Pierwodruk: „Przegląd Polski”, r. 1884-85, t.4 s. 317-323. Przedruk: M. Bobrzyński, Zasady i kompromisy. Wybór pism, Kraków 2001.
Zeszyt kwietniowy Przeglądu Powszechnego przyniósł dwie odpowiedzi na mój artykuł o „Nowej doktrynie”, odpowiedzi o tyle od siebie odrębne, że nad każdą z nich z osobna wypada się zastanowić.
Redaktor Przeglądu Powszechnego, ks. Marian Morawski[1], odpiera od siebie i od pisma uroczyście to, co sformułowałem jako „nową doktrynę, tj. zasadę bezwzględnej walki z dzisiejszym nowożytnym państwem. Do walki takiej nie wzywa bynajmniej Przegląd Powszechny, albowiem „nowożytne państwa są elaboratem wieków”, „społeczeństwo ludzkie ma swoje przyrodzone prawa, ostatecznie od Stwórcy pochodzące; mocą tych praw powstaje władza państwowa, oraz w tychże prawach znajduje swoje granice…” Na tym tle rozwija ksiądz Morawski pogląd swój na naturę społeczeństwa i państwa, określa ich wzajemną granicę, a czyni to wszystko z takim spokojem i rozwagą, że pogląd ten mógłbym i ja w zupełności podpisać. Mógłbym go przede wszystkim podpisać w tym ustępie, który skierowany jest przeciw teorii „kontraktu socjalnego”, bo przecież teoria ta wszelkie pojęcie ciągu historycznego wywraca i historykowi przed innymi wydać się musi sztuczną i nieprawdziwą.
Z całego pisma X. Morawskiego jedną też tylko rzecz muszę stanowczo odeprzeć, a jest nią przypuszczenie, że ja kładąc całą wagę na taktykę postępowania w stronnictwie konserwatywnym, tym samem „zasady” wykluczam. Wszak powiedziałem wyraźnie: „podstawą (stronnictwa konserwatywnego) jest poszanowanie wszystkiego tego, co nam zdrowym i dobrym w spuściźnie pozostawiła przeszłość, a więc wiary, języka, oświaty i obyczaju”. O wykluczeniu zasad, o ich lekceważeniu nie było mowy. Nie trudno mi też przychodzi zrozumieć i uznać stanowisko ks. Morawskiego, który jako ksiądz w piśmie swoim ogranicza się do „szerzenia tych zasad”, a w ten sposób taktyce czyli polityce konserwatywnej pragnie spieszyć z pomocą. W tym odróżnieniu zasad od sposobu ich przeprowadzenia widzę nawet dowód, że światły redaktor Przeglądu Powszechnego zdaje sobie zupełnie sprawę z odrębnych warunków, z którymi działanie polityczne musi się liczyć i potrzebną swobodę mu pozostawia.
Po tym wyjaśnieniu przyznaję rzeczywiście, że do polemiki między nami nie ma żadnej przyczyny.
Inna rzecz z p. Lisickim. Jako uważny czytelnik wszystkich jego prac historycznych, musiałbym tu przede wszystkim zauważyć, że zasady konserwatywne szanownego mego przeciwnika zmieniły się już kilkakrotnie. Dopóki p. Lisicki pisał o Wielopolskim, a więc o człowieku, który po Ostrorogu największym w Polsce był wyznawcą omnipotencji państwa i nawet wobec duchowieństwa z przesadą i niepotrzebnie ją zaznaczał, znajdował p. Lisicki dla tej omnipotencji wiele pobłażania, że nie powiem łaski. Gdy mu następnie przyszło pisać o Królestwie kongresowym, nie zadowolił się tym, żeby powstanie potępić jako krok w danych warunkach niepolityczny, lecz wbrew całemu szeregowi znakomitych katolickich pisarzy bronił teorii bezwzględnego posłuszeństwa wszelkiej, chociażby wrogiej, narzuconej władzy. Kiedy nareszcie przystąpił do żywota Helcla stał się p. Lisicki otwartym wrogiem omnipotencji państwa. Daleki jestem od tego, żeby komukolwiek ze zmiany przekonań czynić zarzut, zwłaszcza jeśli ona jest wynikiem tak sumiennych jak p. Lisickiego rozmyślań i studiów. Ale sama ta zmiana jest najlepszym przykładem, że wiara w nieomylność swojej teorii politycznej zawsze jest niebezpieczną.
W odpowiedzi na mój artykuł wydaje się p. Lisicki, co się tyczy teorii swojej politycznej, niezupełnie jeszcze zdecydowanym. W jednym np. ustępie wspomina, że „rządy sprawują władzę od Boga ustanowioną”, w drugim ustępie i to zasadniczym oświadcza, że tylko „społeczeństwo jest dziełem Bożym, podczas gdy państwo jest dziełem ludzkim”. Na opór zastrzega się wprawdzie p. Lisicki, że z państwem nie pragnie bezwzględnie walczyć, że tylko omnipotencji państwa się sprzeciwia; kto jednak cały jego artykuł uważnie przeczyta, inne odniesie wrażenie. Jest to nowy szereg rekryminacji, namiętnych epitetów i oskarżeń przeciw „obmierzłemu” państwu, przyczynie wszystkiego złego, z zupełnym pominięciem jego stron dodatnich. Widoczna rzecz, że szanowany mój przeciwnik w przeglądzie swoim na państwo nie przyswoił sobie wcale wzniosłych myśli św. Tomasza, lecz że hołduje przeciwnemu kierunkowi, że nazywając państwo dziełem „ludzkim”, ma na myśli „szatańskim”.
Piętrząc w ten sposób swoje gromy przeciw państwu, mniema jednak p. Lisicki, że to jest rzecz najzupełniej niewinna i protestuje, jakoby do walki z jakimkolwiek rządem i do powstań wzywał. Tak naiwnego przecież od nikogo nie usłyszał zarzutu. Do zbrojnej walki i powstań porywały się u nas tylko te pokolenia, które jeszcze nie wiedziały nie o „społeczeństwie”, które wszelki byt narodowy przedstawiały sobie tylko w obrębie samodzielnego państwa i dlatego tak gorąco je kochały, tak bezwzględnie do niego dążyły. Kto zaś w państwie widzi tylko jego ujemne strony, ten do powstań nie będzie się posuwał.
Potępiając zasadę bezwzględnej walki i pogardy dla państwa, miałem też na myśli jedynie zamęt, który by stąd powstał w politycznym naszym obecnym rozwoju i instytucjach. Przytoczyłem za przykład możliwe traktowanie spraw szkolnych w naszym galicyjskim sejmie. Sądzi p. Lisicki, że to przykład jedyny; mogę ich wymienić o wiele więcej. Oto hasło walki z państwem, a chociażby tylko z omnipotencją państwa, mogłoby najszkodliwiej oddziaływać na sprawę wykupna kolei żelaznych (bliskim może być wykupienie kolei Karola Ludwika i objęcie Czerniowieckiej) i przeszkodzić spolonizowaniu tych instytucji, może przeszkodzić ujęciu rybołówstwa przez Wydział krajowy, komasacji gruntów i ograniczeniu ich podzielności, ustawie leśnej i w ogóle wszystkim ustawom, w których podniesienie gospodarstwa i dobrobytu narodowego bez pewnych ograniczeń jednostki z jej praw pomyśleć się nie da. Wyświecajmy więc zasady i teorię konserwatywną, zdajmy sobie jasno sprawę ze stosunku państwa do społeczeństwa, szukajmy w tym zasobów nowej siły i pochodni na drodze działania, ale nie róbmy z zasad jednostronnie ujętych, dogmatu i bezwzględnej „doktryny”, nie narzucajmy ich działaniu i pracy naszej politycznej bez względu na dane warunki i stosunki. Nie stawiajmy się przede wszystkim na arenie kosmopolitycznej, nie identyfikujmy się z dzisiejszą powszechną walką pomiędzy społeczeństwem a państwem, bo mamy sprawę, która głębiej powinna się w naszych piersiach odzywać, ku której przede wszystkim kierować musimy wszelkie usiłowania, to jest sprawę naszej narodowości. Walka pomiędzy państwem a społeczeństwem rozegra się w tych szczęśliwszych narodach, które mają państwo własne i społeczeństwo. My jej nie rozstrzygniemy, bo nie mamy jednego wielkiego czynnika, tj. własnego państwa. Gdzie opór stawiony omnipotencji państwa jest z naszej strony możliwym i pożytecznym, tam go stawmy. Brońmy Kościoła, brońmy własności ziemskiej, sprzeciwiajmy się regałowi naftowemu itd., spraw podobnych nie braknie. Gdzie zaś instytucje polityczne, mianowicie te, które w naszym znajdują się ręku, mogą wzmocnić nasze siły duchowe lub materialne, tam wbrew doktrynie wzywającej do walki z omnipotencją państwa, nie wahajmy się rozwijać ich i kształcić, bo z nich nowa siła spłynie na społeczeństwo, a naród nasz o kilka kroków w samodzielności swojej naprzód się posunie. Dziwi się dalej pan Lisicki, jakim sposobem zasady, chociażby podniesione do wysokości „doktryny”, rozbić mogą stronnictwo. Odpowiedź bardzo łatwa. Kto się nie zadowoli wspólnością taktyki i działania, lecz w polityce będzie się pytał tylko o zasady i przekonania, ten we własne stronnictwo wniesie zaród rozterki i dobrych sprzymierzeńców się pozbawi. Weźmy za przykład obecne stosunki poznańskie. Społeczeństwo polskie stanęło tam jak jeden mąż w obronie Kościoła i umieściło sprawę tę słusznie w programie swoich deputowanych. Znajdują się pomiędzy nimi, jak wiadomo, także ludzie liberalnych przekonań i zasad, którzy jednak ze względów zewnętrznych, narodowych uznali konieczność obrony Kościoła i z zadania tego wywiązują się wiernie i wytrwale. Niechże ktoś na tym nie zechce poprzestać, niech zacznie badać sumienia, niech rozstrzyga: „ten nasz a ten nie nasz”, niech pomiędzy nimi zrobi różnicę. Do czego doprowadzi? Prawdziwa mądrość polityczna polega zatem głównie w taktyce postępowania, w jednaniu sobie i takich żywiołów, które niekoniecznie siłą zasad, lecz siłą interesów i okoliczności na tę samą popchnięte są drogę.
Jeżeli zaś teoria, chociażby najlepsza, nie wystarcza na polu politycznej pracy, tym mniej może ona wystarczyć na polu historycznych studiów. Ludzie wyznający te same zasady, mogą w sądzie swoim historycznym rozbiec się najzupełniej. Jeden z nich zrobi z zasad „doktrynę” i do wszystkich faktów, lecz bada wyłącznie, o ile one zgadzają się z jego ideałem i za każde zboczenie od teorii stanowczo je potępia. Całkiem inaczej postępuje historyk. Ideały, które sobie wyrobił, przede wszystkim wśród swoich historycznych studiów, są dla niego tylko odległym celem, do którego po trudnej i mozolnej drodze zmierza ludzkość. Historyk bada tę drogę i o ile ona przebytą, opowiada ją i kreśli. Sąd jego historyczny jest tylko względnym, zależy od rozpoznania przyczyn i następstw pojedynczych faktów. Dla niego każdy fakt, który pochód dziejowy ułatwił, będzie faktem dodatnim, chociaż do ideału jest mu bardzo daleko. Dla niego fakt zbliżający się w teorii do ideału, ale przedwczesny, w danych warunkach szkodliwy dla rozwoju narodu, będzie faktem ujemnym. Objaśnijmy rzecz na jaskrawym przykładzie. Dzieje świata chrześcijańskiego są widownią nieustannej walki i współzawodnictwa między Kościołem a państwem. Doktryner, który sobie ułożył idealny stosunek pomiędzy tymi dwoma potężnymi czynnikami dziejów, będzie tę walkę nieustannie potępiał. Jeśli sympatie jego zwracają się więcej ku państwu, będzie przyczynę złego, powód do walki widział w Kościele i rzucał na niego niesprawiedliwe gromy. I odwrotnie. Historyk z tą walką, której z dziejów nie może wymazać i odwrócić, musi się pogodzić, ujrzy w niej jedną z wybitnych cech świata chrześcijańskiego, gotów w niej widzieć nawet wielką przyczynę, która światu temu nie pozwala popaść w despotyzm lub teokrację Wschodu. Historyk badając pojedyncze ustępy tej walki, będzie szukał ich bezpośrednich następstw, ujrzy raz złe, drugi raz pożyteczne, przekona się nawet, że czasem przymierze zewnętrzne pomiędzy Kościołem a państwem było złem najgorszym, bo do roli politycznej poniżało kościelną hierarchię. Dla doktrynera historia jest tylko polem do mniej lub więcej świetnego wykładu jego ideału, dla historyka skarbnicą doświadczenia, z której ten ideał wydobywa się coraz to większy i prawdziwszy. Oba często z tym samym poglądem przystępują do historycznej pracy, ale pierwszy z nich prawdy historycznej boi się, a rzadko ją z konieczności przekręca; drogi szuka tej prawdy i z niej ideał swój coraz to wyżej rozwija i kształci. Ta sama teoria przyświecała im w pracy, ale jednemu z nich, historykowi, świeciła rzeczywiście i była mu pochodnią do samodzielnych badań i płodnych zdobyczy; drugi dał się jej oślepić, nic nowego nie znalazł, zamiast sprostować przekręcił, zamiast pomóc zaszkodził, dla niego bowiem była ona „doktryną”.
Na takiej to doktrynie opiera p. Lisicki oryginalny swój pogląd na historię polską od XV wieku. Wszelka walka pomiędzy państwem a Kościołem w Polsce bez względu na to, co było jej przyczyną i przedmiotem, czy sprawa religii, czy też podatki państwowe lub dziesięcinne snopy, jest dla niego zbrodnią ze strony państwa. Jego zdaniem, nie groziło Polsce żadne inne niebezpieczeństwo, a przynajmniej żadne grosze nad to, żeby państwo polskie miało być tak jak inne państwa dzisiejsze europejskie, wszechwładnym. Wyraźnie też wypowiada, iż lepiej się stało, że Polska nie poszła za radą Ostrorogów, że nie dążyła do silnego rządu, lepiej że upadła, bo uchroniła się od omnipotencji swego państwa.
Wszystko tu oryginalnym. Najpierw to poprawianie Historii czy Pana Boga i chęć wyrugowania walki państwa narodów chrześcijańskich. Następnie to stanowisko kosmopolityczne, według którego dla narodu istnieje gorsze złe, jak utrata państwowego bytu i idąca za tym w tropy społeczna ruina, nie powiem zagląda. Wreszcie ta świadomość istotnego przebiegu historii, która pozwala przemilczeć, że Kościół katolicki w Polsce gorzej cierpiał od społeczeństwa zepsutego polityczną anarchią, niżby był kiedykolwiek ucierpiał od wszechwładnego państwa.
Zaznaczam tę różnicę zasadniczą stanowisk naszych, wobec której polemika szczegółowa z p. Lisickim na tym polu historycznym jest mi wręcz niemożliwą. Nie taję zresztą wcale, że o ile „doktryna” na polu polityki naszej obecnej mogłaby się stać niebezpieczną i szkodliwą, o tyle na polu studiów historycznych jest ona najzupełniej niewinną. Stanęły one dzisiaj tak wysoko, że ich żadna doktryna nie potrafi zniżyć i jak bańka mydlana pryśnie. Czasy doktryn na polu historii już i u nas znikły.
Powiem wreszcie wprost, a niech mi szanowny mój przeciwnik nie weźmie za złe uwagi, która jest podyktowaną szczerym uznaniem jego talentu i pracy. Pogląd ów na historię naszą postawił p. Lisicki tylko dlatego, że mu owe wieki historii z własnych, głębszych, źródłowych badań są zupełnie nieznane i obce. Gdyby na te badania znalazł czas i ochotę, gdyby się historii naszej od XV do XVIII w. bezpośrednio ze źródeł i osobiście przypatrzył, to nie wątpię na chwilę, że i pogląd ów sam by porzucił i zmienił i z nienawiści swojej ku „obmierzłemu” państwu by się wyleczył.
Wszak historia nasza z czterech ostatnich stuleci jest jednym wielkim, tragicznym dowodem, do czego doszedł naród, który na państwo nowożytne nie umiał się zdobyć i jego dobrodziejstw się wyrzekł.
[1] Marian Morawski (1846-1901) – ksiądz jezuita, filozof i publicysta; po ukończeniu kolegium jezuickiego w 1862 r. wstąpił do zakonu jezuitów; pracował jako profesor teologii (od 1881) i filozofii (1892) na Uniwersytecie Jagiellońskim. Stał na czele Przeglądu Powszechnego ukazującego się od 1884 roku. Napisał m.in.: Filozofia i jej zadanie (1877), Celowość w naturze (1887), Podstawy etyki i prawa (1891),