Uchwała Sejmu Ustawodawczego z dnia 20 lutego 1919 powierzała
Piłsudskiemu sprawowanie urzędu Naczelnika Państwa „aż do ustawowego uchwalenia
tej treści konstytucji, która określi zasadniczo przepisy o organizacji naczelnych
władz w Państwie Polskim”. Konstytucja z dnia 17 marca 1921 r. przewidywała
wybór Prezydenta Rzeczypospolitej przez Zgromadzenie Narodowe, złożone z
członków Sejmu i Senatu. Wybór ten mógł więc być dokonany dopiero po
ukonstytuowaniu się tych dwóch ciał ustawodawczych.
Dnia 1 grudnia 1922 pojawiło się pismo Marszałka Rataja,
zwołujące Zgromadzenie Narodowe dla wyboru Prezydenta Rzeczypospolitej na
dzień 9 grudnia 1922 r.
Cztery stronnictwa polityczne: Polska Partia Socjalistyczna,
Wyzwolenie, Polskie Stronnictwo Ludowe i Narodowa Partia Robotnicza wysunęły
kandydaturę Piłsudskiego na Prezydenta. Prezes Rady Ministrów Julian Nowak,
zgodnie z życzeniem Naczelnika Państwa, zaprosił posłów i senatorów,
popierających kandydaturę Piłsudskiego, na dzień 4 grudnia 1922 do gmachu Rady Ministrów
i tam w sali Kolumnowej w obecności członków rządu wygłosił Piłsudski niżej
przytoczone przemówienie, w którym po zanalizowaniu, jaka praca spadnie na
Prezydenta Rzeczypospolitej według postanowień Konstytucji z dnia 17 marca
1921, oświadczył, że zgodnie ze swym czteroletnim doświadczeniem, nabytym na
stanowisku Głowy Państwa, nie uważa swej osoby za odpowiednią na urząd
Prezydenta Rzeczypospolitej.
W archiwum „Instytutu Józefa Piłsudskiego” znajduje się
tekst tej mowy, podyktowany przez Piłsudskiego po powrocie jego z Rady
Ministrów K. Świtalskiemu, który po uzyskaniu aprobaty zmienił niektóre zwroty
pod względem stylistycznym.
Mowę podajemy według tekstu rozesłanego do prasy przez
Polską Agencję Telegraficzną.
Szanowni panowie! Zacznę od podziękowań. Przede wszystkim
należą się one gospodarzowi domu, panu prezydentowi ministrów. Obarczyłem go
tym zebraniem, gdyż nie miałem innego wyjścia. Sejm na razie jest zamknięty,
Belweder, gdzie sam jestem gospodarzem, nie należy już w tej chwili do mnie i
oczekuje innego, który może nie będzie zadowolony z moich praktyk. Stanąłem na
gruncie neutralnym, gdzie gospodarz domu ma pewne obowiązki wobec mnie i
żałuję, jeśli z tego powodu ma przykrości. Dziękuję zatem panu prezydentowi
ministrów.
Dziękuję też panom, którzy zechcieli czy to jako poszczególni
posłowie, czy też jako przedstawiciele stronnictw przyjść tutaj, by może ze mną
próbować szczęścia na dalsze lata. Postanowiłem wystąpić przed wami jako
ekspert. Ekspert dla tej pracy, którą się obecnie zajmujemy, przed wyborem Pana
Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej. Jestem takim ekspertem jedynym w
Polsce, gdyż pełniłem czteroletnią służbę jako przedstawiciel państwa
i pomijając nieświadome czy świadome próby rozciągnięcia suwerenności na
większą ilość ludzi[1] miałem tę samą prawie rolę, co przyszły
Prezydent Rzeczypospolitej.
Tak, jak byłem jeden, będzie jeden również w swej pracy
przyszły Prezydent Rzeczypospolitej. Oznacza to, że z urzędu bez względu na swój
charakter osobisty, musi pracować indywidualnie, z koniecznymi wyjątkami
takiej metody pracy. Natomiast stykać się będzie w swojej robocie zawsze z
grupami zorganizowanymi, znającymi prawo solidarności, obowiązujące wszystkich
wchodzących w skład grupy. Nawet Rada Ministrów ma wiążące na zewnątrz prawo,
zmuszające do uchwał, obowiązujących wszystkich i do podawania Panu
Prezydentowi Rzeczypospolitej faktów, dokonanych przez solidarność ludzi
związanych z organizacją. Z jednej więc strony jest metoda pracy
indywidualnej, z drugiej strony metoda pracy kolegialnej. Jest to nieodłączny
warunek pracy tak urządzonej i nieuniknione są konflikty i tarcia, wywołane
przez sprzeczności tych dwu metod pracy. Metoda zaś rozwiązywania tych konfliktów
i sprzeczności przez Prezydenta Rzeczypospolitej zależy najczęściej od jego
osobistego charakteru.
Na charakter więc osobisty baczną należy zwracać uwagę przy
wyborze Prezydenta Rzeczypospolitej. Przechodzę do samej pracy. Przewodnikiem
dla przedstawiciela państwa i narodu mają być określenia, dane w
konstytucjach. Na krótkiej tej, najkrótszej w świecie konstytucji[2],
która była moim udziałem, zatrzymywać się długo nie będę, należy bowiem
ona do przeszłości. Dla jej charakterystyki zaznaczę, że dopiero wczoraj przy
ponownych studiach nad nią dowiedziałem się rzeczy zgoła niespodziewanej, nie
tylko dla mnie, ale prawdopodobnie i dla panów. Śmiałem się z tego serdecznie.
Dowiedziałem się bowiem, że Naczelnym Wodzem naszej armii nawet podczas wojny
byłem wbrew woli tej krótkiej pani, która właściwie żądała ode mnie, abym i
wtedy słuchał jedynie uchwał sejmowych. Dla wojska, będącego w stanie wojny,
znaleziono jedyny określnik, którzy brzmi: „Naczelnik Państwa… jest wykonawcą
uchwał sejmu w sprawach… wojskowych”[3]. Krótko i jasno. Sejm dowodzi
wojskiem.
Długa konstytucja[4] zawiera dla pracy Prezydenta Rzeczypospolitej
o wiele więcej określników i daje mu na drogę znacznie więcej wskazówek.
Przebiegnę tu przed panami pokrótce główne jej działy, tyczące się Pana
Prezydenta Rzeczypospolitej.
Najczęściej, zgodnie z konstytucją, musi mieć on do czynienia
z panami ministrami. Określone to jest w ten sposób, że on sprawuje rządy,
rządzą zaś ministrowie, przy czym on jest nieodpowiedzialnym, odpowiedzialnymi
są zaś oni. Sytuacja dla Pana Prezydenta Rzeczypospolitej trudna i niewesoła.
Albowiem każda jego czynność jest z racji jego nieodpowiedzialności
kontrasygnowana[5].
Znajduje się on tak, jak małe dziecko, pod stałą opieką ministrów, że nie użyję
tu na serio żartu, że nawet prywatne moje akty w Belwederze muszą być pod
opieką i kontrasygnowane. Zarazem jednak Pan Prezydent Rzeczypospolitej ma
sprawować rządy. Ile tu pola dla konfliktu, ile tu pola dla tarć i ile tu
świadomych lub bezwiednych przeszkód dla pracy Prezydenta Rzeczypospolitej.
Rozumiem, że poza Ameryką wszędzie istnieje to samo, a zatem żyć z tym można, a
skoro konstytucja nasza tak każe, to i trzeba.
Niechybnie jednak wybrnąć z tego Pan Prezydent Rzeczypospolitej
może jedynie za pomocą osobistego wpływu – wpływu, dla którego – prawda – nie
ma żadnych ograniczeń, ale też i żadnego przymusu ani dla jednej, ani dla
drugiej strony.
Przymus jest raczej po stronie Prezydenta,
który musi jednak zgodnie z konstytucją sprawować rządy, ale minusem dla niego
jest naturalna u uczciwych ludzi obawa, by wpływ jego nie sięgał tak daleko,
aby miał znaczenie przymuszania innych do niesienia odpowiedzialności tam,
gdzie on sam jest nieodpowiedzialny. W sytuacji takiej Prezydent powinien mieć
umiejętność nieledwie kobiecą dotykania duszy panów ministrów, intuicyjnie
szukając do nich drogi i pozostając zarazem pod codzienną i cogodzinną ich
opieką.
W sprawie ministrów sytuacja w długiej konstytucji jest
naprawiona w porównaniu z krótką pod jednym względem, a mianowicie – pod
względem załatwiania kryzysów, tych kryzysów, które mają tak smutną historię w
ubiegłej dobie. W długiej konstytucji pozostawione to jest indywidualnej, więc
szybszej metodzie Pana Prezydenta Rzeczypospolitej[6].
W tej roli, jak ją określałem, zegarmistrza, któremu przynoszą do naprawy
zegarek, nie przez niego zepsuty, będzie miał pracę łatwiejszą, niż poprzednio
ja ją miałem.
I jest to może jedyny realny, nie kobiecy, wpływ Pana
Prezydenta Rzeczypospolitej w stosunku do panów ministrów.
Jeżeli chodzi o Sejm i Senat, to nie wiem, czy rozmyślnie,
czy bezwiednie, przypuszczam, że raczej bezwiednie, praca w tym kierunku
została konstytucyjnie usunięta. Przejrzałem uważnie, na czym polegać może,
według brzmienia konstytucji, stosunek Prezydenta do Sejmu i Senatu i poza
jego wyborem, znalazłem tylko grożące mu kary za zdradę państwa, pogwałcenie
konstytucji i przestępstwa karne[7]. Przypuszczam, że to jest
przeoczenie. Pod tym względem Prezydent Rzeczypospolitej jest uzbrojony
silniej dla konfliktów i tarć, niż w stosunku do ministrów, jest bowiem
nieodpowiedzialny parlamentarnie przed Sejmem i Senatem. Praca jego więc w tym
kierunku może się odznaczać pewną siłą, o ile on zechce. Polegać jednak musi i
w tym wypadku jedynie na swoich osobistych zdolnościach wywierania wpływu tymi
czy innymi drogami.
Przechodzę do najjaśniej określonej pracy Prezydenta
Rzeczypospolitej – do reprezentacji. Przypominam sobie, że w młodości miałem
zamiłowanie do czytania życiorysów wielkich ludzi. Pomiędzy nimi roiło się w
owe czasy od imion królów. Każdy z nich skarżył się na ciężary
reprezentacji. Śmiałem się z tego i zostałem ukarany. Ciężary spadły i na
mnie. Ciężary te są bardzo duże. Polegają one bowiem na tym, że człowiek rzadko
może być sobą. Wszystkie wystąpienia na zewnątrz swego domostwa są otoczone
pewną ceremonią, pewnym przymusem w stosunku do siebie, przymusem koniecznym
dla pracy reprezentacyjnej. Ale i w codziennej pracy wewnątrz swego domu, przy
każdym zetknięciu ze światem zewnętrznym audiencje, audiencje i jeszcze raz
audiencje. Reprezentant państwa i narodu w rzadkich wypadkach może być
sobą, gdyż reprezentuje wszystkich. I ministrów, z którymi nie chce lub
nie może stać w sprzeczności, i niezwykle swobodnie wypowiadający się Sejm czy
Senat, i te nieuchwytne rzeczy, którymi są tendencje, uczucia, nawet niekiedy
sentymenty ogółu. Od razu chcę się zastrzec: nie mówię tu nic przeciw
konieczności reprezentacji. Reprezentacja jest nieodłączna od każdego
ugrupowania ludzkiego. Stronnictwa czy partie, gminy czy miasta, ba – nawet
kółka ludzi, zebranych dla jednego celu, a cóż dopiero państwa, szukają zawsze
reprezentacji na zewnątrz i to reprezentacji godnie przedstawiającej to, czym
jest dana grupa czy organizacja ludzka. Jest to potrzeba, której nie zaspakajać
nie można, pomimo wszystkie ciężary, wkładane na reprezentanta. Dla dźwigania
ciężarów reprezentacji na urzędzie Prezydenta Rzeczypospolitej potrzeba dwóch
rzeczy: człowieka, któryby umiał godnie nieść te
ciężary, zatem człowieka, któremu to łatwo, bez walki z samym sobą przychodzi,
i trzeba drugiej jeszcze rzeczy – pieniędzy. Pieniędzy dlatego, że to kosztuje
nieraz słono i że w przeciwnym wypadku reprezentuje się chyba nędzę, jak to
było moim udziałem[8].
Nie idzie tu, panowie, o skargi, gdyż sam tego nie wymagałem,
bo pieniędzy nie lubię. Może zresztą szukano reprezentanta godniejszego w
osobie tych, których bardziej wyposażono, lecz zwracam uwagę i podkreślam, że
reprezentacja kosztuje i przyszły Prezydent Rzeczypospolitej w trudnym nieraz
będzie postawiony położeniu, gdy nie dla fantazji, lecz dla włożonej na niego
pracy zabraknie mu pieniędzy. W budżecie moim bywałem nieraz bankrutem po
jednym wydanym obiedzie urzędowym. Chcę zwrócić uwagę na artykuł 48
konstytucji, który o reprezentacji mówi znowu czy przez zapomnienie, czy
rozmyślnie, — a wolę przypuszczać, że to jest przepomnieniem
— ograniczono Prezydenta Rzeczypospolitej do reprezentowania państwa jedynie
na zewnątrz, usuwając go zatem od reprezentacji państwa wewnątrz. Artykuł ten
brzmi: „Prezydent Rzeczypospolitej reprezentuje państwo na zewnątrz”. Pod tym
względem określniki konstytucji mojej, to znaczy „krótkiej” – były mniej
ograniczające[9].
Przechodzę do trzeciej ważnej sprawy, mianowicie - stosunku
Prezydenta Rzeczypospolitej do wojska. Określniki konstytucyjne, zawarte w
artykule 46, godne są uwagi. Prezydent Rzeczypospolitej jest najwyższym
zwierzchnikiem sił zbrojnych państwa. Przypomina to mimo woli określenie prawne
w stosunku do najbrzydszej strony wojska – do jego przestępstw i zbrodni
pospolitych, albowiem kodeks karny żąda, by w wojsku był „zwierzchnik” sądowy,
któremu daje niezwykle daleko idące prawa i przywileje. Poświęcałem temu
zwierzchnictwu bardzo dużo czasu i wiem, że do przyjemności to nie należy, choć
nieraz porusza sumienie bardzo głęboko. Zwierzchnictwo sił zbrojnych poza tym
stanowi w stosunku do wojska nic, albo bardzo mało; parady, uroczystości, czyli
zwykłe reprezentacje. Z istotą bowiem wojska związane jest nie co innego, jak
dowodzenie nim, a zwierzchnik sił zbrojnych pod tym względem nie może
mieć żadnych złudzeń. Złudzenia są odjęte przez dalszy ciąg tegoż
artykułu, który surowo wzbrania Prezydentowi uczestniczenia z podsądnymi w
najcięższej próbie dla wojska – to jest wojnie. Nie sądzę wobec tego, że nawet
zwierzchnictwo sądowe jest mu zapewnione, gdyż nie będąc prawnikiem, nie mogę
oceniać, o ile w jakim stopniu jest to związane z funkcją dowodzenia.
Ciekawe dla mnie, jako dla żołnierza, jest to, że
konstytucja starannie unika wypowiedzenia choćby jednego słowa o stosunku
Prezydenta Rzeczypospolitej do wojska podczas pokoju. Artykuł 46 bowiem mówi
tylko o stanie wojny[10], nie dotykając codziennej
pokojowej pracy wojska, chyba pozostawiono to swobodnej interpretacji
przyszłości. Nie chcę zajmować panów długo wojskiem. Występując przed wami,
panowie, w mundurze, czuję ten ciężar moralny, wywołany sytuacją sług
państwa. Przykro niekiedy być urzędnikiem, najciężej – oficerem.
Przebiegłem, jako ekspert, główne atrybuty i rodzaje pracy
Prezydenta Rzeczypospolitej, jak je określa nasza konstytucja. Jest ona
niezwykle ostrożna w stosunku do przedstawiciela państwa i narodu, zostawiając
go pod opieką ministrów z jego osobistym indywidualnym wpływem. Personalny
wpływ jednak zależy przede wszystkim od charakteru osobistego wybrańca narodu.
Jak silna jest ta prawda, chcę przedstawić na przykładzie, jedynym dotąd w
Polsce – na moim.
Przede wszystkim krótki podział na okresy:
Pierwsze dwa lata wojny. - Następnie dwa lata pokoju.
Przyznaję się od razu do błędu – błędu, za który, jak
panowie wiecie, ciężko odpowiedziałem. Zostałem wybrany na Naczelnika Państwa
wbrew mojej chęci. Panów, zebranych wówczas na ulicy Wiejskiej, ostrzegałem[11].
Przyjąłem ten urząd w przeświadczeniu, że Sejm zebrany dla opracowania Konstytucji,
załatwi tę sprawę szybko. Nie przypuszczałem nigdy, że laury Sejmu czteroletniego
u nas, lub jeszcze dłuższych sejmów, bo jak mi mówiono – aż siedmioletnich –
będą w naszej historii się powtarzały. Naśladownictwo, co prawda, nie było
zastrzeżone. Lecz rozumiałem wtedy, ot, tak po prostu – tak, jak prawdopodobnie
niejednemu z obywateli naszego państwa zdrowy sens dyktował, że Naczelnik
Państwa i Naczelny Wódz w jednej osobie podczas wojny – to rzadkie szczęście,
czy nieszczęście dla niego i dla tych, co go na to stanowisko postawili. Nie
chcę ukrywać, że tę nadzwyczajną władzę, którą miałem w ręku, wyzyskiwałem
wówczas w całej pełni, nie pytając o to nikogo i nie będąc, co prawda, przez
nikogo o to zaczepiany. Lecz gdy zbliżył się pokój[12],
przejrzałem po raz pierwszy swoją „krótką panią” i od razu sobie powiedziałem:
nie mogę! Była ona dla mnie takim nonsensem, że nie chciałem nawet studiować
jej, jak do tego, niestety, potem zostałem zmuszony.
O stosunku do Sejmu nie chcę wcale mówić – wpływy tu były,
ale z niechęcią spotykane zarówno z jednej, jak i z drugiej strony.
Tłumaczenia zaniecham.
Parę słów jeszcze o reprezentacji. Nie będę mówił o pieniądzach,
tych nie pragnąłem i na „klatce”, jak sytuację moją nazywałem, nie
szukałem złoceń. Miałem jednak w roli przedstawiciela państwa pewne, dość znaczne
ułatwienie: dziwna kariera życiowa, błyski, którymi mnie otoczył los oraz dumna
i spokojna głowa wzbudzały powszechną i daleko sięgającą ciekawość. To
niechybnie ułatwiało mi olbrzymią moją pracę reprezentacyjną, do której nigdy
mnie nie ciągnęło. Natomiast sądzę, że przyszłemu Prezydentowi Rzeczypospolitej
trzeba będzie ułatwiać sytuację, a nie utrudniać jak mnie. W reprezentacji
wewnątrz państwa, która mi nie była zakazana, spotkałem się ze zjawiskiem,
które z nieodpartą siłą pozostawiło w moim umyśle głębokie ślady. Tysiące
i tysiące spotkań i tyleż rozmów bez względu na to z kim – bogatym, czy
biednym, wykształconym, czy też nie, słabym, czy silnym, należącym do
organizacji, czy chodzącym luzem – wszędzie jedno i to samo: oczekiwania, że
mam władzę tak wielką, iż zmiany głębsze lub mniejsze zarządzić mogę własną
wolą czy decyzją. Wyznaję: byłem zawsze zażenowany. Jakaś dziwna sprzeczność
pomiędzy duchem tych żądań, a pomiędzy istotną sytuacją. Czułem się wobec tych
szturmów na bardzo słabej pozycji. Oddaję to wrażenie w całości panom.
Chcę to powiedzieć dla historii, dlaczegom wówczas[13]
nie ustąpił. Jedynym powodem i motywem była niechęć do obalenia swego własnego
dzieła. Był bowiem u steru państwa rząd[14], który sam stworzyłem, używając do tego
nie tylko wysiłków woli, ale – przyznaję – i wiele sprytu. Przede wszystkim
był to rzadki wypadek, gdy przy rozbiciu ubiegłego Sejmu na stronnictwa udało
mi się stworzyć w ciężkiej chwili rząd współpracy wielu stronnictw,
poświęcających swoją indywidualność dla wspólnego celu. Nadto udało mi się
postawić na czele rządu ludzi reprezentujących te warstwy, których przy
wszelkich wysiłkach w ubiegłym stuleciu brakowało dla realizacji pragnień
narodu. Tym razem stanęły te warstwy w pierwszym szeregu obrońców ojczyzny,
były uobywatelnione. Nie wiem, jak będą rozumowały
nasze dzieci, lecz ja, urodzony w niewoli, ojców swoich pamiętałem. Nie
chciałem, choćby tylko przez wzgląd na nich, burzyć ich ziszczonych marzeń.
Zgodziłem się zostać i przystąpiłem do życiowych studiów nad krótką
konstytucją.
Analizę przykładu historycznego przerobię przed panami,
streszczając w mój indywidualny sposób spełnianie funkcji Naczelnika Państwa.
Przede wszystkim więc co do ministrów. Nie umiałem nigdy
wybrnąć z trudności i sytuacji co do sposobu sprawowania rządów za pomocą
wpływów. Nie mogłem znosić opieki. Skutki z tego wyciągałem, wyrzekając się
jasno i otwarcie inicjatywy w wywieraniu wpływów. Mówiłem każdemu rządowi,
który mi się prezentował: „Jesteście, panowie, odpowiedzialni nawet za mnie –
rządźcie więc; ja jestem niczym, jeżeli ktoś z panów lub wszyscy razem
zapragniecie mego wpływu, powiedzcie to: swoją opinię wyrażę; ostrzegam, że
nie zawsze będzie to bezpieczne”.
Nie chcę twierdzić, że było to przyjęciem zachęcającym i nie
chcę twierdzić, że łatwo było dla panów ministrów zwracać się do mnie o te
wpływy, lecz ze względu na mój charakter tylko w ten sposób wybrnąć z sytuacji
umiałem.
Co do opieki nade mną panów ministrów, przytoczę charakterystyczny
szczegół, że przyjaciel mój od lat wielu, generał Sosnkowski, wytrzymywać
musiał nieraz ciężkie dla niego burze za to, że chciał za mnie odpowiadać i
otaczać mnie najczulszą chociażby, bo przyjacielską opieką. W kwestii wojska
nie chcę mówić wobec tego, co powiedziałem poprzednio. Powiem tylko, że nie
mogłem wybrnąć z zawiłej sprzeczności pomiędzy istnieniem Naczelnego Wodza
faktycznie, a nieistnieniem jego w konstytucji. Nie mogę nie wspomnieć jeszcze
o jednej stronie życia reprezentanta państwa i narodu przy naszych polskich
zwyczajach. Byłem tarczą dla pocisków różnego rodzaju. Więc były tam kwiaty,
wyrażające szczerze cześć, podziw i miłość. Były inne również kwiaty, które
mnie bardziej, niż wszystkie wzruszały. Były niemal dary, niesione mi nie jako
osobie, lecz jako urzędowi. Szczególnie, gdy mi je nieśli osobiście niechętni
lub nawet wrogowie. Lecz zwyczaje polskie znają i inne pociski, mniej pachnące,
pociski, na które musi być przygotowany przyszły Prezydent Rzeczypospolitej,
który może będzie miał mniej spokojne nerwy, niż ja. Ja te pociski po żołdacku
nazywałem „stinkgranatami”[15],
chcącymi zdusić mnie… w zapachu. Jako żołnierz, granaty wytrzymuję łatwo i nie
robią one na mnie prawie żadnego wrażenia. Pachną i tyle. Długoletnia niewola
zostawiła po sobie rozległe bagna i trzęsawiska. Co do mnie, na polowaniach
nawet, gdyby polowano na mnie, chodzę łatwo, bo chód mam lekki, choć rękę
nieraz ciężką. Nie grzęznę. Po przejściu bagna oglądam lekko zamoczone nogi i
idę dalej. Dość o tym.
Szanowni panowie! Jak łatwo z całej mojej przemowy domyśliliście
się, dziękuję panom serdecznie za propozycję kandydowania na urząd Prezydenta
Rzeczypospolitej. Nie mogę stanąć w sprzeczności z wezwaniem, zawartym w moim
orędziu do Sejmu[16], właściwy człowiek na właściwym miejscu.
Nie uważam, żeby moja właśnie osoba była właściwa przy tych cechach charakteru,
które są nieodłączne od indywidualnej pracy, nakazanej przez konstytucję.
Proszę wysłuchać rady. Na mnie proszę nie głosować. Proszę
wybrać człowieka, któryby miał cięższy chód, lecz
lekką rękę. Z bagien i trzęsawisk trzeba się wydobywać. Człowiek o lekkim
chodzie przechodzi je za szybko i nie pomaga przez to innym. Natomiast lekka
ręka jest potrzebna dla wprowadzenia kompromisu. Kompromis jest nieszczęśliwym
słowem. W wielu umysłach łączy się ono z pojęciem zdrady. Tymczasem kompromis
jest ściśle związany z istotą demokratyzmu. Polega on bowiem na uznaniu, że nie
tylko moja wola jednej strony, czy chęć jej jest uprawniona do przejawienia się
w państwie, lecz że równe prawa ma wola i chęć innych. Kompromis jest
ułatwiony, gdy i jego konieczność, narzucająca się sama przez się, urasta w
zasadę szanowania innych jako współobywateli. Współpraca wtedy jest łatwa i
wola jednej strony nie sięga nigdy po laury dominowania „coûte
que coûte”[17]
we wszystkich przejawach życia państwowego. Kompromis taki za pomocą wpływu,
jaki przy sprawowaniu rządu ma zastrzeżony Prezydent Rzeczypospolitej,
wprowadzić może stopniowo lekka ręka, a nie ciężka, która szybko idzie do przymusu.
Dlatego nie radzę zatrzymać się na kandydaturach o wybitnie
partyjnym zabarwieniu. Nie radzę stawiać przyszłego Pana Prezydenta
Rzeczypospolitej w ciężki konflikt między obowiązkami, jakie ma w stosunku do
wszystkich – i tylko do niektórych.
Żegnając się z panami i zamykając księgę wspólnej naszej
historii, pozwólcie mi panowie wlać trochę ciepła do mego suchego przemówienia.
Cztery lata życia mojego minęły - widzę wśród panów niejednego, który w ciągu
ubiegłych czterech lat wyciągał do mnie na chwilę lub na dłużej chętną i
lojalną rękę pomocy. Chcę wyrazić serdeczną wdzięczność za tę pomoc i
zapewnić, że w miłym wspomnieniu zachowam zawsze wszystkich tych, którzy
przeszli ze mną choć chwilę razem po historycznej drodze – drodze piaszczystej
i błotnistej, drodze, jaką w ostatnich dwóch latach przebyłem.
[1]
Uchwała Sejmu z dnia 20 lutego 1919 r. o powierzeniu
Piłsudskiemu dalszego sprawowania urzędu Naczelnika Państwa mówiła między
innymi, że „władzą suwerenną i ustawodawczą w Państwie Polskim jest Sejm
Ustawodawczy”.
[2]
Por. wstęp do „Przemówienia po uchwale sejmowej
powierzającej Piłsudskiemu władzę Naczelnika Państwa” str. 62.
[3]
Cytat z wyżej wspomnianej uchwały Sejmu z dnia 20
lutego 1919.
[4]
Tzn. Konstytucja z dnia 17 marca 1921 r.
[5]
Art. 44 ust. 4 Konstytucji marcowej brzmiał: „Każdy
akt rządowy Prezydenta Rzeczypospolitej wymaga dla swej ważności podpisu Prezesa
Rady Ministrów i właściwego ministra, którzy przez podpisanie aktu biorą zań
odpowiedzialność”.
[6]
W uchwale Sejmu z dnia 20 lutego 1919, nazywanej
„krótką konstytucją”, było postanowienie, że „Naczelnik Państwa powołuje Rząd w
pełnym składzie na podstawie porozumienia z Sejmem”. W Konstytucji marcowej
o konieczności porozumienia z Sejmem nie ma już mowy i art. 45 ust. 1
stanowił, że „Prezydent Rzeczypospolitej mianuje i odwołuje Prezesa Rady
Ministrów, a na jego wniosek mianuje i odwołuje ministrów”.
[7]
Mowa o art. 51 Konstytucji marcowej, który
postanawiał, że Sejm może Prezydenta „za zdradę kraju, pogwałcenie Konstytucji
lub przestępstwa karne” pociągnąć do odpowiedzialności i postawić przed Trybunał
Stanu.
[8]
Według preliminarza budżetowego na r. 1922 lista
cywilna Naczelnika Państwa, obejmująca jego pobory i wydatki
reprezentacyjne, wynosiła 24 miliony marek, a wraz z dodatkowymi kredytami 32
mil. marek, czyli niecałe 40 tys. złotych, rocznie.
[9]
W uchwale Sejmu z dnia 20 lutego 1919 było określenie
o wiele ogólniejsze: „Naczelnik Państwa jest przedstawicielem Państwa”.
[10]
Art. 46 marcowej Konstytucji mówił, że Prezydent
Rzeczypospolitej „nie może sprawować naczelnego dowództwa w czasie wojny”, a
„Naczelnego Wodza sił zbrojnych Państwa na wypadek wojny mianuje Prezydent
Rzeczypospolitej na wniosek Rady Ministrów”.
[11]
Por. „Przemówienie po uchwale sejmowej powierzającej
Piłsudskiemu władzę Naczelnika Państwa” str. 62.
[12]
Zawarcie preliminariów pokojowych między Polską a
Rosją nastąpiło 12 października 1920 r.
[13]
Tzn. w okresie zbliżania się pokoju z Rosją.
[14]
Mowa o rządzie mianowanym w dniu 24 lipca 1920 r., a
złożonym z przedstawicieli wszystkich stronnictw z Wincentym Witosem jako
Prezesem Rady Ministrów i Ignacym Daszyńskim jako jego zastępcą.
[15]
Granaty z cuchnącymi gazami.
[16]
Por. „Przemówienie na otwarcie Sejmu” str. 285.
[17]
Za wszelką cenę.