Artykuł
Z chwili rozstroju

Pierwodruk: „Przegląd Polski, Kraków, sierpień 1889. Przedruk: M. Bobrzyński, Zasady i kompromisy. Wybór pism, Kraków 2001.

 

 

Pisząc o dokonanych wyborach w Przeglądzie Polskim, który przed wyborami ogłosił Próby Rozstroju[1], ma się z góry wskazane do odpowiedzi pytanie. Charakteryzując przeciwników, sądził hr. Tarnowski i przekonywał wymownie, że oni tylko ogólnemu rozstrojowi służą. Nawołując do zgodnego i silnego odparcia ich usiłowań, uzasadniał to tym, że oni wśród wyborów z nową próbą rozstroju wystąpią. Dziś, po dokonanych wyborach, można już ocenić, czy się to przewidywanie, i o ile spełniło, czy owe Próby Rozstroju wydały, i jakie owoce?

Odpowiadając na to pytanie, ograniczę się do zachodniej Galicji, której stosunki bliżej i bezpośrednio są mi znane, tak iż na pewien sąd o nich mogę się pokusić. Usiłowania owe naszych przeciwników podzielę za to na dwa kierunki, w których one się zaznaczyły tak odmiennie, a jednak nie bez wewnętrznego związku, na usiłowania socjalne i polityczne.

Z politycznymi wystąpili na jaw w sposób nadzwyczaj skromny. Zasadnicze myśli i kierunki polityki, którą żywioły konserwatywne wytknęły Galicji, a około których w kraju niegdyś tak zacięta toczyła się walka, tym razem wśród wyborów święciły rzadki tryumf, bo nikt ich nie ośmielił się podawać w wątpliwość, a niejeden z przeciwników naszych wyraźnie zatwierdzał. Nawet system obecnego rządu, na który zresztą tyle słyszy się utyskiwań, i który z pewnością bez zarzutu nie jest, wśród wyborów naszych żadnego wyraźnego nie doczekał się ataku. Polityka Koła Polskiego w Wiedniu, prowadzona przez jego większość z takim nieraz trudem i wśród takich starć z opinią różnych warstw naszego kraju, pozostała w Galicji w ogóle poza ramami całej akcji wyborczej, chociaż równocześnie wręcz przeciwnie działo się w Czechach. Pokazało się, że Młodoczesi[2], którzy zresztą tyle wspólnego mają z naszą opozycją galicyjską, nie zdołali jej za swoim hasłem pociągnąć, być może, że ją nawet odstraszyli od tej drogi właśnie swoim przykładem. Skończyło się w niektórych dziennikach na wyrażeniu radości z przegranej Staroczechów[3], którzy w Radzie państwa z delegacją polską idą w przymierzu, ale do związku z Młodo-czechami, z p. Vasatym et consortes, żaden dziennik polski, o ile wiem, zachęcać nie miał odwagi.

Dziwniejsze jeszcze zjawisko przedstawiła ta opozycja, kiedy się zabrała do sformułowania programu swego politycznego w sprawach wewnętrznych krajowych na pamiętnym wiecu miast i miasteczek[4]. Pokazało się wówczas, że wszystkie punkty realne tego programu, streszczające się w podniesieniu oświaty i gospodarstwa społecznego, w rozszerzeniu autonomii kraju i reformie jego administracji, nie zawierają w sobie nic takiego, czego by nie podpisał zaraz każdy konserwatysta. Mógł je podpisać tym śmielej, że wszystkie z ostatniego sześciolecia sejmowego znał doskonale, że za niemi sam ze swoim klubem zawsze głosował, a niejednokrotnie sam je formułował lub za niemi przemawiał. Od tego realnego, ale wspólnego z konserwatystami programu tym dziwniej jednak w programie przedłożonym wiecowi odbijały dwa punkty: jeden o zaprowadzeniu głosowania powszechnego za zniesieniem dotychczasowych kurii wyborczych; drugi o odpieraniu wszelkich wstecznych dążności. Już uczestnikom wiecu wydały się one czczym frazesem, a kiedy zarzut ten podniesiono na wiecu, wnioskodawcy musieli przyznać, że wnioski te nie mają aktualnej, pozytywnej treści, lecz potrzebne są dlatego, ażeby program opozycji przecież czymś różnił się od programu sejmowej większości. Ten sens miały przemówienia przywódców opozycji, a w sensie tym leży jedna z głębszych różnic, która nas od nich dzieli. Oni polityki aktualnej od frazesu oddzielić, bez frazesu uznać i zrozumieć nie mogą, czy nie chcą. Czego się dotkną, to już w ich rękach czy ustach przybiera znamię mniej lub więcej pustego frazesu.

Tak w szczególności stało się z „postępem”, który za swoje wywiesili hasło. Któżby przeciw niemu wystąpił? Jeżeli jakieś stronnictwo oddaje się na usługi postępu, jeżeli wynalazło filtr nie dopuszczający do jego związku ludzi i myśli zacofanych, jeżeli ma pewną satysfakcję w nazwaniu się par excellence „postępowym”, któżby mu tego zazdrościł, któżby się gniewał, że postęp ma o jedno grono więcej zdecydowanych zwolenników, któżby pomoc tego grona, choćby do niego nie należał, odrzucał. Ale naszym „postępowym” widocznie nie o to idzie. Oni zowiąc się postępowymi, chcą tym samym postęp skonfiskować wyłącznie dla siebie, im idzie właściwie o to, ażeby dokonawszy tej konfiskaty, tym samem wszystkich, którzy do nich nie należą, obrzucić mianem wsteczników*, im idzie o to, ażeby zarzut wstecznictwa przypiąć do dotychczasowej sejmowej prawicy. Prawica była wsteczna, więc lewica postępowa jest w sejmie potrzebną, w zacofaniu prawicy ma ona swoją polityczną rację bytu!

Czuli jedno nasi „postępowi”, że owe wstecznictwo prawicy nie jest jakoś notorycznym, że potrzeba go dowieść, i wystąpili z dowodem, ale z jakim? Nie byli i nie są w stanie przytoczyć ani jednego przykładu, że klub prawicy jako taki wystąpił z myślą wsteczną, że klub ten jakiejkolwiek zdrowej i postępowej myśli nie poparł, że się jej sprzeciwił. Przytoczyli za to kilka „wstecznych” wniosków i przemówień posłów z prawicy lub z centrum, dodając, że one przez lewicę sejmową zostały udaremnione lub odparte. O pierwszą część założenia nie będziemy się spierać, a mianowicie o to, czy przemówienia owe oznaczały w istocie wstecznictwo? Faktem jest, że kilka tych wniosków i przemówień nie pociągnęło za sobą sejmu i nie uzyskało większości. Nasi postępowi nie liczą się jednak z oczywistą konsekwencją tego faktu, że zatem owa większość, złożona przeważnie z posłów konserwatywnych, nie okazała się wrogą postępowi, nawet w rozumieniu lewicy, skoro wnioski owe odrzuciła. Dla naszej lewicy nie dosyć chwały, że do odrzucenia tych wniosków i oni dopomogli, oni zasługę tę przypisują wyłącznie sobie, licząc oczywiście na zupełny brak znajomości rzeczy u swoich zwolenników, czytelników i słuchaczy. Muszą ich znać od nas lepiej i wiedzieć, że takimi środkami trafią wobec nich do celu.

Dla nas to przemilczenie, a tym samym wywrócenie prawdy nie przestanie być zdumiewającym, dlatego właśnie, że ta prawda tak świeżą, tak żywą jeszcze w pamięci wszystkich interesujących się sejmowymi sprawami, zapisaną w urzędowych sprawozdaniach sejmu, a nawet w numerach Nowej Reformy[5]. Kto którekolwiek z tych źródeł otworzy, ten przekona się, że owe rzekomo wsteczne czy niepraktyczne wnioski upadły w sejmie nie w skutek mów pp. Goldmanna[6] i Romanowicza[7], a nawet może nie w skutek mów p. Hausnera[8], lecz wskutek tego, że posłowie konserwatywni, wystąpili, bo przecież ani hr. Badeniego Stanisława[9] i Zolla[10], odpierających niesłusznie przeciw szkole ludowej podniesione zarzuty, ani hr. Artura Potockiego, występującego przeciw utrzymaniu propinacji, ani p. Madeyskiego[11], wywracającego niefortunny projekt ustawy służbowej, ani hr. Męcińskiego[12], zwalczającego wnioski „oszczędnościowe”, ani p. Pietruskiego[13], ujmującego się za dietami poselskimi, klub lewicy do swoich członków nie zaliczał. Z rozpraw ówczesnych sejmowych okazuje się też jasno, że owe wnioski i przemowy, z których „postępowi” kują dziś broń przeciw konserwatystom, a w szczególności przeciw prawicy, nie były wnoszone w imieniu prawicy, lecz że były i są indywidualnym zdaniem i własnością ich autorów, którego prawica nie miała prawa stłumić, ale z którym nie chciała się solidaryzować. Posłowie z lewicy korzystali oczywiście z każdego tego wystąpienia do mniej lub więcej udanych oratorskich popisów, ale wiedzieli dobrze, że sprawa nie ma poparcia i uchwalenie jej przez sejm bynajmniej nie grozi.

Wiedzieli o tym i wiedzą dzisiaj, jeżeli też teraz malują grozę położenia i mniemanego niebezpieczeństwa, to dzieje się to chyba tylko ad usum wyborców bardzo nie znających najbliższej przeszłości. Jest to dalszy ciąg dawnej taktyki, tylko pod zmienionym hasłem. Do niedawna opozycja konfiskowała na swoją wyłączną własność patriotyzm, dziś tak samo konfiskuje postęp, nie bacząc, że ta broń tym prędzej ją zawiedzie, bo się sprzeciwia nie tylko prawdzie, ale oczywistym faktom. Co zaś najgorsza, to niewątpliwie to, że piękne i szlachetne hasło postępu, nadużywane przez lewicę do partyjnych celów, nabiera przez to w kraju naszym znaczenia frazesu, i oby służąc czemu innemu za płaszczyk, nie stało się wkrótce w kraju naszym szkodliwym straszakiem! Kto postęp zdrowy, rzetelny istotnie miłuje, kto wie, jak ten postęp prawdziwy trudno osiągnąć w ciężkich pod wieloma względy warunkach, kto ten postęp uznaje nie w doktrynie i oratorstwie, lecz w rzeczywistej, trwałej poprawie i rozwoju stosunków, ten go dla stronniczych celów nie użyje za środek, ten go nie uzna wyłącznym swego stronnictwa – i to wbrew prawdzie – przywilejem.

Gorzej jeszcze przedstawia się rzecz z drugim zarzutem, którego nam i tym razem przy wyborach nie poskąpiła nasza opozycja. Oskarżają nas o polityczną ambicję, o dążenie do władzy, o chęć utrzymania przy niej tych, którzy spośród nas do niej się dostali, o brak niezawisłości. Zapewne, niezawisłość osobista wielką w życiu publicznym jest cnotą, a dodajmy, jest także i siłą, tylko niezawisłość ta powinna być prawdziwą. Zarówno zatem grzeszy poseł, który by wbrew przekonaniu, a dla osobistych widoków ulegał rządowi, jako też poseł, który by dobre swe przekonanie poświęcał popularności lub namiętności własnej. Opozycja nasza nie zadawala się jednak tym, że zarzuty owe kieruje przeciw pojedynczym spośród nas jednostkom, często nawet bez pozorów prawdopodobieństwa; ona te skargi podnosi głównie przeciw naszemu stronnictwu, jego celom i jego organizacji. Ideałem opozycji ma być wyższość jej jako stronnictwa, ma polegać w jej zupełnej niezawisłości, w jej poświęceniu się dla sprawy publicznej, bez przymieszki żadnej ambicji, bez dążenia do władzy.

Dziwna ta teoria polityczna czy parlamentarna jest wyłączną własnością naszej galicyjskiej opozycji, całemu światu jest ona zresztą zupełnie nie znaną i obcą. Wszędzie gdzie indziej cechą kardynalną każdego politycznego stronnictwa jest nie tylko jego odrębny program, ale zarazem chęć i gotowość uchwycenia w swoje ręce rządów, ażeby program swój przeprowadzić, ażeby pokazać, że program ten jest praktycznie możliwym i zbawiennym. Tam przyjęcie rządów w danym momencie przez stronnictwo, które osiąga przewagę, uważa się powszechnie za jego obowiązek, za przyjęcie odpowiedzialności; nie przyjęcie tych rządów uważano by za tchórzostwo polityczne i otwartą anarchię. Tam stronnictwo wyrzekające się rządów i władzy z góry, okryłoby się po prostu śmiesznością.

U nas tylko ma być lub jest inaczej. U nas dążenie stronnictwa politycznego do objęcia lub utrzymania się przy władzy, ma być zbrodnią, a wyrzekanie się tej władzy i ambicji ma być katońską cnotą. Czy tę katońską cnotę posiadają przywódcy naszej opozycji, wolno nam wątpić, bo inaczej musielibyśmy uczynić dotkliwy zarzut choćby tylko politycznemu ich wykształceniu; to jednak pewna, że tą katońską cnotą drapują siebie i swoje stronnictwo, a może nie bez skutku. U nas jeszcze mimo zupełnej zmiany stosunków nie zatarła się tradycja niedawna w Galicji, a dzisiejsza w sąsiednich polskich dzielnicach, że każdy rząd jest wrogiem, każde zbliżenie się do rządu plamą. U nas polityka „wolnej ręki” wobec rządu i sprzymierzeńców, zastrzeżenie sobie zupełnej swobody w każdej pojedynczej sprawie jest jeszcze ideałem dla wielu, którzy nie baczą, że polityka taka nie mająca żadnego programu, nie robiąca żadnych koncesji, nie tylko do żadnych nie prowadzi rezultatów, ale kończy się zawsze zupełnym odizolowaniem tych, którzy by ją prowadzili. U nas na koniec zazdrość i zawiść wielkim jest w życiu publicznym czynnikiem, a na oba te uczucia, na brak wykształcenia politycznego ogółu, spekulują przywódcy opozycji i na nich swe opierają plany.

W jedno tylko nie mogę uwierzyć, ażeby tacy przeciwnicy polityczni mogli na serio coś zdziałać, mogli naprawdę stać się niebezpieczni. Kto jak oni, zapewne bez swej winy, nie może zdobyć się naprawdę na własny swój program polityczny i kto jako stronnictwo z góry wyrzeka się władzy, ten tym samym abdykuje jako polityczne stronnictwo. Przy ostatnich wyborach opozycja nasza „postępowa” nie tylko też żadnej politycznej nie rozwinęła akcji, z czego jej nie możemy robić zarzutu, ale śmiem to twierdzić, na polu politycznym nie ziściła obaw, nie podjęła prób rozstroju w rzeczywistym, niebezpiecznym tego słowa pojęciu. Akcja ich w tym kierunku luźna i dowolna polegała na kilku bałamutnych pojęciach, których dotknęliśmy wyżej a które w ogół politycznie niewykształcony usiłowali zaszczepić; chociaż jednak szerzenie takich pojęć nie przyspiesza politycznego wykształcenia i dojrzałości politycznej, to przecież nie są one tego rodzaju, ażeby ogół naszego społeczeństwa zdołały naprawdę wzburzyć lub rozstroić.

Niebezpieczeństwo takiego rozstroju wystąpiło na jaw dopiero w kierunku socjalnym, na który opozycja przerzuciła tym razem wszystkie swoje usiłowania. Na tym polu stoczyła się cała walka wyborcza, o ile ona miała ogólniejszy charakter, około tego pytania rozwinęła się dyskusja zasadnicza w mowach kandydackich, w pismach ulotnych i dziennikach.

Dokładna, szczegółowa historia tej dyskusji i walki byłaby ciekawą i pouczającą, samo ściśle obiektywne zebranie i zestawienie pism pro et contra budziłoby niezmierny interes i przemawiałoby do czytelnika silniej może, niż wszelkie rozumowanie. Nim jednak ktoś to zadanie podejmie, niechże nam będzie wolno zestawić główne momenty walki i wydać o niej sąd, o ile można spokojny i bezstronny.

Akcja opozycyjna była z góry obmyślaną i przygotowaną. Na rok przed wyborami odbył się pierwszy wiec miejski dla porozumienia się miast w sprawach tyczących się wewnętrznego ich gospodarstwa. W rok później, bezpośrednio przed wyborami zwołano jednak zjazd drugi, który sprawy wewnętrzne miast odrzucił jako niepotrzebny balast, a natomiast postanowił w imię egoistycznego mieszczańskiego interesu zwrócić je przeciw klasie ziemiańskiej, mającej w sejmie dotychczas przewagę. Nie dość na tym. Gdy większość sejmowa zawdzięczała swą większość właścicielom ziemskim, postanowił więc zachwiać to zaufanie i wysunąć interes klasy włościańskiej przeciw mniemanemu interesowi większej własności ziemskiej. Budząc więc do walki z konserwatywną większością naszego sejmu, odezwano się do kastowego interesu i zawiści mieszczan i włościan, a tendencję tę ochrzczono pięknym, popularnym mianem „demokracji”.

Zaczynając od miast tworzących osobną kurię wyborczą, należało pytać, jaki dla nich powód i pobudka do zaznaczenia w wyborach odrębnego swego mieszczańskiego interesu? Nie było na to pytanie właściwej odpowiedzi. Nie szło tu przecież o zasadę demokratyczną, o równość w obliczu prawa, bo ta u nas urzeczywistniła się dawno i zastrzeżona jest w ustawach zasadniczych państwa. Nie szło także o odparcie jakichś zamachów na miasta, bo większość sejmu dotychczasowa dążyła szczerze do rozwoju miast, nie odrzuciła żadnego wniosku zmierzającego do rozwoju ich szkół i przemysłu, skupiała w nich i tworzyła wszelkie ogólniejszego znaczenia instytucje, na ostatniej sesji uchwaliła im nawet bez dyskusji ustawę organizacyjną taką, jakiej posłowie miejscy się domagali, przyjęła wszystko czego żądali, czy to poseł Chrzanowski czy też poseł Romanowicz, żadnym stronniczym nie kierując się względem. Jedyną rzeczą, której większość sejmowa nie spełniła, było to, że nie pospieszyła się z powiększeniem liczby posłów miejskich i sprawę tę pozostawiła w zawieszeniu. Jeżeli jednak szło o jej przyspieszenie, to wystarczyło zapewne zobowiązać posłów z miast i posłów mających między wyborcami miasteczka, ażeby w tym kierunku wystąpili energiczniej i na większość sejmową większy wywarli nacisk. Chcąc ten cel osiągnąć, należało teraz jednak gorliwiej usuwać wszelki cień antagonizmu pomiędzy interesem miasta a interesem ziemian, skoro bez przyzwolenia posłów ziemiańskich rzecz osiągnąć się nie da. Opozycja nasza postąpiła jednak wręcz przeciwnie, a rzucając się nie bez namiętności, niby w interesie miast, na większą własność ziemską, złożyła najlepszy dowód, że kwestia pomnożenia posłów z miast może być dla niej środkiem, ale nie jest rzeczywistym celem.

A jednak środki, których wobec żywiołu miejskiego chwyciła się opozycja, okazały się skutecznymi. Przygotowane na daleką metę odezwanie się do ducha negacji, do zawiści i namiętności znalazło tam odgłos. Opinia publiczna w miastach w przeważającej większości – jest to fakt niezaprzeczony – stanęła przy wyborach po stronie opozycji, posłowie zasłużeni, którzy ślepo nie chcieli jej ulec, w wyborach miejskich z małym wyjątkiem przepadli, a sztandar opozycji niby mieszczańskiej zaszumiał z hałasem w powietrzu.

Dały się słyszeć głosy, które rezultat ten wyborów miejskich przypisywały zupełnej bierności rządu i niezręcznej agitacji ze strony żywiołów konserwatywnych w miastach. Zapewne, nacisk rządu i lepsza agitacja mogły wpłynąć na rezultat, ale nie byłyby zmieniły faktu, że większość mieszkańców miast z przekonania swego i uczucia idzie dziś za hasłem przeczenia, niezadowolenia i opozycji, lub zachowując się wobec tego hasła biernie, do walki z nim wystąpić żadnej nie ma ochoty. Jaskrawą ilustracją tego faktu była walka, która w dwóch miastach stołecznych stoczyła się pomiędzy Rewakowiczem[14] i Michalskim[15], Asnykiem[16] i Majerem[17]. We Lwowie przepadł wprawdzie redaktor dziennika, który od szeregu lat postawił sobie za zadanie obrzucać błotem wszystko, co w kraju dodatnio występuje i działa, i najgorsze pobudzać instynkty, ale sama możność postawienia takiego kandydata i liczne głosy, które za nim padły, rzucają ponure światło na polityczne wykształcenie wielu mieszkańców stolicy. W Krakowie mowa kandydacka Asnyka okazała większy wpływ na sztandar, pod którym sędziwy prezes Majer długie lata służył krajowi i miastu, a służył tak zaszczytnie. Dla wielu było to rzeczą zupełnie niespodziewaną i ci przegranej krakowskiej przypisali może większe niż ona ma znaczenie, mówili o niej z rozdrażnieniem, z rodzajem desperacji. Ale i ci nie mają racji, którzy bacząc więcej na osobę świeżo wybranego posła, na jego zacność osobistą i na jego literacką sławę, wyborowi temu małe polityczne przypisują znaczenie. Tak nie jest.

Gdyby p. Asnyk na podstawie swojej dotychczasowej przeszłości był zwyciężył prezesa Majera, widzielibyśmy w tym może pewną niewdzięczność miasta wobec weterana narodowej sprawy, ale niewiele więcej. Ale p. Asnyk miał ową charakterystyczną mowę i mowa ta nie przeszkodziła jego wyborowi[18]. Rozbierać ją w szczegółach nie jest moim zamiarem, a to tym mniej, że jest dla mnie zupełną zagadką, jakim procesem psychologicznym człowiek tak szerokiego wykształcenia i znajomości świata, człowiek tak delikatnego uczucia, doszedł do takiej mowy. W części swej pozytywnej nie zawierała ona rzeczy nowych, nie była nawet zbyt „postępowa”, jeżeli weźmiemy na uwagę wszystkie klauzule, którymi mówca postęp ograniczył, jeżeli uwzględnimy, że np. przeciw podzielności gruntów włościańskich się oświadczył. Cechą jej charakterystyczną była tylko straszna i niezrozumiała gorycz, którą wylał na stosunki nasze społeczne, był dziwnie fałszywy punkt widzenia, z którego je ocenił, dość powiedzieć, że stronnictwu politycznemu miał za złe, iż się złożyło z ludzi różnych zawodów i różnych społecznych stanowisk! Dodajmy do tego najmniej dla nas w ustach Adama Asnyka zrozumiały ton i sposób wyrażenia, posuwający się aż do obelg na przeciwników, porównajmy ją z gładką, spokojną, wślizgującą się w usposobienie nawet przeciwników mową p. Romanowicza w ratuszu lwowskim, a dochodzimy mimo woli do wniosku, że p. Romanowicz w opozycji zajmuje stanowisko der regierungsfähigkeit a p. Asnyk der schärferen Tonart. Przepraszam, że używam wiedeńskich nomenklatur parlamentarnych. A jednak mowa p. Asnyka zdobyła sobie w Krakowie gorących wyznawców, a p. Asnykowi mandat poselski przyniosła w nagrodę.

Czy na tych mowach, czy na tym całym kierunku wyszedł dobrze interes miast, sprawa pomnożenia posłów miejskich, to inne pytanie. Wszak kwestia ta zależy niewątpliwie nie tylko od liczby mieszkańców i płaconego przez nich podatku, ale także od dojrzałości politycznej, której od kurii wyborczej miejskiej można się spodziewać. Wszak dla wniosku swego miasta inaczej w sejmie nie uzyskają większości dwóch trzecich głosów wymaganej statutem krajowym jak przez to, że posłowie ich zajmą w sejmie dodatnie, wybitne, ogólnokrajowe, nie zaś kastowo – mieszczańskie stanowisko.

Czasy kast i interesów kastowych i stanowych już niepowrotnie minęły a przede wszystkim w miastach. Miasto nie jest już dzisiaj ani u nas, ani tym mniej zagranicą, wyłączną dziedziną jednej klasy społecznej, mieszczańskiej. Miasto dzisiejsze, jeżeli spełnia swoje zadanie i zdrowo się rozwija, staje się ogniskiem życia umysłowego i ruchu ekonomicznego dla całego okręgu, na który działalność swoją rozciąga. Miasto skupia w sobie dziś władze publiczne, szkoły wyższe, instytucje kredytowe itp., które mieszczańskimi nie są, bo wszystkim warstwom społeczeństwa zarówno mają służyć; które upadłyby w jednej chwili, gdyby chciały zamknąć się w sferze mieszczańskiego interesu i z niego tylko czerpać swoje żywotne soki. Szkodziło to już dawniej pewnym instytucjom, mającym swoją siedzibę w mieście, dość przytoczyć uniwersytet Jagielloński, który w XVI wieku upadł nie przez jezuitów, ale przez zamknięcie się w sferze mieszczańskiej, a który dziś wpływ swój, znaczenie i rozkwit w znacznej części swemu ogólnospołecznemu, narodowemu stanowisku zawdzięcza. Otóż ogólne to, przodujące nawet stanowisko, zajmowały dotychczas nasze miasta stołeczne, tak samo w Królestwie Warszawa, jak w Galicji Lwów i Kraków, te ostatnie zajmowały je i przy wyborach. Wybory Lwowskie miały swój kierunek polityczny liberalny, ale szukały dla niego wybitnych reprezentantów, dość przytoczyć Smolkę[19] i Ziemiałkowskiego[20]: wysuwały kierunek ten nie jako kierunek mieszczański, lecz z zamiarem narzucenia go wszystkim warstwom społeczeństwa. Jeszcze więcej odnosi się to do Krakowa, który opierał się na dawnej swojej tradycji i który za czasów Wolnego Miasta dominował rzeczywiście nad swoim ziemskim okręgiem. Po przyłączeniu do Galicji uważał on też za swoje zadanie i za swoje niezaprzeczone prawo, ażeby skupić w swoich murach wszystkie warstwy i wszystkie interesy społeczne, ażeby być sercem całego kraju, ażeby dawać inicjatywę we wszystkim, co kraju tego dotyczy, i nieraz w jego imieniu występować i działać. Rada miasta Krakowa składała się z reprezentantów wszystkich warstw i zawodów, głośne w niej zasiadały imiona, najznakomitsi, najbardziej wpływowi mężowie w kraju w niej się politycznie kształcili, była ona rodzajem sejmu, a sejm krajowy z poważnym jej głosem zawsze się liczył. Cóż mówić o posłach, których Kraków wysłał do Wiednia i do Lwowa, o Helclu, Dietlu[21], Zyblikiewiczu[22], Rydzowskim[23], że żyjących przemilczam. Wszak bez nich, bez ich rady i zgody żadnej ważniejszej w kraju nie podjęto akcji, wszak niejeden z nich polityce ogólnokrajowej przodował. Najlepszym wszakże wyrazem tego stanowiska miasta Krakowa było powołanie jego prezydenta na marszałka krajowego sejmu.

Śmiesznym jest zatem przedstawić rzeczy tak, jak gdyby miasta nasze, a w szczególności Kraków, potrzebował dobijać się głosu i udziału w sprawach publicznych i bronić swego interesu. Pewną zaś za to jest rzeczą, że cała polityka wiecowa, dążąca do zredukowania miast do mieszczańskiej sfery i odbyte pod jej hasłem w miastach wybory są dla dotychczasowego stanowiska miast dotkliwym ciosem, są cofnięciem wstecz, które dokonało się pod hasłem „postępu”.

Trudno nie pisać bez żalu, na widok, że „próba rozstroju” udała się tu najzupełniej, że życie nasze polityczne w najbliższej przyszłości pozbawione będzie w wielkim stopniu tego czynnika, którym byli znakomici i wpływowi w sejmie miejscy posłowie, że w imieniu miast a w duchu przeczenia przemawiać będą głównie posłowie z lewicy.

Na tym uczuciu żalu nie możemy jednak poprzestać. Nie poznalibyśmy złego, gdybyśmy nie zbadali jego przyczyny. Nie jest nią, to pewna, zręczna agitacja naszej opozycji. Przyczyna leży głębiej, a szukać jej trzeba w tym procesie wewnętrznego przeobrażania, które obecnie miasta nasze przechodzą. Dźwigają się one niewątpliwie, rosną w liczbę mieszkańców, zabudowują, porządkują, ale cały ten ruch świeżej jest daty. Żywioł kupiecki, zamożny, zrośnięty z miastem, pamiętający jego tradycję, konserwatywny, podupadły, lub zniknął pod wpływem niekorzystnych warunków handlowych i żydowskiej konkurencji, i nie dzierży już steru w wewnętrznych sprawach miasta. Żywioł rzemieślniczy, najliczniejszy, upadł również dla braku oświaty i fachowego wykształcenia, nie może się skutecznie podźwignąć dla braku kapitału i dlatego cechą jego jest niezadowolenie, które dla polityki przeczenia czyni z niego materiał gotowy i dojrzały.

Najświeższą warstwą w naszych miastach, jest tak zwana inteligencja tj. klasa urzędnicza, do której liczymy także nauczycieli, adwokatów i lekarzy. Wielu piszących i mówiących o stosunkach galicyjskich, z bytu i powołania tej klasy urzędniczej, z jej wpływu i znaczenia nie zdaje sobie należycie sprawy, nie wie prawie, że ona istnieje, bo przed dwudziestu laty ta jeszcze nie istniała, a raczej istniała z małym wyjątkiem życiu narodowemu zupełnie prawie obca. Dziś są to Polacy, a liczba ich powiększyła się niezmiernie przez powstanie nowych gałęzi służby publicznej, dość wspomnieć szkoły ludowe, koleje i urzędy autonomiczne. Otóż falanga ta ogromna czuje i myśli po polsku, zajmuje wpływowe stanowiska, dominuje nad właściwym mieszczaństwem wyższym swym wykształceniem i nie myśli się wcale usuwać od publicznego życia, od polityki, od wyborów.

Inna rzecz, że żywioły zachowawcze, politycznie wykształcone i dojrzałe, w klasie tej wcale nie stanowią większości. Rekrutowała się ona z różnych warstw społecznych i wyniosła z nich najrozmaitsze poglądy, uczucia i uprzedzenia, których nie miała czasu przetopić i ułożyć do równowagi. Nie wyrobiwszy sobie jeszcze korporacyjnego ducha i własnej urzędniczej tradycji, czerpie ona wiadomości i kierunek swój polityczny po doktrynersku głównie z książek i gazet i już z tego powodu dostępną jest więcej popularnym, pięknie brzmiącym, postępowym, liberalnym doktrynom i frazesom.

Traciłyby one swoje znaczenie, gdyby kraj był zamożnym, gdyby klasa ta, jak gdzie indziej się dzieje, oprócz pensji miała pewien dochód i majątek własny, gdyby materialnie była zaspokojoną. Rzecz się ma jednak wręcz przeciwnie, cała klasa ta z nielicznym stosunkowo wyjątkiem, żyje więcej niż w skromnych warunkach, poczucie władzy przez nią piastowanej nie stoi w żadnej mierze z poczuciem jej osobistego i rodzinnego dobrobytu, a stąd uczucie goryczy stanowi dla zachowania się jej politycznego zrozumiałą podstawę. Cała uwaga skierowana jest na awans, a każde pominięcie, każde wysunięcie pewnej jednostki, uchodzi za krzywdzącą protekcję. Czy protekcji w awansach urzędniczych w kraju naszym niema, tego nie śmiałbym twierdzić, ale że ta protekcja stosunkowo jest rzadką, to naocznie widzę. Innego zdania jest jednak ogół, mianowicie niższych urzędników. Z wyjątków zrobili oni sobie regułę i we wszechwładne panowanie protekcji święcie wierzą. Niemało przyczyniła się do tego błędna zasada bezwzględnego starszeństwa przy awansach, bo każdy od niej wyjątek, podyktowany czy to względem służbowym czy też wybitnym talentem urzędnika, w oczach jego kolegów protekcją się tłumaczy. Dowodem tego najlepszym, że gdzie mogą, mianowicie zaś do posłów często się po tę protekcję udają. Najsumienniej twierdzić mogę, bez celu i skutku, ale niejeden poseł z obawy narażenia się, lub dla pozbycia się petenta, przyrzeka protekcję, a chociaż udzielić jej nie może, to jednak wiarę w protekcję utwierdza i gorycz u tych, którym się ta mniemana protekcja nie dostała w udziale, szerzy. O ile też kierunek liberalny urzędników nie usposabia ich dobrze dla posłów konserwatywnych, o tyle znowu błędna wiara, że ci posłowie bliscy rządu rozdzielają protekcje, usposabia ich ku posłom tym i ku ich kierunkowi wprost nieprzyjaźnie. Uczucie niezadowolenia, popierane i rozdmuchiwane przez opozycję, popycha ich tłumnie w jej objęcia.

Polityka obecnego rządu nie jest tu bynajmniej bez winy. Głosząc ciągle teorię stanowiska swego ponad partiami, przerzucił rząd obecny całe odium rządów i ciężarów, które one pociągają za sobą, na posłów, którzy system jego polityczny popierają, i uczynił z nich kozłów ofiarnych wobec szerszych kół społeczeństwa. Następnie zaś przez tę samą teorię wyrzekł się rząd wszelkiego politycznego wpływu na własnych swych urzędników. Nie myślę tu o wpływie bezpośrednim, o nacisku wywartym w ostatniej chwili, bo ten więcej zwykle szkodzi niż pomaga i z prawem konstytucyjnym stanowczo jest sprzecznym. Mam na myśli ducha politycznego, którego rząd dłużej istniejący przelać powinien na swoich podwładnych, inaczej sam sobie i swojej polityce złe wystawia świadectwo. Fakt powszechny w całej Austrii, że większość urzędników głosuje przeciw polityce rządu, albo od głosowania się usuwa, w każdym razie anomalią jest polityczną, chociaż nie jest anomalią konstytucyjną.

Jeżeli jednak te są istotne przyczyny, dla których klasa urzędnicza nakłania się dziś tak przeważnie ku opozycji, a konserwatywne politycznie wyrobione żywioły w swoim obrębie kierunkiem tym majoryzuje, to nie ma powodu na przyszłość w zbyt czarnych zapatrywać się kolorach. Każdy rok, każdy dziesiątek lat przynieść tu musi zmianę na lepsze i poprawę. Klasa urzędnicza skonsoliduje się sama w sobie i naturalnym rozwojem rzeczy będzie się przede wszystkim sama z siebie odnawiać. Tym samym zaś wykształcenie ogólne i polityczne, poczucie swego stanowiska i kierunek działania będzie się w niej wyrabiał i utwierdzał z pokolenia na pokolenie. W miejsce opozycyjnych zachcianek, stanie ambicja dodatniego ogólnego działania i wpływu. W miejsce luźnych doktryn stanie tradycja oparta na doświadczeniu, a tym samym konserwatywna. Zamożność wreszcie ogólna, jeśli się w kraju dźwignie, to i klasie urzędniczej przez związki rodzinne dostanie się w udziale i polepszając stanowisko jej materialne, usunie tym samym główne źródło jej niezadowolenia. Że tak będzie, że to nastąpić musi, na to mamy przykład w biurokracji polskiej królestwa kongresowego, która w niewielu dziesiątkach lat taką sobie wytworzyła tradycję i tak wielką w społeczeństwie tamtejszym, politycznie wyrobioną i dodatnią przedstawiała siłę.

Przesadne są zatem moim zdaniem obawy i lamenty tych, którzy zrażeni słusznie politycznym zachowaniem się naszej galicyjskiej biurokracji, nie uwzględniają tłumaczących to okoliczności, lecz posądzają ją od razu o złą wolę, o brak obywatelskiego ducha, o anarchiczne skłonności i rzucają na nią wyrok bezwzględnie potępiający. Jest on niesprawiedliwy a przede wszystkim przedwczesny. Potrzeba czasu.

Przystępujemy do wyborów wiejskich. Próby rozstroju wystąpiły tu najjaskrawiej, bo harmonia społeczna nie osiągnęła tu jeszcze swego wzniosłego celu, dawne rany zabliźniły się, zagoiły, ale nie wyszły jeszcze zupełnie z pamięci. Praca około oświaty ludu wiejskiego nie wydała jeszcze spodziewanych owoców i wydać ich w kilkunastu latach nie była w stanie, pojęcia polityczne nie mogły się przyjąć, skoro brak im najgłówniejszej podstawy, żywo rozbudzonego poczucia własnej narodowości. Wybory miejskie nie są też jeszcze u nas polem właściwym do walki stronnictw, do rzucania haseł, do eksperymentów, chociażby w najlepszej podejmowanej wierze. Łatwo tu ruch jakiś wszcząć, lecz niepodobna przewidzieć, jaki on przybierze kierunek i jakie rozmiary, niepodobna prowadzić go i w rękach swoich utrzymać. Dlatego też trafną i głęboko pomyślaną była zasada polityki naszej narodowej, ażeby wobec ludu wiejskiego w dzisiejszym jego stanie, wszystkie warstwy oświecone występowały zawsze zgodnie i solidarnie, dlatego największą zdobyczą naszą polityczną, zdobyczą, dla której wiele ponieśliśmy ofiar, i która wiele naszych ustępstw tłumaczy, była zmiana dawniejszej polityki rządowej wobec naszego ludu, porzucenie maksymy divide et impera, poparcie naszych wobec tego ludu usiłowań.

O ile też uchwały wiecu miejskiego odnoszące się do miast nie wywołały niepokoju, o tyle sama wieść, że wiec w wyborach wiejskich postanowił rozwinąć odrębną akcję wyborczą, wywołała głęboki niepokój i trwogę u wszystkich ludzi głębiej myślących
i o przyszłość dbałych. Wieść ta zelektryzowała wszystkie żywioły konserwatywne naszego kraju, zatarła między nimi wszelkie różnice i uczyniła z nich jeden obóz. Zadaniem jego nie było przeprowadzenie lub uratowanie swoich kandydatów, nie była walka z obozem przeciwnym „postępowym”, lecz właśnie uniknięcie, ograniczenie tej walki przy wyborach włościańskich. Dlatego komitet centralny wyborczy zrobił dążeniem wiecowym wszelkie możliwe ustępstwa, dlatego kooptował w swój skład kilku uczestników i przywódców wiecu, dlatego wyrzekł się wszelkiego z góry na wybory powiatowe nacisku i wpływu, a całą akcję pozostawił komitetom powiatowym, dlatego na komitety te powołał członków rad powiatowych i stworzył im podstawę najszerszą, autonomiczną.

Różnie mówiono o tych ustępstwach legalnego, centralnego komitetu. Moim zdaniem postąpił on właściwie, a rezultatem tego było zupełne sparaliżowanie odrębnej organizacji przedwyborczej, którą wiec zamierzał utworzyć. Nie przyszła ona przynajmniej jawnie do skutku, a przeto w wyborach wiejskich uniknęliśmy największego niebezpieczeństwa. Pozostała agitacja tajna, pokątna, próby tworzenia osobnych komitetów włościańskich, próby narzucenia wyborcom włościańskim kandydatów postępowych lub podsunięcia im kandydatów własnych, włościańskich, byle nie wybierali dawnych panów a dziś sąsiadów, większych właścicieli ziemskich, konserwatystów. Próby te zrobiły w ogóle fiasco. Jeden tylko kandydat wiecowy uzyskał przy wyborach włościańskich większość głosów. Ci spośród większych właścicieli ziemskich, przeciw którym największą rozwinięto agitację, przeszli z triumfem. Gorsza rzecz, że kilku poważnych kandydatów z inteligencji miejskiej, postawionych przez komitet powiatowy upadło, że innym takim kandydatom droga do poselstwa z gmin wiejskich została utrudniona i z góry przecięta. Włościanin podburzany przeciw „panom”, niechęć swoją kieruje najłatwiej przeciw tym, którzy mieszkając w mieście, najdalej stoją od niego swoim sposobem życia i pracy. Natomiast hasło „wybierajcie spośród siebie”, w wielu powiatach znalazło odgłos, a w kilku powiatach doprowadziło do wyboru włościan.

Nie rezultat wyborców wiejskich był jednak charakterystyczną ich cechą, lecz sposób i rodzaj agitacji, która wielką falą uderzyła w umysły i uczucia ludu wiejskiego i groziła tym, iż w nich na dłuższy czas pozostawi ślady. Agitacja ta drapowała się bardzo pięknie w poważniejszych „postępowych” dziennikach, występowała bowiem pod hasłem moralnego podniesienia, politycznego usamowolnienia ludu wiejskiego. Z tego tonu niepodobna było jednak trafić do ludu, jeśli chciało się go namówić do zrzucenia z siebie opieki politycznej, której mu użyczali dotychczas ziemianie-szlachta. Trzeba mu było przedstawić, że ta kuratela jest dla niego, dla jego interesów szkodliwą, że interesy większych i małych właścicieli są ze sobą sprzeczne, że zamożniejsi ziemianie wybrani przez włościan nie o ich, ale o swoje sprawy będą zabiegać i mieć je na pieczy. Trzeba było wcisnąć się między szlachtę i lud wiejski, wyszukiwać, odnawiać i rozszerzać istniejące pomiędzy nimi różnice, trzeba było odzywać się przeważnie do ujemnych instynktów i namiętności ludu. W jakiekolwiek też mniej lub więcej piękne słowa drapowała się owa agitacja, była ona w gruncie rzeczy zawsze rozkładową, była „próbą rozstroju” na szeroką skalę.

Ci, którzy dali do niej lekkomyślnie hasło, nie byli też w stanie w swoich rękach jej utrzymać, nie posądzam ich bowiem o to, że z góry przewidzieli wszystkie jej następstwa. Chcę wierzyć, że i oni patrzyli z niepokojem na widok, jak nagle zpod ziemi zaczęły się wydobywać najmętniejsze, katylinarne elementy, które ich spychały na drugi plan, a same agitacji owej narzucały się na przywódców, działając głównie za pomocą pism i pisemek pomiędzy lud rozrzucanych. Bezwstydne kłamstwo i nikczemna potwarz była ich bronią, wywrót społeczny i narodowy widocznym ich celem, to też wywołały one zaraz tryumfalny akompaniament wszystkich wrogów Polski i polskości. Dla naszych postępowców była tu chwila ocknienia się, cofnięcia się i przyłączenia się do tych, którzy z anarchią tą narodową i społeczną walczyli. Postępowi nie uczynili tego, robili marsze i kontrmarsze, tłumaczyli się, cofali trochę, wypierali, gdzie inaczej nie mogli, ale nie cofnęli, nie wyparli stanowczo, nie wystąpili do walki ze złem potwornym, oczywistym, do tego nie mieli odwagi.

Jak ta próba rozstroju odbiła się na ludzie wiejskim, i jakie w nim pozostawi ślady, któż to może naprawdę ocenić i zmierzyć. Zdaje się jednak, że w chwili wyborów niebezpieczeństwo wydawało się nam groźniejszym, niż nim było w rzeczywistości. Dziś coraz więcej gromadzi się relacji i faktów, że lud agitację ową, a przynajmniej najgorsze jej objawy, od siebie odpychał, albo też pozostał wobec nich obojętnym. Listy agitatorów i piśmidła podburzające wyborcy włościańscy często oddawali bądź władzy rządowej, bądź też swoim dotychczasowym posłom, a na kilku zgromadzeniach wystąpili z głośnym potępieniem miotanych tamże oszczerstw i potwarzy.

Ludzie znający stosunki lokalne zapewniają też, że tych kilku włościan, którzy obecnie uzyskali mandat poselski, doszło do tego pod wpływem stosunków miejscowych i poczucia samodzielności ludu wiejskiego, ale bez antagonizmu do szlachty, nie pod hasłem głoszonym przez agitację. Jeżeli tak, to owych kilku mandatów włościańskich nie możemy poczytać za objaw ujemny publicznego naszego rozwoju i życia.

Nie zgadzam się tu z głosami, które być może tylko w zapale walki wyszły z konserwatywnego obozu, że włościanin nasz nie powinien zasiadać w sejmie, bo nie może być w nim dodatnim czynnikiem, że zatem powinien pozostać pod dotychczasową kuratelą polityczną swojej starszej braci. Sądząc inaczej, zdanie moje wypowiem tym śmielej, im pewniejszy jestem, że w obozie konserwatywnym nie stoję wcale odosobniony.

Zdanie, wykluczające włościan ze sejmu, jako za mało wykształconych i do robót sejmowych nieprzydatnych, byłoby słuszne, gdyby sejm był radą stanu lub komisją kodyfikacyjną, gdyby wszyscy jego członkowie mieli opracowywać wnioski i bronić ich w dyskusji. W takim jednakże razie, miarę wykształcenia należałoby podnieść o wiele wyżej, i nie zadowolić się może nawet ukończonym uniwersytetem. Sejm jednak inne ma zadanie, ma on być, o ile można, wiernym obrazem kraju i przedstawiać wszystkie jego opinie i dążności. Gdy zaś klasa włościańska jest najliczniejszą, gdy ona do wykonania ustaw zawsze jest powołaną, gdy na niej każda ustawa najsilniej w dobrych i ujemnych swoich skutkach się odbija, słuszną zatem jest rzeczą, ażeby głos włościan już przy uchwalaniu ustaw, może nieraz mylny i bałamutny, ale bezpośredni się odezwał i od razu doczekał się wyjaśnienia lub odprawy. Pewna liczba posłów-włościan jest więc w sejmie zdaniem moim potrzebną, a opieka klas wyższych nie powinna posuwać się tak daleko, ażeby włościan z sejmu z zasady wykluczać. Mandat dany przez wyborców włościańskich inteligencji ziemskiej lub miejskiej, powinien być rzeczą nie zasady, lecz indywidualnego zaufania. Narzucanie takiej ogólnej, bezwzględnej zasady, szkodziłoby tylko zaufaniu, a stojąc w zbyt jaskrawej sprzeczności z tym, na co ustawa zezwala, musiałoby wywołać rozgoryczenie i ruch przeciwny ułatwiać.

Stałoby ono również w sprzeczności z całą akcją podjętą przez sejm i prowadzoną tak konsekwentnie. Pracujemy usilnie nad podniesieniem ludu, zakładamy mu szkoły, i to z pewnością nie w tym celu, ażeby z jego szeregów wytwarzać proletariat inteligencji, lecz przeciwnie, ażeby, utrzymując go przy jego zawodzie rolniczym, podnieść go moralnie, oświecić, uszlachetnić. Przynosimy mu obok tego wykształcenie przemysłowe i rolnicze, przyzwyczajamy go do publicznego życia w gminie i w powiecie, a wszystkie te usiłowania razem wzięte, z naszą wiedzą i wolą budzą, zbudziły już i zbudzą jeszcze więcej pewne poczucie samodzielności w ludzie wiejskim, chęć myślenia i działania za siebie, prowadzą w konsekwencji do posłowania w sejmie. Nie ulega też wątpliwości, że lud w kurateli ze strony wyższych klas społecznych, ujrzałby nieznośne jarzmo, gdyby ona miała być ogólną, bezwzględną, z góry podyktowaną.

Czy zresztą włościanin nasz, wybrany dziś do sejmu, musi tam być mętnym i ujemnym czynnikiem? Na to pytanie trudno odpowiedzieć stanowczo, bo zależy ono od wielu okoliczności. Inaczej się rzecz ma, gdyby z wyborów wiejskich wyszli sami włościanie, wówczas byliby oni elementem zbyt konserwatywnym, i liczbą swoją utrudniali wszelkie śmielsze usiłowania. Inaczej się ma, jeżeli wejdzie ich pewna niewielka liczba; wówczas wszystko zależy od tego, kto ich ku sobie przygarnie i z kim razem pójdą. Jest obawa, ażeby się nie stali ślepym narzędziem w ręku siły, która dla nich zawsze ma najwięcej powabu, tj. w rękach władzy rządowej. Jest obawa, ażeby mimo swego na wskroś konserwatywnego usposobienia, nie ulegali podszeptom socjalistycznym i demagogicznym. Obawy te nikną jednak z chwilą, jeżeli w ciele parlamentarnym istnieje stronnictwo konserwatywne wybitnie katolickie, prowadzone przez księży i wielkich właścicieli ziemskich, bo stronnictwo lub odcień taki, przedstawia dla posła-włościanina alians naturalny, który on zawrze chętnie, któremu pozostanie wiernym, i w którym znajdzie zabezpieczenie przed bałamutnym a postronnym wpływem. Przykład takiej zdrowej dla posłów włościańskich organizacji dają nam kluby konserwatywne niemieckie w radzie państwa. Posłowie włościańscy zasiadający w nich, zastąpili prędko braki swego książkowego wykształcenia doświadczeniem i chłopskim rozumem. Nie są oni tam bynajmniej manekinami, mają swe zdanie i swoją wolę i umieją ją wyrazić w klubie i poza klubem, a jednak idą karnie i są w parlamencie pewnym, politycznym niewątpliwie elementem. Dlaczegóż by włościanin nasz nie dostarczył podobnych do sejmu jednostek, skoro ich równie zamożnych i równie wykształconych w stanie naszym włościańskim bynajmniej nie braknie?

Jeżeli też o zachowanie się polityczne świeżo wybranych posłów-włościan mamy obawy, to nie dlatego że oni nie dość wykształceni, lecz dlatego, że w sejmie naszym nie znajdą pomiędzy sobą a większymi właścicielami ziemskimi, naturalnego łącznika, duchowieństwa. Biskupi, zasiadający w sejmie, nie spełnią tego zadania, bo wysoki urząd i socjalna pozycja, oddalają ich mimo woli od organizacji stronnictw i od ciągłego zetknięcia się z włościaninem.

Jeżeli też jaki brak w naszym sejmie uważamy od dawna, to jest nim brak posłów duchownych, idących ze sobą i z najbliższym im odcieniem posłów konserwatywnych ręka w rękę, uwydatniających interes religii i kościoła, jeżeli nie w innych sprawach, to w wychowaniu publicznym. Księża, którzy weszli do sejmu wyjątkowo, zbyt dotychczas szli luzem i wybitnego politycznego nie mieli kierunku. Było to naturalnym następstwem ogólnego stanowiska, jakie w życiu naszym politycznym zajęło duchowieństwo. Do niedawna albo ulegali oni presji rządowej, i byli raczej urzędnikami państwa niż duchownymi, albo też, co się działo częściej, pod grozą tej represji usuwali się bezwzględnie w dziedzinę swego ściśle duchownego powołania i unikali prawie udziału w życiu publicznym. Mam oczywiście na myśli łacińskie duchowieństwo. Dziś nowe pokolenie, nowym duchem przejęte powstaje i do życia publicznego w gminie, w powiecie często gorliwie się garnie, nowy też kierunek przy ostatnim obsadzeniu biskupstw zapanował u góry, ale ciesząc się tym wszystkim, nie możemy przecież stwierdzić, żeby duchowieństwo nasze w pojęciach swoich i poglądach na sprawy publiczne już się zespoliło, żeby szło razem i wszędzie jednostajnie ważyło na szali. Jednostki, zbyt jeszcze na tym polu pozostawione samym sobie, albo ulegają różnym nieraz niezdrowym politycznym prądom, albo też zbyt lękliwie i trwożliwie usuwają się od polityki, nie bacząc, że ta polityka wpływa silnie na sprawy oświaty, religii i Kościoła, na całe usposobienie moralne i umysłowe społeczeństwa. Najlepszym tego dowodem, że duchowieństwo nasze, chociaż tak liczne i zamożne, ma tylko jedno pismo naukowe, prowadzone w Krakowie przez jezuitów, a nie zdobyło się dotychczas na żadne pismo codzienne własne z kierunkiem kościelno-politycznym. Że zaś niektórzy duchowni informacje swoje czerpią często z Nowej Reformy, że jej żółcią społeczną i uprzedzeniami się czasem nawet wprost napawają, faktem jest znanym ze szpalt tegoż samego pisma.

Wracając jednak do wyborów włościańskich, stwierdzić musimy, że w nich Próby Rozstroju tym razem nie odniosły widocznego skutku, ale odsłoniły nam poważne niebezpieczeństwo. Cieszyć się z odniesionego zwycięstwa, myśleć, że za lat sześć znowu jakoś to będzie, a tymczasem założyć ręce, byłoby z naszej strony błędem nie do darowania.

Przede wszystkim jednak obowiązkiem jest naszym nie zamykać oczu i na to niebezpieczeństwo, i na to położenie ogólne, które wśród wyborów tegorocznych jaśniej niż kiedykolwiek się odsłoniło. Autorów prób rozstroju możemy pokonać, nie przekonamy zapewne nigdy, ale błędem byłoby, gdybyśmy wszystko, co wśród tych wyborów wystąpiło na jaw, a nie poszło za nami, podciągnęli pod próby rozstroju. Rzecz się ma, jak to starałem się wykazać, inaczej. W społeczeństwie naszym, które w nowe warunki bytu i rozwoju wstąpiło, dokonywa się proces wewnętrznego przeobrażenia, wiele czynników nowych występuje na widownią politycznego życia bez sztucznego impulsu z góry siłą swoją elementarną, i objawi się za lat sześć z większym niewątpliwie niż dotychczas impetem. Występują one na jaw bez doświadczenia, bez wyrobienia się, chwiejne nieraz i każdemu naciskowi podatne. Niesprawiedliwym jednak byłoby za to je potępiać, gdyż stałość zasad, jasność poglądu, konsekwencja działania, i w ogóle przymioty prawdziwe polityczne, są wszędzie i będą udziałem szczupłych tylko kół i jednostek. Błędem byłoby zaś odsuwać dlatego od siebie szersze te warstwy i wystąpieniu ich stawiać, na dalszą metę bez skutku, zapory. Zadanie nasze polega w tym, ażeby je ku sobie przygarnąć, ażeby im ich dążenie ułatwić, ażeby nim pokierować na rzecz zdrowego i trwałego postępu, dla dobra kraju, dla przyszłości narodu. Zadanie to czeka obecnie konserwatystów, ale spełnić je mogą tylko wtedy, jeżeli je podejmą zaraz dziś i poprowadzą nieznużenie i konsekwentnie. Odkładać je do lat sześciu, do nowych wyborów, znaczy z góry zgotować sobie przegraną.

Punktem wyjścia tej akcji musi być połączenie się wszystkich żywiołów konserwatywnych, politycznie dojrzałych. Dokonało się ono teraz pod grozą niebezpieczeństwa, niechże się ono okaże trwałem w sejmie i poza sejmem. Niech przede wszystkim w sejmie wszystkie grupy konserwatywne połączą się ze sobą w jedno wielkie stronnictwo. W jego obrębie mogą one zachować swą konsystencję, mogą sobie szeroką zastrzec swobodę, ale we wspólnym związku do dwóch rzeczy powinny by się nakłonić, do wyboru wspólnej jednolitej komisji parlamentarnej i do odbywania w ważnych sprawach wspólnych, ogólnych posiedzeń. Dwie te rzeczy zapewniłyby im i zbliżenie się wewnętrzne, i jednolity na zewnątrz wpływ i działanie. Wpływ ten potężny oddziałałby przede wszystkim na te wszystkie elementy, które z natury swej konserwatywne, ale niewyrobione, do życia politycznego będą pomału wstępować, a pójdą niewątpliwie za tym, co większą będzie w kraju przedstawiało spójnię i siłę. Zorganizowana dobrze, partia konserwatywna łatwiej też przy najbliższych wyborach mogłaby liczyć na karność w swoim własnym obozie, wciągać nowe żywioły i prowadzić wybory według pewnego ogólnego planu, na czym brakło nam nieraz przy ostatnich wyborach.

Drugim i ważnym środkiem tej akcji byłaby niewątpliwie literatura polityczna, na którą większą niż dotychczas trzeba by zwrócić uwagę. Ma ona ważne do spełnienia zadanie, szerzyć zdrowe polityczne zasady, wyjaśniać wątpliwości, prostować fałsze i bałamuctwa. Wierność zasadom, siła przekonania i odwaga cywilna w wypowiadaniu prawdy są bronią, która ostatecznie zawsze zwyciężyć musi. Dzienniki polityczne powinny jednak przedtem zachować niepospolitą ostrożność, ażeby akcji naszej nie utrudniać. Potępiając i walcząc z tym, co jest naprawdę złem, nie powinny odsądzać od razu tego, co może być tylko wynikiem politycznego niewyrobienia się społeczeństwa, a do czego spokojem, wyjaśnieniem i argumentem właściwym można najlepiej i najskuteczniej trafić. Ważniejsze jeszcze zadanie będzie do spełnienia u dołu, gdy nauka ludowa i skłonność czytania zrobi w sześciu latach niewątpliwie wielkie postępy. Z faktem tym trzeba więc się liczyć i niższym warstwom zdrowego dostarczyć pokarmu. Przeciw złym i przewrotnym piśmidłom, które się pojawiły a nie przestaną pojawiać, trzeba oddziałać założeniem pism ludowych, niosących zgodę społeczną, interesujących treścią, przystępnych formą, oddziaływujących zdrowo.

Główna jednakże sprawa rozstrzygnie się nie w sejmie i nie w dziennikach, lecz w całym naszym życiu i pracy społecznej. Wiele tu jest takich dziedzin, które albośmy niebacznie z naszych rąk wypuścili, albo ku którym dotąd nie zwróciliśmy należytej uwagi; dość wspomnieć Towarzystwa zaliczkowe, Czytelnie ludowe i Kółka rolnicze. Ku tym powinni zwrócić się ci, którym z tradycji i wykształcenia politycznego słusznie w polityce krajowej należy się przodownictwo. Te instytucje, jeżeli je skutecznie poprą, jeżeli w nich nawet dla maluczkich widoczne położą zasługi, dostarczą im dla politycznego wpływu najpewniejszej, najtrwalszej, podstawy i podpory. Niechże zaś pamiętają, niech się poczuwają do obowiązku, ażeby ten wpływ i kierunek polityczny zachować w swoich pewnych i doświadczonych rękach, nie dla swojego dobra, lecz dla dobra narodu i kraju, których przyszłość ich głównie powierzoną jest pieczy i staraniu.

 

 



*     Przepraszam czytelnika, że powtarzam tu myśl, której dotknąłem już na zgromadzeniu przedwyborczym ziemi Krakowskiej. Czyniąc to, odpieram jednak zarazem szczegółowe zarzuty.



[1] Stanisław Tarnowski, Próby rozstroju, [w:] „Przegląd Polski”, czerwiec 1889, s. 109 i nast.

[2] Młodoczesi – czeskie ugrupowanie polityczne budujące swój program na doktrynie liberalizmu w powiązaniu z nośnymi hasłami narodowymi, w wyborach parlamentarnych w 1891 roku uzyskali wszystkie możliwe mandaty poselskie, w 1895 r. stanowili większość sejmową; od 1899 r. w opozycji; od 1907 roku datuje się schyłek ich popularności, mandaty młodoczechów przejęli socjaliści. Do głównych reprezentantów młodoczechów należał Julius Grégr (1831-1896).

[3] Staroczesi – czeskie ugrupowanie polityczne o charakterze konserwatywno-liberalnym wspierającym swą działalność na idei austroslawizmu, a więc układania poprawnych stosunków z Wiedniem dla uzyskania daleko idącej autonomii kulturowej i politycznej dla narodu czeskiego. Do liderów tegoż ruchu należeli František Palacký (1798-1876) oraz jego zięć František Ladislav Rieger (1818-1903).

[4] W kwietniu 1889 roku, przed zbliżającymi się wyborami, z inicjatywy Tadeusza Romanowicza, zwołany został we Lwowie Wiec Miast i Miasteczek. Według pomysłodawcy wiec miał przyczynić się do uświadomienia tak mieszczanom, jak i politykom galicyjskim, siły politycznej tej warstwy. Drugim celem wiecu było wytworzenie świadomości wagi wyborów i potrzeby głosowania na właściwych, tj. mieszczańskich, kandydatów. Wyznacznikiem owej właściwości miały stać się Uchwały Wiecu Miast. Wiec postanawiał, że posłami powinni być wybrani ci kandydaci, którzy: 1) reprezentować będą (posłowie – przyp. W. B.) nie jedną tylko warstwę społeczną, ale całą ludność kraju, a bronić skutecznie zechcą i potrafią interesów gmin zarówno miejskich jak wiejskich; 2) przez zajęcie wobec rządu stanowiska zupełnie niezależnego a bezstronnego, żądaniom kraju większy nadać potrafią nacisk, a tym samym oddziałać także na bardziej stanowcze tych żądań poparcie przez reprezentację kraju naszego w Wiedniu; 3) bronić będą obywatelskich praw i swobód tudzież samorządu kraju, a zarazem starać się o rozszerzenie i utrwalenie tego samorządu w duchu rezolucji sejmowej z roku 1868…, cyt. za W. W. Feldman, Stronnictwa i programy polityczne w Galicji 1846-1906, Kraków 1907, s.30 i nast.

[5] 28 listopada 1882 roku ukazał się pierwszy numer „Nowej Reformy”, z A. Asnykiem jako wydawcą i T. Rutowskim jako redaktorem odpowiedzialnym. Faktycznym redaktorem naczelnym, kierującym zespołem redakcyjnym i nadającym odpowiedni ton polityczny był T. Romanowicz.

[6] Bernard Goldman (1842-1901) – polityk i działacz pochodzenia żydowskiego; aktywnie wraz ze swym bratem i ojcem uczestniczył w manifestacjach patriotycznych w 1861 roku. W tym samym roku aresztowany, osądzony i wywieziony na Syberię. Wkrótce powrócił do Królestwa by wziąć udział w przygotowaniach do powstania. W 1863 r. aresztowany i zagrożony wieloletnim wyrokiem ucieka z kraju, by zamieszkać na czas jakiś w Heidelbergu. Jednak na stałe osiedla się w Galicji. Tu podjął wraz z Filipem Zuckerem długoletnią kampanię na rzecz asymilacji Żydów w społeczeństwie polskim. W 1873 r. wszedł do Rady Miejskiej Lwowa, a trzy lata później został posłem do Sejmu Krajowego; w latach 1870-73 był członkiem komitetu Opieki Narodowej. Był ścisłe związany ze środowiskiem demoliberałów galicyjskich.

[7] Tadeusz T. Romanowicz (1843-1904) – polityk i publicysta. Był synem adwokata lwowskiego Piotra T. Romanowicza. Naukę rozpoczął w gimnazjum we Lwowie, gdzie w 1861 roku złożył egzamin dojrzałości. W tym samym roku podjął się wydawania w środowisku akademickim Lwowa tajnych pisemek „Znicza” i „Partyzanta”. W tym czasie został po raz pierwszy aresztowany, w więzieniu spędził 4 miesiące. W 1862 rozpoczął studia na Wydziale Prawa Uniwersytetu Lwowskiego. Wiosną 1863 roku wyruszył w pole wraz z oddziałem Leona Czachowskiego, potem po raz drugi w oddziale Jana Żalpachty. W grudniu 1864 roku został ponownie aresztowany przez władze austriackie i skazany za “za zaburzanie spokoju publicznego” na 2 lata twierdzy. W więzieniu przebywał prawie rok, nie dając się skłonić władzom do napisania prośby (w formie wyznania win i chęci poprawy). Ołomuniec opuścił w listopadzie 1864 roku. Po powrocie do Lwowa podjął przerwane studia, lecz pod wpływem ówczesnej atmosfery politycznej zaniechał ich i zaangażował się w działalność polityczno-publicystyczną. Włączył się do grupy polityków związanych z Franciszkiem Smolką i kierowanym przez niego Towarzystwem Narodowo-Demokratycznym. Po krótkim czasie wszedł do władz Towarzystwa. Pracował równolegle w „Tygodniku Naukowym i Literackim” oraz „Dzienniku Lwowskim”. W 1867 roku zaczął wydawać „Gminę”. W tym czasie bardzo wiele publikował, ale są to głównie artykuły i broszury; właśnie ten rodzaj wypowiedzi stał się dla niego charakterystyczny. Mimo, że pisał bardzo wiele nigdy nie zdobył się na napisanie większej rozprawy politycznej. Przyczyną była jego aktywność społeczna i polityczna. Oto tytuły pism, które redagował: „Dziennik Polski” (1878-79), „Gazeta Literacka” (1871-72), „Nowiny” (1879-80), „Tydzień” (1877). Lata osiemdziesiąte to okres, w którym T. Romanowicz rozpoczął karierę poselską w Sejmie Krajowym Galicyjskim. Mandat poselski zdobył w kolejnych wyborach 1880, 1883, 1889, 1895, 1901. W 1889 roku podjął pracę w Wydziale Krajowym. Zwieńczeniem jego kariery politycznej było wejście do Rady Państwa w Wiedniu w roku 1901.

[8] Otton Hausner (1827-1890) – polityk pochodzenia szwajcarskiego; studiował filozofię w Wiedniu oraz agronomię w Hohencheim. W 1850 osiadł w Siemianówce pod Lwowem. W 1873 wybrany został posłem do Sejmu Krajowego, a w 1878 r. do Rady Państwa. Rok 1878 był przełomowy w karierze Hausnera bowiem właśnie wtedy wystąpił z głośną mową przeciwko zatwierdzeniu traktatu berlińskiego na mocy którego Bośnia i Hercegowina przechodziły pod zwierzchność Austr-Węgier. Od lat osiemdziesiątych blisko związany ze środowiskiem demokratycznym (liberalnym) Galicji.

[9] Stanisław hrabia Badeni (1849-1913) – polityk galicyjski, od 1895 roku piastował urząd marszałka Sejmu Krajowego we Lwowie; brat Kazimierza.

[10] Fryderyk Zoll Starszy (1834-1917) – prawnik, działacz społeczny i polityczny związany z krakowskim środowiskiem konserwatywnym. Po ukończeniu studiów w Wiedniu pracował na Uniwersytecie Jagiellońskim, gdzie wykładał prawo rzymskie. Był wielokrotnie wybierany posłem do Sejmu Krajowego. Napisał m.in.: O skardze przeczącej w prawie rzymskim (1862), O krytycznych badaniach tekstu zbiorów justyniańskich (1872), O pojęciu zobowiązania... (1874), Historia prawa rzymskiego (1879), Pandekta czyli nauka rzymskiego prawa prywatnego (t. 1-3 1889-98), Historia prawa rzymskiego (t. 1-2 1902-06).

[11] Stanisław Jerzy Madeyski (1841-1910) – prawnik i polityk; studia prawnicze rozpoczął na Uniwersytecie Jagiellońskim, zakończył zaś na uniwersytecie we Lwowie; w latach 1870-71 pracował jako urzędnik w ministerstwie sprawiedliwości w Wiedniu, później jako notariusz we Lwowie. W okresie 1879-1898 zasiadał w Sejmie Krajowym, a w latach 1883-1901 w Radzie Państwa w Wiedniu. Od 1886 r. do 1893 r. zasiadał w komitecie redakcyjnym „Przeglądu Polskiego”. Napisał m.in.: Zarys nauki o posiadaniu (1887).

[12] Józef Gabriel hrabia Męciński (1839-1921) – polityk i działacz społeczny; studiował prawo w Kijowie, wziął udział w powstaniu styczniowym, w trakcie którego, w walce, stracił rękę. Po klęsce powstania początkowo przebywał na emigracji w Dreźnie, później osiedlił się w tarnowskim. W latach 1873-1914 zasiadał w Sejmie Krajowym, gdzie współpracował z konserwatystami krakowskimi – należał do zwolenników stopniowej reformy ordynacji wyborczej.

[13] Oktaw Pietruski (1820-1894) – prawnik i polityk; był m.in.: radcą Sądu Obwodowego w Samborze. W czasie wypadków 1848 wstąpił do Gwardii Narodowej. W 1861 r. wybrany do Sejmu Krajowego. Od 1862 r. zasiadał w Wydziale Krajowym (do 1890 r.); od 1872 r. pełnił funkcję wice marszałka krajowego. W 1890 r. wycofał się z życia politycznego.

[14] Henryk Karol Rewakowicz (1837-1907) – publicysta, polityk, działacz i organizator ruchu ludowego; współpracował z „Gazetą Narodową” (1862-68), uczestniczył w przygotowaniach do powstania styczniowego; od 1884 r. wydawał „Kurier Lwowski” – sympatyzujący z ruchem ludowym. W 1895 roku został w nowopowstałym Stronnictwie Ludowym zastępcą prezesa (K. Lewakowskiego). W ciągu swej kariery bezskutecznie zabiegał o mandat poselski do Sejmu Krajowego.

[15] Michał Michalski (1847-1907) – rzemieślnik, działacz społeczny i polityczny. Od 1880 r. zasiadał w Radzie Miejskiej m. Lwowa, a od 1889 r. w Sejmie Krajowym. W 1895 r. był wice-prezydentem Lwowa, od 1905 prezydentem.

[16] Adam Asnyk (1838-1897) – poeta i polityk, działacz społeczny; uczestniczył w powstaniu styczniowym będąc członkiem rządu powstańczego („rządu wrześniowego” 1863); po powstaniu przebywał na emigracji aż do roku 1870, gdy osiedlił się na stałe w Krakowie. Tu związał się ze środowiskiem demoliberałów galicyjskich; w latach 1882-94 był redaktorem „Nowej Reformy”; od 1889 poseł do Sejmu Krajowego; założyciel Towarzystwa Szkoły Ludowej (1891).

[17] Józef Mayer (Majer, 1808-1899) – lekarz i przyrodnik; studiował filozofię i medycynę. W 1830 r. doktoryzował się na UJ, a zarazem potem wziął udział w powstaniu listopadowym; internowany w Elblągu do Krakowa powrócił w 1832 roku. Od 1835 prof. farmakologii, od 1848 r. prof. fizjologii. Od 1848 r. piastował funkcję prezesa Towarzystwa Naukowego Krakowskiego, w latach 1873-90 prezes Akademii Umiejętności. W latach 1866-87 poseł na Sejm Krajowy, od 1860 zasiadał w Radzie Miasta Krakowa.

[18] Mowa kandydacka Adama Asnyka zob.: K. Wóycicki, Asnyk wśród prądów epoki. Próba bibliografii pism Asnyka, Warszawa 1931.

[19] Franciszek Smolka (1810-1899), prawnik i polityk; w okresie po powstaniu listopadowym uczestniczył w działalności spiskowej w następstwie czego spędził kilka lat w więzieniu (w 1845 został skazany na śmierć); w 1848 r. poseł i prezydent parlamentu w Wiedniu; w 1861 roku protestował przeciwko „obsyłaniu Rady Państwa” (delegowania posłów galicyjskich do izby wyższej), inspirator kampanii rezolucyjnej tj. poszerzenia autonomii Galicji w ramach monarchii habsburskiej. W latach 1881-93 będąc marszałkiem Rady Państwa, wycofał się z życia „partyjno-politycznego”. Wychował rzeszę następców walczących o demokratyzację i liberalizację systemu politycznego Galicji. Następcami jego polityki byli politycy skupieni właśnie wokół „Nowej Reformy”.

[20] Florian Ziemiałkowski (1817-1900) – polityk galicyjski, współpracownik F. Smolki z lat czterdziestych, również za działalność spiskową skazany na śmierć. W 1848 r. poseł do parlamentu w Wiedniu, w 1849 r. przebywał w areszcie domowym; W latach sześćdziesiątych przeszedł na pozycje bardziej umiarkowane; był wielokrotnym posłem do Sejmu Krajowego i Rady Państwa. W latach 1873-88 pełnił funkcję ministra ds. Galicji w rządzie austro-węgierskim.

[21] Józef Dietl (1804-78) – lekarz, działacz społeczny i polityczny; studiował filozofię we Lwowie, potem medycynę w Wiedniu. Przez pewien czas pracował w Wiedniu jako lekarz naczelny; od 1851 r. pracował jako profesor na Uniwersytecie Jagiellońskim, był posłem do Rady Państwa w Wiedniu. Był jednym z wybitniejszych prezydentów miasta Krakowa.

[22] Mikołaj Zyblikiewicz (1825-1886) – prawnik i polityk; początkowo pracował jako nauczyciel gimnazjalny; od 1861 r. posłował do Sejmu Krajowego, później także do rady Państwa. W latach 1872-80 prezydent miasta Krakowa; od 1880 marszałek krajowy.

[23] Andrzej Marcin Rydzowski (1829-1881) – adwokat, polityk; początkowo pracował w Prokuratorii Skarbu, od 1858 doktor praw – od 1864 wykładał w Katedrze Filozofii Prawa UJ. Od 1870 r. do swej śmierci piastował mandat w Sejmie Krajowym, od tego samego roku zasiadał w Radzie Państwa.

Najnowsze artykuły