

Podobnie, choć bardziej jaskrawo, wygląda kwestia torfów lub pokładów węgla kamiennego. Przyrodniczo rzecz biorąc, bezustannie się one na nowo odtwarzają. Niemniej jest jasne, że w granicach czasu dostrzegalnych dla człowieka wyczerpywanie tych zapasów na dziś jest rabunkową gospodarką wobec gospodarczego jutra. W tych wypadkach lub np. w wypadku wyczerpania benzyny nie mamy możności strat przyszłych wyrównać. Prawda, że przyrost bogactwa, ułatwień technicznych itp. może nam tymczasem ułatwić wynalezienie środków zastępczych (np. siła spadku wód, wiatru), i – trzeba to przyznać – dotychczas wynalazczość z nadwyżką te straty umiała nadrobić, ale gwarancji, że na czas owe zastępcze sposoby się znajdą, oczywiście nie ma. W praktyce nie ogranicza się wydobycia węgla ani rudy żelaznej. Wyczerpanie dosięgalnych technicznie pokładów jest bowiem tak odległe, że w granicach możliwych obliczeń nie wchodzi w rachubę. Ostatnie informacje o ropie naftowej są również raczej optymistyczne.

W wypadku lasów sprawa stoi nieco inaczej: zostaną one odtworzone, bo skłoni do tego kiedyś wysoka cena drzewa. Tymczasem jednak możemy przechodzić przez katastrofalny brak drzewa. Wahania jego ilości i cen mogą być tak ostre, że nabiorą wyraźnych cech kryzysu. W zakresie leśnictwa tedy ustawodawstwo ochronne ma charakter rozsądnej asekuracji potrzeb przyszłych pokoleń. Okres kalkulacji, wychodzący poza zasięg wzroku jednostki, usprawiedliwia tę asekurację. Zupełnie natomiast nieuzasadnione jest przenoszenie tego samego sposobu myślenia na te działy gospodarki, które obracają się w krótkich terminach.

Przykładem takiego błędnego rozumowania bywa polityka handlu zagranicznego. Wyobraźmy sobie, że rząd Albanii lub Afganistanu, zakazując wywozu zboża jesienią, stoi na stanowisku, że taki wywóz nie jest dopuszczalny, prowadzi bowiem do konieczności dowożenia zboża z zagranicy na wiosnę, po wyższych cenach. Wywieziemy jesienią, powiedzmy, 10 milionów cetnarów po 30 złotych − kraj zyska więc 300 milionów, a przywieziemy na wiosnę 10 milionów cetnarów po 35 złotych − kraj straci 350 milionów. Strata netto wyniesie 50 milionów. Takie rozumowanie byłoby symplicystyczne. Kapitał 300 milionów osiągnięty z wywozu jesienią i zatrudniony produktywnie pozwala wygospodarować na wiosnę sumę od 300 milionów niewątpliwie wyższą. Jeżeli zboże nie zostaje wywiezione, to leży jako martwy kapitał w stertach i spichrzach. Czy jednak nadwyżka, możliwa do osiągnięcia w postaci wygospodarowanych zysków, może dorównać różnicy cen? Czy może ją przewyższać? W tym ostatnim dopiero wypadku byłoby wskazane wypuszczenie zboża z kraju.

Odpowiedź leży w problemie stopy procentowej. Rozstrzygające znaczenie ma tu stosunek wysokości stopy procentowej wewnątrz kraju i zagranicą. Różnica cen zboża w danym kraju jesienią i na wiosnę nie może znacznie przekraczać stopy procentowej w tym kraju panującej. Gdyby ta różnica cen znacznie ją przewyższała, to okazałoby się korzystne lokować kapitały w zbożu zakupywanym spekulacyjnie jesienią, a rzucanym na targ na wiosnę. To właśnie działanie spekulacji musi rozpiętość cen jesiennych i wiosennych do poziomu stopy procentowej przybliżyć. W krajach zatem, gdzie stopa procentowa jest niższa niż w Afganistanie, także i rozpiętość między cenami zboża po zbiorach i na przednówku musi być mniejsza niż afgańska stopa procentowa. Jeżeli, jak w naszym przykładzie, Afganistan eksportuje po 30, a importuje na wiosnę po 35, jeżeli przy tym eksportuje do kraju o niższej stopie procentowej niż w Afganistanie, to znaczy to, że w Afganistanie można kapitałem otrzymanym za zboże jesienią dorobić nie 50, ale 60 czy może 80 milionów. W tym wypadku po imporcie wynoszącym 350 milionów zostaje nam nadwyżka 10, 20 lub 30 milionów zysku.

Jedna jeszcze rzecz może się wydawać niejasna. Dlaczego zboże niewywiezione leży w Afganistanie u rolników zamiast przejść w ręce tych, którzy ulokują w nim spekulacyjnie kapitał, oczekując zwyżki? Nietrudno to wytłumaczyć: 1) rząd afgański przez swoją politykę zwęża rozpiętość cen jesiennych i wiosennych poniżej panującej stopy procentowej (bo nawet poniżej stopy procentowej zagranicy); 2) kapitałów wolnych brak w Afganistanie. W ten sposób polityka rządu, sztucznie zmieniająca naturalny bieg rzeczy, pozbawia kraj niewątpliwie pewnego przyrostu bogactwa. Gdybym to chciał wyrazić formułą, na którą w chwili obecnej opinia jest bardziej wrażliwa, powiedziałbym, że pozbawia kraj dopływu kapitału z zagranicy w najdogodniejszej możliwie formie. Tym samym zaś podbija stopę procentową i wywołuje ciasnotę na rynku kredytowym. Pozbawieni bowiem kapitału obrotowego rolnicy zjawiają się na rynku kapitałów, poszukując pożyczek, jako nowi i zupełnie niepotrzebni tam konkurenci. Kapitał zagraniczny na skutek tego popytu dopłynie, ale zło się już stało: napłynie po wyższej stopie. Polityka rządu pozbawiła kraj dopływu kapitału, który był w danej chwili potrzebniejszy niż zboże.

Co się zaś stanie w dalszym ciągu z produkcją tych zbóż, których ilość chcieli afgańscy ministrowie w kraju powiększyć, by się uniezależnić od importu z zagranicy? Zakaz wywozu i spowodowana nim zniżka cen zmniejszy ich opłacalność. Rolnicy będą robić wszelkie wysiłki, by się przerzucić do produkcji płodów, które się teraz lepiej będą kalkulować. Nawet więc ten fragmentaryczny gospodarczo, a przeto błędny cel, ale zacna intencja, jaką mogło być poprawienie bilansu handlowego lub zaopatrzenie konsumentów, nawet ten cel nie zostanie na przyszłość osiągnięty. Odwrotnie: zboża krajowego będzie coraz mniej.

Na drodze takich ograniczeń eksportu, na drodze wprowadzania cen maksymalnych itp. dążą rządy do dostarczenia ludności pewnych dóbr po niskich cenach. Jeżeli przekroczą granicę rentowności danej produkcji, to skutek jest zawsze ten sam: skurczenie się podaży (magazynowanie w nadziei, że krępujące więzy będą cofnięte), zmniejszenie produkcji danego dobra (jeżeli ograniczenia cen trwają dłużej), rozszerzenie wreszcie ogólnej konsumpcji tego dobra (nie tylko konsumpcji warstw uboższych), co prowadzić w końcu musi nie tylko do ogólnego zmniejszenia się bogactwa społecznego, ale i do strat tych warstw konsumentów, którymi rząd chciał się zaopiekować.

Typowym przykładem jest tu „ochrona lokatorów”, która nie tylko musiała zahamować ruch budowlany, ale pozwoliła również zajmować obszerne mieszkania wielu jednostkom, które byłyby musiały ograniczyć swoje potrzeby mieszkaniowe przy wyższych czynszach. Dzięki temu ograniczona została nie tylko podaż nowych domów, ale i podaż mieszkań nawet w granicach uprzednio już wybudowanych domów.

Odwrotnym sposobem działania jest ustalanie pewnych cen jako minimalne. W praktyce stosowane bywają takie normy najczęściej do płacy. Ich skuteczność gospodarcza będzie jednak jaśniejsza, jeżeli wyobrazimy sobie, że podobny przepis zastosowano do produkcji jakiegokolwiek innego towaru, chcąc przez to przyjść z pomocą danej gałęzi produkcji. Ustalono, powiedzmy, minimalne ceny na mleko. Skutki są oczywiste: zmniejszenie popytu, niesprzedana pewna ilość mleka, straty dla producentów mleka, o ile występują w wolnej konkurencji. Jeżeli są monopolistami, to ich zysk ogólny może być w ten sposób powiększony. Zależy to od stosunku, w jakim popyt skurczy się pod wpływem zwyżki ceny. To samo odnosi się do towaru-pracy. Na rynku wolnokonkurencyjnym musi wystąpić bezrobocie, jako bezpośredni skutek płacy minimalnej. Dla stowarzyszonych w związku zawodowym robotników (monopol) może to być z korzyścią. Cała warstwa robotnicza musi jednak ucierpieć.

Bezrobotnych utrzymuje lub zatrudnić musi państwo z podatków. Tak za jednym wkroczeniem w życie gospodarcze muszą przychodzić następne, coraz to bardziej oddalając życie gospodarcze od tego położenia równowagi, które zapewnia maksimum przyrostu wartości wymiennych, a tym samym (przy niezmienionym poziomie cen) maksimum bogactwa. Wielkość strat będzie różna, zależnie od stopnia reakcji poszczególnych sił ekonomicznych. Ekonomista-matematyk powiedziałby: zależnie od kształtu krzywych, które obrazują związki wszystkich wielkości produkcji, konsumpcji, cen itp. Jedno jest pewne: im szersze są grupy, których interes ogólny rozpatrujemy, im dalsze terminy, na które rozmierzamy przyrost bogactwa, tym solidarność interesów jest bardziej ścisła. Tym większe też straty, które muszą być związane z wkraczaniem przymusu w życie gospodarcze. Drobne grupki, na krótki okres mogą stąd czerpać efemeryczne korzyści. Linia rozwoju większej całości zostaje niewątpliwie załamana, postęp zahamowany.

Podnieść życie gospodarcze może tylko nawrót do liberalizmu w tych dziedzinach, gdzie, jak wykazało wiekowe doświadczenie, najsprawniej organizuje on życie gospodarcze.

Wykreśliłem granice, w których liberalizm powinien panować niepodzielnie. Przypominam te punkty życia gospodarczego, w których jego pole powinno być zacieśnione:

1. Potrzeby kolektywne: musi je zaspokajać gospodarka oparta na świadczeniach przymusowych.

2. Potrzeby przyszłe: a) w wyjątkowych wypadkach dbać musi organizacja państwowa o potrzeby przyszłe jednostek niedostatecznie przezornych; b) czasami zapewniać musi zaspokajanie potrzeb następnych pokoleń, których nie umie wciągnąć w swoją kalkulację jednostka prywatna.

Do tych dwóch punktów dadzą się sprowadzić wszystkie uzasadnione gospodarczo ograniczenia liberalizmu.

Jakimi sposobami może państwo w tych granicach działać? Państwo ma w ręku trzy przymusowe środki oddziaływania na życie gospodarcze w kierunku jego przebudowania:

a) samo występuje jako producent; b) zakazuje produkcji lub konsumpcji pewnych dóbr; c) oddziałuje na rentowność poszczególnych gałęzi produkcji i w ten sposób przesuwa ich proporcje. Quartum non datur.     

Pierwszy sposób, konieczny gdy chodzi o potrzeby kolektywne, jest w tych wypadkach malum necessarium. Gospodarka państwowa niekierowana zasadą maksymalnej rentowności już dla tego samego musi być bardziej marnotrawna od gospodarki prywatnej. Drugi sposób może być skuteczny… o ile zostanie istotnie przeprowadzony. Trudności związane z jego urzeczywistnieniem są znane. Trzeci sposób obejmuje sobą wszystkie przypadki oddziaływania na ceny i koszty, o których już wspominałem poprzednio. Wolno go stosować przy wzięciu w rachubę, o ile możności, wszystkich, a nie tylko bezpośrednich jego konsekwencji. Jest instrumentem szczególnie delikatnym i obosiecznym.

Poza tymi zasadniczymi wadami, które wiążą się z wkraczaniem państwa w życie gospodarcze, najgłówniejszym szkopułem jest jeszcze jedno: państwo ma „szlachetną ambicję” wyręczania swych obywateli, rządzenia, kierowania. W dziedzinie życia gospodarczego wyraża się to jako bezustanny „dodatni spór kompetencji”. Granice gospodarki prywatnej są elastyczne i ustępliwe. Nacisk państwa jest twardy i zdobywczy.

 

Rząd liberalny jest to contradictio in adiecto. Rządy muszą być przymuszone do liberalizmu siłą jednozgodnej opinii publicznej, nie ma co liczyć na to, by dobrowolnie mogły być liberalne[X].

Jednozgodność opinii publicznej w Polsce powinna wzmocnić i obwarować granice racjonalnego liberalizmu.

 

 

Przypisy objaśniające

 

1               Gustav Karl Cassel (1866-1945), zob. przyp. 3 na s. 108, w tekście Czy i jak wprowadzić liberalizm ekonomiczny?

2              Władysław Zawadzki (1885-1939), polski ekonomista, zwolennik teorii równowagi ogólnej, profesor Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie, później Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie, w latach 1932-1935 minister skarbu RP, autor wpływowej niegdyś pracy Zastosowanie matematyki do ekonomii politycznej.

3               Władysław Łoziński (1843-1913), polski powieściopisarz i historyk. Pisał do wielu galicyjskich gazet (m.in. do „Dziennika Literackiego” i „Przeglądu Powszechnego”), w latach 1873-1883 był redaktorem naczelnym „Gazety Lwowskiej”. Współtworzył Fundację im. Ossolińskich, działał także w Towarzystwie Historycznym i Towarzystwie Przyjaciół Sztuk Pięknych. Zasiadał w wiedeńskiej Radzie Państwa i Izbie Panów. Przywołana przez Heydla książka Życie polskie w dawnych wiekach ukazała się w 1907 r. Znanym dziełem Łozińskiego jest także powieść przygodowa Oko proroka (1899), sfilmowana w latach 80-tych (premiera w 1984 r.).

4                      George Bernard Shaw (1856-1950), irlandzki pisarz, autor licznych sztuk teatralnych, laureat Nagrody Nobla w dziedzinie literatury za rok 1925. Jego najbardziej znane sztuki to Profesja pani Warren, Kandyda, Pigmalion, Święta Joanna. Shaw był jednocześnie działaczem społecznym i publicystą, gorliwym zwolennikiem socjalizmu, jednym z najbardziej znanych członków Fabian Society, stowarzyszenia opowiadającego się za ewolucyjnym przejściem do systemu socjalistycznego. Należał do współautorów Fabian Essays (1889), programowej publikacji fabian. Często w swych wystąpieniach publicystycznych opowiadał się za skrajnymi ideami, popierał m.in. eugenikę, a nawet zabijanie osób „nie zasługujących na życie”, wielokrotnie popierał politykę Związku Sowieckiego i Stalina, którego poznał osobiście.

5                      Ludwig von Mises (1881-1973), austriacki ekonomista i myśliciel społeczny, odnowiciel i przywódca tzw. szkoły austriackiej w ekonomii. Był absolwentem a następnie docentem Uniwersytetu Wiedeńskiego. Od 1934 r. przebywał na emigracji – najpierw w Szwajcarii, od 1940 r. w USA. Ważną pracą, czytaną przez polskich ekonomistów, była jego Theorie des Geldes und der Umlaufsmittel (1912), w której przedstawił teorię zmian koniunkturalnych jako skutków wyłącznie zmian w podaży pieniądza. Teoria ta zainspirowała teorię koniunktury Friedricha A. Hayeka a także Adama Heydla. Następnie zajął się frontalną krytyką socjalizmu – czego efektem była książka Die Gemainwirtschaft. Untersuchungen ueber den Sozialismus (1922), znana bardziej w przekładzie angielskim jako Socialism. Późne prace Misesa poświęcone są metodologicznym podstawom ekonomii i krytyce socjalizmu oraz interwencjonizmu, najważniejszą z nich jest Human Action (1949). Mises był zwolennikiem ekonomii jako teorii apriorycznej, przeciwnikiem empiryzmu w naukach ekonomicznych.

 



[I]     W kwestiach etycznych związanych z tym zagadnieniem wypowiedziałem się w pracy pt. Kapitalizm i socjalizm wobec etyki, „Przegląd Współczesny” z września 1927, s. 435-469.

[II]    Przy niezmienionym poziomie cen przyrost bogactwa społecznego da się zmierzyć przyrostem wartości wymiennych.

[III]   W wyjątkowych wypadkach, stanowiących dla praktyki życia quantité négligeable, może zachodzić rozbieżność. Nie dotyczy ona, na ogół biorąc, gospodarki wolnokonkurencyjnej.

[IV]    Próba włoskiego teoretyka Barone wykazania, że strata konsumentów jest większa od zysku monopolisty, oparta na zastosowaniu pojęcia renty konsumenta, jest zasadniczo chybiona. (Barone twierdzi, że większa jest strata renty konsumenta odbiorców aniżeli przyrost zysku pieniężnego monopolisty. Zestawia w ten sposób niewspółmierne wielkości i zapomina, że monopolista osiąga ze swojej nadwyżki pieniężnej również pewną rentę konsumenta).

[V]     The Common Sense of Municipal Trading.

[VI]    Terminologia Seligmana; używam jej według pracy F. Zweiga Finansowanie konsumpcji.

[VII]   Por. L. Mises, Liberalismus.

[VIII]  Ibidem.

[IX]    Pomijam, oczywiście nie kwestionując ich, wszystkie związane z tym kwestie moralne.

[X]     Ludwik von Mises, op. cit., s. 60.

Najnowsze artykuły