Artykuł
O zespoleniu dzielnic Rzeczypospolitej

Pierwodruk: „Czas”, 24-25 VII 1919. Przedruk: M. Bobrzyński, Zasady i kompromisy. Wybór pism, Kraków 2001.

 

Zadanie konstytucyjne Polski, powstającej z niewoli, inne jest, niż zadanie państwa, które, nie doznawszy rozbicia, zmienia swoją formę rządu, lub ustrój społeczny. Obmyśleć formę rządu dla niepodległej Polski nie jest rzeczą łatwą. Można się w tym pomylić, ale ostatecznie idzie tu przecież tylko o to, ażeby spośród znanych szablonów wybrać ten, który najwięcej stosunkom naszym odpowiada. Komplikuje się to zadanie, jeżeli równocześnie, a nawet przed ustaleniem formy rządu i władz centralnych, a nawet przed ustaleniem granic, wydobywa się na jaw dążenie do zmiany ustroju społecznego, rolniczego i przemysłowego, i jeżeli dążenie to przełomowe pragnie się uwidocznić w samym akcie konstytucyjnym. Z tymi dwoma kierunkami naszej pracy konstytucyjnej łączy się jednak trzeci, najtrudniejszy: zadanie zespolenia wewnętrznego trzech zaborów, z których się państwo polskie na nowo złożyło.

Sto lat niewoli i odmiennych losów wycisnęło na każdej z tych dzielnic swoje piętno i wyrobiło w nich nie tylko odmienne urządzenia polityczne i społeczne, ale także wielkie różnice kierunków, przekonań i uczuć. W dziennikarstwie każdego z tych zaborów odbijał się duch partykularny i uwydatniały daleko sięgające różnice. We wszystkich tych zaborach mieszkał jednak naród, który żył tradycją swojej wielkiej przeszłości państwowej, który święty ogień miłości ojczyzny utrzymywał i potęgował, a w świetnej literaturze stworzył mu niewygasłe ognisko, który na chwilę nie przestał myśleć odzyskaniu niepodległości, który do niej dążył w krwawych powstaniach, a który nawet w polityce ugodowej z mocarstwami rozbiorowymi widział tylko środek wzmocnienia się i przetrwania najcięższych czasów dla lepszej przyszłości. Każdy dałby się był porąbać za to, że z chwilą, kiedy nadzieje narodu spełnią się, kiedy zaświta Polska zjednoczona i niepodległa, wszystkie te różnice dzielnicowe w wielkim dziele jedności narodu i państwa łatwo się stopią. Oczekiwania te, jak dotychczas, gorzki spotkał zawód.

Jak do tego przyszło, kto w tym zawinił, nad tym nie chcemy się tu zastanawiać, bo nie chcemy wkraczać na drażliwe pole polityki bieżącej. Stwierdzić to jednak musimy, że trzy dzielnice polskie zeszyte są ze sobą dotychczas tylko grubym ściegiem. Mamy sejm suwerenny, mamy naczelnika państwa, rząd centralny i wojsko, ale ku organicznemu zespoleniu dzielnic nic dotychczas nie przedsięwzięto.

Poznańskie, wyzwalając się spod pruskiego jarzma, zamknęło się samo w sobie i zatrzymało cały organizm administracyjny pruski, nawet niemieckich urzędników z ich niemieckim językiem. Galicja poddała się rządowi centralnemu, ale zatrzymała zresztą swoją dotychczasową administrację, prawda, że polską, ale na wzorach austriackich opartą, i nie jest zadowolona ze zmian, jakie w niej rząd centralny zaprowadza. Obie te dzielnice zastrzegają się też stanowczo przeciw rozciągnięciu na nie administracji, jaką rząd w Królestwie zaimprowizował. Posłowie z Galicji tworzą w Sejmie Rzplitej osobne koło, które nad sprawami Galicji radzi
i z rządem osobno stara się je załatwiać; jeżeli posłowie z Poznańskiego tegoż samego nie czynią, to dlatego, że rząd poznański w sprawach wewnętrznych jest niezawisłym.

Rok temu któż by przypuścił, że do takiego rozbicia przyjdzie w narodzie, który wyżej stawiał swoje zjednoczenie niż niepodległość! Dziś nie tylko zjednoczenie nie robi postępów, ale widocznie się cofa, dziś powstał już prąd, aby z różnicą i odrębnością trzech dzielnic się liczyć, ażeby ją unormować i na niej ustrój całego państwa oprzeć. Oprócz Sejmu walnego Rzplitej, mielibyśmy więc trzy Sejmy dzielnicowe, załatwiające wszystkie sprawy niezastrzeżone sejmowi walnemu, a zastrzegłoby się mu tylko sprawy zewnętrzne, wojska, ceł, monopolów i podatków spożywczych, monety, patentów, miar i wag, kolei żelaznych i dróg wodnych państwowych, wreszcie ustawodawstwo sądowe. Oprócz rządu centralnego odpowiedzialnego przez sejmem walnym istniałyby też trzy rządy dzielnicowe, odpowiedzialne przed sejmami dzielnicowymi.

Dziś o takim wyodrębnieniu dzielnic już się głośno mówi i przypomina się rok 1917, kiedy posłowie polscy do Rady państwa austriackiej układali projekt wyodrębnienia Galicji od Austrii. Może jeszcze komuś przyjdzie na myśl projekt ten z archiwów wydobyć i zapomnieć, że podyktowany był zamiarem, aby Galicję od obcego jej państwa jak najwięcej oddzielić. Nie mogąc teraz dzielnic nazwać: austriacką, pruską i rosyjską, szuka się dla nich nazw polskich i triumfuje znalazłszy gotowe nazwy: Wielkopolskę, Małopolskę i Koronę! Nie pytając o anachronizm historyczny, który w zastosowaniu tych nazw do dzielnic rozbiorowych leży, już się te nomenklatury poczyna wprowadzać, już deklinuje się na wszystkie przypadki Małopolskę z Krakowem i Lwowem, ale bez Sandomierza i Lublina. Pomińmy jednak wszystko, co w takim nazwaniu i utrwalaniu dzielnic razić może historyka. Pomińmy dziwaczną konfigurację Galicji ze Śląskiem Cieszyńskim, odcinającą Kraków od naturalnego obszaru po lewej stronie Wisły, pomińmy tym więcej konfigurację Prus polskich z Poznańskim, związanych wąskim paskiem ze Śląskiem pruskim, a otaczającą wielkim półkolem Królestwo, konfigurację rażącą nie tylko geografa. Przezwyciężmy wreszcie w sobie wstręt do dzielnic, których utrzymanie uwieczniłoby nam gwałt rozbiorów. Zapytajmy jednak, czy taka konstrukcja państwa polskiego, przedstawiająca się dziś jako najłatwiejsze wybrnięcie z chwilowych trudności, jest na serio możliwą?

Do czegoż by ona z biegiem czasu doprowadziła? Przecież nie do czego innego jak wytworzenia się trzech odłamów narodu polskiego, które w całym swoim działaniu, w uczuciach i myślach odbiegałyby od siebie coraz więcej. Nie byłyby to prowincje, lecz kraje koronne, niemal państwa. Polska stałaby się też związkiem trzech państw lub państwem związkowym na obszarze jednolitego narodu. Od takiej konstrukcji sprzecznej z istotą polskiego narodu i uwieczniającej jego rozbiory lepszym byłby nawet pomysł profesora Buzka[1] rozbicia Polski na 70 państewek, bo z tych żadne nie zagrażałoby przynajmniej całości. Każda z utrzymanych dzielnic byłaby natomiast zbyt wielką, aby w sobie nie miała skupić publicznego życia i interesu. Sejm walny z jego ograniczonym zakresem działania nie mógłby skutecznie współzawodniczyć z trzema sejmami dzielnicowymi we Lwowie, Poznaniu i w Warszawie. Sejm dzielnicowy w Warszawie byłby dla Królestwa ważniejszym, niż sejm walny w tejże stolicy obradujący jako rodzaj kongresu czy delegacji. Przypominałoby to konstrukcję Austro-Węgier z tą różnicą, że zamiast dualizmu były to trializm i to trializm wykrojony jako spuścizna gwałtu rozbiorowego w żywym ciele jednolitego narodu. A może poszukano by wzoru w związku Węgier z Chorwacją i Sejmowi warszawskiemu przyznano funkcje podwójne, jedne wspólne całemu państwu, w których posłowie z <Wielkopolski> i z <Małopolski> by uczestniczyli, drugie odnoszące się tylko do <Korony>, w których posłowie tamci nie braliby udziału!

Łudziłby się zresztą, kto by sądził, że konstrukcja takiej Polski trójdzielnicowej jest najłatwiejszym wyjściem z obecnych trudności. Już pomiędzy Prusami polskimi a Poznańskim uwydatniają się różnice, które utrudniają utworzenie z nich jednego organizmu, ale trudności te potęgują się niezmiernie w razie przyłączenia do tego organizmu Śląska pruskiego, przedstawiającego tyle właściwości. Trzy te prowincje przedstawiają stosunki zbyt odmienne, ażeby się je dało od jednego zamachu zatrzeć i zunifikować. Dzielnica niegdyś pruska musiałaby się nadal dzielić na prowincje, a w takim razie jakiż cel utrzymanie dzielnicy i rządów dzielnicowych, jako urządzenia pośredniego pomiędzy prowincją a państwem? W Galicji zaszłaby inna trudność. O ile słuchy dochodzą, Galicja wschodnia przyznaną będzie Polsce jako prowincja autonomiczna, z osobnym sejmikiem i rządem prowincjonalnym. Gdyby wieści te się sprawdziły, pozostałaby z Galicji tylko zachodnia, a ta trudno żeby ze Śląskiem Cieszyńskim tworzyła osobną dzielnicę, gdyż wszystkie stosunki zbyt blisko łączą ją z przyległymi powiatami Królestwa, dla których Kraków jest naturalnym ogniskiem.

 

* * *

Jeżeli jednak wszystkie względy przemawiają za uchyleniem dzielnic rozbiorowych i za zespoleniem wewnętrznym państwa, to powstaje pytanie, jaka droga do tego celu najlepiej i najrychlej prowadzi? Pytanie to wywołało dwie różne i wprost sobie przeciwne odpowiedzi. Jedną dała ankieta, zwołana przez rząd dla narad nad konstytucją państwa, drugą rząd, reprezentowany przez ministra Wojciechowskiego[2].

Ankieta oświadczyła się za decentralizacją państwa ustawodawczą i administracyjną przez podział jego na województwa, zbliżone do dawnych, a zatem na prowincje około dwumilionowe. Każda z nich miałaby swój sejmik, uchwalający autonomicznie w ramach ustaw państwowych, czyli w zakresie przez te ustawy sobie pozostawionym. Każda miałaby swój urząd mianowany przez rząd centralny i działający pod jego kierunkiem i według jego wskazówek, a przeprowadzający zarazem uchwały sejmików. Rząd ten prowincjonalny mógłby być wyposażony w siły zawodowe tak, że można by im było powierzyć decyzję ostateczną w przeważnej liczbie wypadków i wyciągnąć korzyści ze zbawiennej decentralizacji. Program ten nie znalazł jednak uznania u obcego rządu, który w deklaracji swojej konstytucyjnej i w mowie ministra Wojciechowskiego rozwinął program odmienny, centralistyczny.

Centralizm jego objawia się przede wszystkim w skupieniu ustawodawstwa wyłącznie w sejmie walnym Rzplitej i w niedopuszczeniu do ustawodawstwa czy autonomii żadnych większych obszarów czyli prowincji. Samorząd będzie istniał, ale tylko lokalny, w gminie i w związku powiatowym, któremu gminy część swych zadań i pracy przekazują. Pomiędzy rządem centralnym a władzami powiatowymi mają być utworzone władze pośrednie drugiej instancji, obejmujące kilka czy kilkanaście powiatów, ale jako władze biurokratyczne, nie stojące wobec żadnych ciał reprezentacyjnych i nie związane z samorządem swego obszaru.

Centralistyczny kierunek organizacji rząd obecny przeprowadza już w tym, że każde ministerstwo tworzy swoje osobne organa w powiatach a utworzyć je zamierza także we władzach drugiej instancji. Każdy powiat, a następnie każda prowincja będzie zatem miała szereg władz politycznych, rolniczych, szkolnych, skarbowych, zdrowotnych itd., niezależnych od siebie, niepopierających się i nie działających razem, a w razie sporów o kompetencję porozumiewających się ze sobą przez swoich ministrów w Warszawie. Dalej w centralizacji biurokratycznej pójść chyba niepodobna! Nie chcemy już wierzyć w wieść rozpowszechnioną, że obszary władz drugiej instancji, zależnych od różnych ministerstw, mają być różne i nie mają ze sobą się zgadzać.

 

Zestawiając te dwa programy wewnętrznej organizacji Rzplitej, musimy zapytać nie o to, który z nich teoretycznie lepszy, lecz który z nich odpowiada więcej naszym stosunkom i który łatwiej uchylić może odrębność trzech dzielnic, z których się państwo obecnie złożyło.

Rozstrzygającym jest tu fakt, że Sejm Rzplitej nie jest w stanie w danych obecnie warunkach spełnić całego zadania ustawodawczego, jakie na Polskę spadło. Zadanie to polega przecież na uchyleniu trzech różnych systemów ustawodawczych, odziedziczonych po państwach rozbiorczych, i na zastąpieniu ich nowym, polskim prawem. Idzie nie tylko o uchwalenie konstytucji państwa i licznych ustaw, które do niej należą, nie tylko o ułożenie kodeksów prawa cywilnego i karnego, lecz także o wydanie całego szeregu ustaw regulujących administrację w jej wszystkich, tak rozlicznych gałęziach. Zaiste, ogrom pracy, ale sejm ostatecznie mógłby mu przy pomocy zdolnych kodyfikatorów podołać, gdyby wszystkie ustawy wydawać mógł dla całego państwa jednolite. Ustawy konstytucyjne i kodeksy prawa muszą być jednolite, bo tego wymaga jedność państwa i społeczeństwa. Przy ustawach administracyjnych stanęłyby jednak zamiarowi jednolitości w drodze odmienne stosunki, istniejące na różnych obszarach Rzplitej. Naginać je wszystkie do jednego szablonu znaczyłoby łamać to, co w tych stosunkach jest objawem rozwoju i życia, a to nie jest zadaniem rozsądnego ustawodawcy. Sejm przy wydawaniu ustaw administracyjnych, jednolitych dla całego państwa, spotkałby się też z takimi przeszkodami, że z nich nie zdołałby wybrnąć. Skończyłoby się na zastoju ustawodawstwa, którego już obecnie mamy niepokojące ustawy.

Wynika stąd konieczność, aby sejm część zadania ustawodawczego, któremu sam nie może podołać, złożył na inne czynniki, ażeby w ustawodawstwie administracyjnym, w tych jego gałęziach, w których z rozmaitością stosunków musi się liczyć, ograniczył się do uchwalenia ogólnych zasad, określających interes państwa, czyli do wydawania tak zwanych ustaw ramowych, a unormowanie wszystkich szczegółów w tych granicach pozostawił reprezentacji terytoriów, na które podzielony będzie obszar państwa. Pytanie teraz, czy terytorium takim ma być prowincja – województwo, czy powiat, skoro o dzielnicy z powodów wyżej wymienionych nie może być mowy. Odpowiedź nie może wypaść na rzecz powiatu liczącego około 200 000 mieszkańców, gdyż sejmik powiatowy nie rozporządzałby dostateczną liczbą inteligencji, ażeby mu można poruczyć zadania ustawodawcze, a rozbicie ustawodawstwa administracyjnego na sto lub więcej powiatów nie byłoby uzasadnione rzeczywistymi stosunkami i istotną potrzebą. Pomiędzy najbliższymi powiatami nie ma takich różnic, aby każdy z nich miał mieć osobne ustawy. Ustawy nie powinny wywoływać sztucznie różnic, lecz istotne różnice stosunków uzasadniają różność ustaw. Istotne różnice stosunków kulturalnych i gospodarczych występują u nas dopiero w większych terytoriach, odpowiadających ogółem biorąc dawniejszym województwom, i nie jest rzeczą zbyt trudną cały obszar państwa na kilkanaście takich województw podzielić, a raczej kilkanaście takich prowincji w nim stwierdzić i właściwość każdej z nich oznaczyć. Prowincja około dwumilionowa z większym miastem jako swoim ogniskiem będzie miała dość sił inteligencji, aby sprostać zadaniu ustawodawczemu w ramach ustaw państwowych, dość sił finansowych, aby podjąć większe zadania kulturalne i ekonomiczne, a żadna z nich nie będzie znowu tak wielką, aby zagrażać powadze sejmu walnego i jedności państwa.

Otrzymawszy udział w ustawodawstwie administracyjnym, województwa nie nabędą przez to odrębności prawnopolitycznej a to dlatego, że sejmiki będą mogły stanowić tylko w ramach ustaw państwowych, które zakres działania sejmików będą mogły rozszerzać i ścieśniać. Zasadniczo sejmikom mogą być przekazane sprawy administracyjne, kulturalne i gospodarcze, a więc szkolnictwo powszechne, średnie i zawodowe, sprawy humanitarne, sprawy kultury rolniczej, sprawy komunikacyjne itp., ale ustawa państwowa, chociaż raz już określiła zasady pewnego działu administracji, będzie mogła w każdej chwili zmienić taką zasadę lub będzie mogła podyktować nową, a sejmiki do tego zastosować się będą musiały. Kompetencja sejmików nie będzie więc ściśle ograniczoną i sejm wobec nich zachowa całą swoją suwerenność.

Inaczej stosunek między ustawodawstwem sejmu a autonomią sejmików może być uregulowany w tych prowincjach narodowo-mieszanych, które by przyszły do Polski na mocy jakiegoś układu i zagwarantowania im autonomii przez kongres światowy. Tam granica kompetencji ustawodawczej sejmu i sejmiku byłaby nienaruszalną a zakres działania sejmiku byłby zapewne szerszy. Jeżeli jednak takie prowincje znajdą się w obrębie państwa polskiego, to mniej one będą razić, gdy na reszcie obszaru państwa będą wobec nich stały nie małe powiaty, lecz prowincje również autonomiczne, chociaż z autonomią o wiele ciaśniejszą.

Z kompetencją ustawodawczą województwa – prowincji łączyłby się naturalnie samorząd jej w wielu gałęziach administracji państwowej, oparty na własnym budżecie, dochodach i rozchodach, wszystko oczywiście w granicach podyktowanych przez ustawy państwa. Minister Wojciechowski, uzasadniając przy dyskusji konstytucyjnej opozycję swoją przeciw samorządowi prowincjonalnemu, oświadczył, iż nie ma do takiego samorządu zaufania, gdyż “samorząd opierający się na wspólności interesów lokalnych traci te podstawy i cenne zalety, skoro obejmuje wielkie obszary”. Miałby w tym rację, gdyby samorząd prowincjonalny miał być tylko samorządem lokalnym, jakim jest samorząd gminy czy powiatu. Samorząd prowincji, naszym zdaniem, nie odejmie nic samorządowi lokalnemu gminy czy powiatu, lecz odejmie część agend państwu dlatego, że je spełniać może właściwiej i lepiej.

Jeżeli zaś minister Wojciechowski dla uzasadnienia swego poglądu odwoływał się do przykładu ziemstw rosyjskich i prowincji pruskich, to doszedłby do innego wniosku, gdyby był uwzględnił jedyny przykład samorządu prowincjonalnego za ziemiach polskich, jaki dała Galicja. Samorząd gminy źle zorganizowanej zawiódł tu zupełnie z wyjątkiem większych miast, samorządowi powiatowemu brakło często ludzi mogących i chcących mu się poświęcić i brakło stale środków finansowych, o które żebrał nieustannie u państwa i u kraju. Samorząd prowincjonalny w ciągu pięćdziesięciu lat działał znakomicie a byłby działał lepiej, gdyby Galicja nie była zbyt wielką i nie składała się z obszarów zbyt różnorodnych. Ten przykład dla nas powinien być decydującym.

Z powodu różnorodności stosunków sejm galicyjski nie mógł zreformować organizacji gminnej i powiatowej i wszystkie próby podejmowane w tym kierunku nie odnosiły skutku. Nie jest też pesymistą, kto się obawia, że sejm Rzplitej nie będzie w stanie uchwalić jednolitej organizacji samorządu gminnego i powiatowego dla całej Polski a choćby tylko dla rdzennej Polski z wyłączeniem jej kresów. Jeśli tak jest, to organizację samorządu lokalnego w ramach ustawy państwowej, warującej interes państwa, należy przekazać ustawodawstwu każdego województwa. Nie będzie w tym żadnego nieszczęścia, że obszar Rzplitej pod tym względem będzie przedstawiał pewną mozaikę. Interes państwa będzie wszakże zagwarantowany a barwna mozaika nie tylko piękniejszą lecz lepszą i trwalszą jest od sztucznego pokostu.

Do rozkładu zadań pomiędzy państwo a prowincje, pomiędzy sejm Rzplitej a sejmiki wojewódzkie, zastosować się musi organizacja władz rządowych i podział ich na władze centralne i władze prowincjonalne. Te ostatnie muszą być czymś więcej niż biurokratycznymi władzami drugiej instancji pomiędzy ministerstwem a powiatem. Tak jak rząd centralny stoi wobec sejmu i jako wykonawca jego uchwał jest przed nim odpowiedzialny, tak rząd prowincjonalny będzie stać wobec sejmiku, wykonywać jego uchwały samorządne i przed nim za to będzie odpowiedzialny. W rządzie prowincjonalnym skupiać się też będzie właściwa administracja i cały nadzór nad samorządem lokalnym. Rząd ten, mianowany przez ministerstwo i działający według jego rozporządzeń, będzie też w zasadzie ostatnią instancją administracyjną wobec władz niższych. Jak ministerstwo skupia się w prezesie gabinetu i w radzie ministrów, tak rząd prowincjonalny pod kierunkiem swego prezesa tworzyć też będzie całość działającą wspólnie i zgodnie, gdyż zaprowadzenie przez rząd obecny osobnych organów dla każdego ministra jest szkodliwym zboczeniem od zdrowych zasad i prowadzi do zupełnego rozstroju administracji. Rząd prowincjonalny, zgodny sobie i jednolity, skupi natomiast i złączy administrację rządową i samorząd w jedną organiczną całość.

Płonne są też obawy ministra Wojciechowskiego, żeby prowincje tak zorganizowane nie miały żywotności okazać. Pierwszym warunkiem życia jest pozostawienie mu, jest stworzenie dla niego form, które rozwojowi jego sił naturalnych nie czynią żadnej tamy, które budzą u ludności zadowolenie i ochotę do działania i pracy. Form takich dostarczyć może tylko samorząd i autonomia prowincji – województw. Stolica państwa, Warszawa, skupi w sobie i tak wszystkie soki Rzplitej z całego jej obszaru, ale nie powinna być jedynym ich źródłem. Dzieje przyniosły ze sobą, że myśl polska i praca polska stworzyły sobie takie źródła, oprócz Warszawy, także w Krakowie, Lwowie, Poznaniu, nie mówiąc o Wilnie. Organizacja państwa polskiego powinna te źródła myśli i pracy polskiej utrzymać i rozwinąć, powinna oprócz nich stworzyć z większych miast, jakie już istnieją, nowe źródła energii narodowej.

Nic natomiast gorszego pomyśleć się nie da, jak centralizm, który, pozostawiając całemu obszarowi i całej ludności wielkiego państwa tylko troskę o sprawy lokalne, dążyłby do wyssania i wyjałowienia wszystkich sił prowincji na rzecz stolicy i sprowadzał ich zanik. Dziś dla centralizmu w Polsce nie ma żadnych warunków, nie tylko z powodu wielkiej różnorodności jej części składowych, których na łoże Prokrusta wciągnąć się niepodobna, ale także dlatego, że my obecnie nie mamy sił na stworzenie centralistycznego rządu, który by zadanie swoje spełnić naprawdę umiał.

Rządy centralistyczne, gdzie powstały, budowały się wiekami, i łamiąc odrębność prowincji, opierały się na długim doświadczeniu i doborze. Rząd taki zaimprowizować się nie da i nie zaimprowizuje go też państwo polskie, stawiające dziś pierwsze kroki. Próby, w tym kierunku podjęte, doprowadziły już do zamętu i przyczyniły się tylko do wytworzenia prądu za wyodrębnieniem dzielnic rozbiorowych, niebezpiecznego dla narodu i państwa. Prądu tego centralizm nie zwalczy. Jest ten prąd zbyt silnym, aby go można pokonać, można go tylko w naturalne łożysko skierować, a takim stałby się samorząd i autonomia kilkunastu województw Rzplitej.



[1] Józef Buzek (1907-1936) – profesor i polityk; wykładał na uniwersytecie lwowskim, a po wojnie na uniwersytecie w Warszawie oraz Wyższej Szkole Handlowej tamże. Od 1907 poseł do Rady Państwa w Wiedniu, gdzie od 1911 r. pełnił funkcję wice-prezesa Koła Polskiego. W odrodzonej Polsce od 1919 prezes Głównego urzędu Statystycznego RP, poseł na sejm ustaowdawczy, od 1922 r. senator z ramienia PSL-Piast. Napisał m.in.: Stosunki zawodowe i socjalne ludności w Galicji (1905), Historia polityki narodowościowej rządu pruskiego wobec Polaków (1909), Administracja gospodarstwa społecznego (1913), Program gospodarczy Rzeczpospolitej (1927).

[2] Stanisław Wojciechowski (1869-1953) – działacz społeczny i polityczny, teoretyk spółdzielczości; współzałożyciel PPS za granicą, w kraju prowadził działalność popularyzatorską i organizatorską ruchu spółdzielczego; od 1918 profesor Wyższej Szkoły Handlowej w Warszawie; w latach 1919-20 minister spraw wewnętrznych; po zabójstwie G. Narutowicza wybrany został prezydentem RP – urząd ten pełnił do zamachu majowego (1926). Po opuszczeniu urzędu wycofał się z życia politycznego i powrócił do pracy na uczelni SGGW. Napisał m.in.: Ruch spółdzielczy w Anglii (1908), Kooperacja w rozwoju historycznym (1923), Ruch spółdzielczy (1930), Historia spółdzielczości polskiej do 1914 (1939).

Najnowsze artykuły