Artykuł
Opinia polska a sprawy zagraniczne

 

ODBITKA Z  „PRZEGLĄDU WSPÓŁCZESNEGO" NR 107 - MARZEC 1931

Odbito w drukarni »Czasu« pod zarządem  L. Wójcika.

 

Modnym stał się u nas w ostatnich latach frazes o „polityce mocarstwowej", modnym do tego stopnia, że „mocarstwowość" wystarcza za program i zwalnia niejako od głębszego ustosunkowania się do zagadnień politycznych. Jest się ,mocarstwowcem", walczy się o "Polskę mocarstwową", o zwycięstwo "idei mocarstwowej" — i tyle. Różne czasopisma noszą wyraz: „mocarstwowość" w nagłówku, prasa codzienna przy każdej sposobności używa tego określenia.

Jednakże, abstrahując chwilowo od problemu, czy Polska jest już dzisiaj naprawdę państwem mocarstwowym, stwierdzić wypada, że o ile chodzi o polskie myślenie polityczne, a w szczególności o stosunek opinii publicznej w Polsce do zagadnień polityki międzynarodowej, to są one dalekie, bardzo dalekie od t. zw. mocarstwowości. Nastawienie opinii polskiej wobec spraw zagranicznych nie stoi bynajmniej na poziomie państwa pretendującego do stanowiska wśród mocarstw świata.

Kwestia ma wielkie znaczenie, gdyż „mocarstwowość opinii" jest pewnego rodzaju probierzem „mocarstwowości" prawdziwej. Nie do pomyślenia wydaje nam się mocarstwo, które by nie dążyło do wyrobienia sobie opinii samodzielnej, które by nie pragnęło współdecydować o losach świata, które by nie miało zdania w każdej sprawie, czy obchodzi ona bezpośrednio dane państwo czy też nie, które by wreszcie nie wnosiło do polityki międzynarodowej własnych koncepcji, własnych postulatów. Rzucanie haseł imperialistycznych i deklamowanie o mocarstwowości nie jest jeszcze jednoznaczne z myśleniem mocarstwowym.

Tych własnych koncepcji polska myśl polityczna do polityki światowej nie wnosi, i to nie tylko o ile chodzi o kwestie ogólne, bezpośrednio nas nie obchodzące, ale także w sprawach bardzo dla nas ważnych. Cudzoziemiec, który pytać się będzie o nasze zdanie, nie otrzyma — (poza paru kwestiami zasadniczymi o żywotnym dla Polski znaczeniu, na które posiadamy pogląd wyrobiony i kategoryczny) — odpowiedzi zadowalającej. Stwierdzi raczej, że w sprawach wielkiej polityki, w zagadnieniach ogólniejszych, wykraczających poza ciasne ramy najbliższych interesów, opinia polska jest jeszcze całkowicie niewyrobiona.

W stosunku do takich zagadnień, jak organizacja pokoju, Liga Narodów, Paneuropa, Locarno, jak, z innej nieco dziedziny, sprawa t. zw. odpowiedzialności za wojnę, albo po prostu przyczyn wojny — sądy polskie uderzają nie tylko tern, że są nieprzemyślane, ale, co gorsza, dziwną zależnością od opinii w innych krajach, i to, jak się przekonamy, głównie w krajach nam nieprzychylnych. Ustosunkowanie się do tych zagadnień nie wypływa z niezależnego ich przestudiowania i z rozpatrzenia ich pod kątem widzenia interesów Polski, lecz oparte jest o sądy, przeszczepione w sposób mniej lub więcej bezkrytyczny z zagranicy. Co najwyżej, w wielu takich sprawach krytycyzm i samodzielność ujawniają się tylko w tern, że opinia polska powstaje drogą odwrócenia, zaprzeczenia opinii niemieckiej.

Postaramy się zanalizować przyczyny, dla których samodzielność sądu w ocenie zagadnień międzynarodowych jest u nas tak niedostateczna i dlaczego mniemania nasze formują się pod wpływem manifestacji opinii publicznej w innych krajach, przede wszystkim w krajach sąsiednich, w pierwszym rzędzie pod wpływem niemieckim.

Najpierw parę przykładów. Pozwolą nam one stwierdzić sam fakt nieprzemyślanego i nieodpowiadającego naszym interesom ustosunkowania się do polityki międzynarodowej.

 

*

 

Zacznijmy od przykładów natury ogólniejszej, a mianowicie od stosunku opinii polskiej do całokształtu zagadnienia współpracy międzynarodowej w Lidze Narodów i jej poszczególnych organach. Otóż należałoby przypuścić, że opinia polska, cała bez wyjątku, będzie się odnosić do Ligi z życzliwością i z troską o to, by Liga nie uległa osłabieniu, lecz wprost przeciwnie, aby ciągle była wzmacniana. Istotnie, Liga Narodów stanowi dla nas jedną z ważnych gwarancji bezpieczeństwa. Można dyskutować, jaką realną wartość posiada ta gwarancja, ale nie można zaprzeczyć, że jakkolwiek minimalną by ona była, to jednak zwiększa bezpieczeństwo Polski. Zwiększa je raz przez to, że na wypadek napaści przewiduje pewne formy międzynarodowej akcji przeciw napastnikowi. Zwiększa je także przez to, że organizując pokój na podstawie status quo i szerząc zasady współpracy międzynarodowej, pogłębia solidarność międzynarodową i utrudnia wybuch wojny. Dla Polski, która bardziej niż inne państwa narażona jest na napaść, a która nigdy sama nie będzie napastnikiem, gwarancje te mają niewątpliwą wartość. Jednym z wielkich niebezpieczeństw, które mogłyby grozić Polsce, jest idea lokalizowania wojny. W roku 1914 cały wysiłek Niemiec szedł w kierunku zlokalizowania wojny austriacko-serbskiej, co by oznaczało zupełne zdeptanie Serbii. W przyszłości, możliwość zlokalizowanej wojny z Polską byłaby dla Niemiec ogromnie ponętna i kusząca. Tymczasem Liga Narodów oparta jest na zasadzie wręcz przeciwnej: „Oświadcza się wyraźnie, że wszelka wojna lub groźba wojny, czy dotyczy bezpośrednio jednego z członków Ligi czy też nie, interesuje całą Ligę, oraz że cała Liga obowiązana jest użyć właściwych środków dla skutecznego zapewnienia pokoju Narodów" — powiada art. 11 Paktu Ligi. Liga więc może zapobiec zlokalizowaniu wojny. Stąd energiczna walka Niemiec z sankcjami Paktu i przeciwdziałanie ich rozbudowie.

Z natury rzeczy stosunek opinii polskiej do tych zagadnień powinien być biegunowo przeciwny. Ale takim bynajmniej nie jest.

Przede wszystkim zainteresowanie Ligą jest minimalne. Angielskie Stowarzyszenie przyjaciół Ligi Narodów (Ligue of Nations Union) liczy koło trzech milionów. Ilu członków ma stowarzyszenie polskie? — Lepiej nie wymieniać cyfry. Ogół nic o Lidze nie wie i odnosi się do niej nie tyle ze sceptycyzmem, który można by usprawiedliwić, ile z nieufnością i nieżyczliwością, którą trudno zrozumieć. Weźmy do ręki książkę znanego prawnika, profesora uniwersytetu poznańskiego, p. Winiarskiego, p. t. Bezpieczeństwo, arbitraż, rozbrojenie (1928); znajdziemy w niej poglądy, które poza granicami Polski można by znaleźć tylko u zdecydowanych przeciwników Ligi. Tak np. dla p. Winiarskiego Liga Narodów kroczy „torem pacyfistów anglosaskich i ...zaborców niemieckich". „Liga skomplikowała trochę stosunki pomiędzy państwami, ale nie mogła ich przeobrazić, utrudniła pracę dyplomatów, ale nie mogła zmienić natury i zadań polityki i dyplomacji; wprowadziła do prawa międzynarodowego pewne postanowienia, nie wiadomo czy trwałe, ale te zmiany są mniejsze, niż się wielu wydaje, a już zgoła niezmienione pozostały zasady prawa narodów" (str. 234). Dlaczego praca dyplomatów była łatwiejsza przed wojną, tego p. Winiarski nie wyjaśnia.

P. Winiarski zwalcza Ligę Narodów, ponieważ stanowi ona produkt ideologii pacyfistycznej, do tej zaś ma stanowczą nieufność : „Nawet jeśli nie jest kierowany przez wrogą propagandę, pacyfizm rozkłada duchowo społeczeństwa, szerząc obcy naszej wierze i naszej cywilizacji kult życia i użycia jednostki" (str. 233). 

Stany Zjednoczone odrzucają Pakt, nie wstępują do Ligi, przez co Instytucja genewska traci na sile, jako gwarantka bezpieczeństwa; fakt to z polskiego punktu widzenia, zdawałoby się, bardziej niż opłakany. Tymczasem p. Winiarski z uznaniem stwierdza (str. 48): „Otwarcie, po męsku, wystąpiły przeciw Paktowi Stany Zjednoczone".

W 1924 r. Protokół genewski, który w razie realizacji wzmocniłby znacznie bezpieczeństwo członków Ligi, a więc i Polski, i o którego wskrzeszenie słusznie odtąd walczy dyplomacja polska, zostaje obalony przez Anglię. P. Winiarski wyraża za to wdzięczność Anglii: „obalenie drugiego (Protokółu) było poważną W. Brytanii zasługą" (str. 122).

Oto parę wielce charakterystycznych ustępów z jednej z bardzo nielicznych w Polsce książek o Lidze. Niewątpliwie autor, jeden z czołowych polityków obozu narodowo-demokratycznego, reprezentuje tylko pewien odłam opinii polskiej. Ale jest to odłam bądź co bądź poważny. Przy tym poglądy p. Winiarskiego na pacyfizm i Ligę Narodów mają, w nieco łagodniejszej może formie, zwolenników i poza jego partią. Niektórzy „mocarstwowcy" nie myślą inaczej. Reszta opinii publicznej, z pewnymi oczywiście wyjątkami, nie manifestując podobnej niechęci, wietrzy wciąż jeszcze w Lidze jakąś intrygę antypolską, jest nieufna i krytyczna.  Wspomnienie pierwszych lat

powojennych, kiedy to Polska miała istotnie pewne trudności w Lidze — (przy czym jednak Liga bynajmniej nie dała najmniejszego choćby dowodu nieżyczliwości wobec Polski) — nie jest dostatecznym wyjaśnieniem tego zjawiska.

Podobnie, jak stosunek do Ligi Narodów, kształtuje się także stosunek do idei Paneuropy. Znów stwierdzamy, że daleko nawet idący krytycyzm może być zrozumiały, gdyż istotnie na rychłą realizację idei zjednoczenia Europy bynajmniej się nie zanosi. O ile jednak sceptycyzm ma rację bytu, to nie ma jej, o ile chodzi o Polskę, nieufność i niechęć. Zwiększenie solidarności państw europejskich mogłoby Polsce tylko wyjść na korzyść, gospodarczo Paneuropa oznaczałaby wzmocnienie sił gospodarczych państw wschodnio-europejskich, których znaczenie dla ekonomii europejskiej zostałoby wreszcie zrozumiane. Hasło Paneuropy jest jedynym pozytywnym, twórczym hasłem, które można przeciwstawić destruktywnemu hasłu rewizji granic. Wysunięte zostało przez państwo z nami przymierzone, Francję, zwalczane jest przez nacjonalistów niemieckich i nacjonalistów innych narodów.

Polska racja stanu dyktowała zajęcie wobec idei paneuropejskiej stanowiska jak najbardziej przyjaznego. Dyplomacja polska stanęła też na tym stanowisku. Ale opinia publiczna i prasa trwały w nastroju niechęci, dawały wyraz już nie sceptycyzmowi, ale szyderstwu. We wrześniu, gdy projekt Brianda był rozpatrywany w Genewie, ulubionym frazesem prasy polskiej było „pogrzebanie" Paneuropy, o czym donoszono niemal z triumfem, jak gdyby chodziło o sukces Polski. Dodajmy, że w rzeczywistości nie było podstaw do mówienia o pogrzebaniu idei, tak samo jak nie było podstaw do głoszenia jej sukcesu, co czyniły pewne pisma francuskie. Po prostu uczyniono maksimum tego, co w danych okolicznościach można było uczynić. Więc dlaczego „pogrzeb pierwszej klasy" i dlaczego satysfakcja ?

Stosunek do prac rozbrojeniowych jest innym przykładem zupełnego braku zrozumienia interesów polskich. Weźmy np. pod uwagę ostatnią sesję Komisji przygotowującej Konferencję rozbrojeniową. Po parotygodniowych wysiłkach udało jej się wypracować projekt konwencji rozbrojeniowej. Współpraca Francji, Anglii, Stanów Zjednoczonych, Polski, małej Entente'y zatriumfowała nad demagogią niemiecko-sowiecką. Próby Niemców i bolszewików sparaliżowania prac genewskich spełzły na niczym. Znaczenie tego faktu było poważne, gdyż fiasko obrad byłoby w rękach niemieckich nowym argumentem w walce o odzyskanie swobody zbrojeń, przy czym w tym wypadku opinia publiczna w Anglii, Stanach Zjednoczonych i różnych państwach neutralnych byłaby zapewne po stronie Niemiec. Wypracowanie przez Komisję rozumnego, pozbawionego wszelkich pierwiastków demagogicznych projektu konwencji, a tern samem możliwego do przyjęcia dla Francji, Polski i innych państw zagrożonych tendencjami rewizjonistycznymi przeciwników, ma więc poważne znaczenie. O ile chodzi o Polskę, to Komisja przyjęła różne jej wnioski. Interesy polskie zostały w pełni zabezpieczone.

Wyniki sesji Komisji rozbrojeniowej stanowią tedy poważny krok naprzód, nie mówiąc już o ich znaczeniu politycznym, przejawiającym się w wzmocnieniu solidarności francusko-angielskiej. Prasa francuska podkreśla sukces, wykazuje, że samo ograniczenie zbrojeń, zapobiegające ich wyścigowi, będzie miało doniosłe konsekwencje. Natomiast, prasa niemiecka nie tak swego rozczarowania; spodziewała się rozbicia prac Komisji, a musi skonstatować dojście do skutku konwencji. Nic dziwnego, że prasa ta stara się przede wszystkim pomniejszyć znaczenie dokonanego dzieła, głosi bankructwo idei rozbrojenia, nazywa prace Komisji „komedią" i t. d.

Cóż czyni prasa polska? Ślepo powtarza to, co piszą Niemcy. Jedno z pism notuje: „jałowy przebieg prac Komisji przygotowawczej do konferencji rozbrojeniowej Ligi Narodów" {Gazeta Polska, 31. XII. 1930), inne idzie dalej jeszcze i stwierdza, że „rokowania konferencji rozbrojeniowej w Genewie skończyły się fiaskiem" (II. Kurier Codzienny, 1. I. 1931). Co w tych warunkach dla prasy polskiej byłoby sukcesem, trudno naprawdę się domyśleć. Dla Niemców prace genewskie byłyby ukoronowane sukcesem, gdyby rozbrojono tam jak najbardziej Francję i Polskę. Czy i wówczas pisma polskie powtarzałyby sądy niemieckie?

W pierwszych miesiącach 1930 r. miała miejsce Morska Konferencja rozbrojeniowa w Londynie. Choć nie spełniła wszystkich pokładanych w niej nadziei, to jednak rezultaty jej

są pokaźne. Położyła kres wyścigowi zbrojeń morskich pomiędzy Stanami Zjednoczonymi, Wielką Brytanią i Japonią, zaoszczędziła światu, według obliczeń prezydenta Hoovera, około dwu i pół miliarda dolarów niepotrzebnych wydatków. Ale dla prasy polskiej „konferencja londyńska skończyła się zupełnym fiaskiem*. Dlaczego? Bóg raczy wiedzieć. Podobnych przykładów z dziedziny rozbrojenia i pokrewnych dziedzin można by przytoczyć więcej. Ograniczmy się do tych, szczególnie cha­rakterystycznych.

 

*

 

Dowodów braku własnego sądu i łatwego poddawania się sugestii obcej dostarcza sprawa Locarna. To też warto omówić ją nieco szerzej.

Zbadajmy przede wszystkim obiektywnie, co zawierają owe :sławne układy locarneńskie, a przede wszystkim jak w rzeczywistości przedstawia się w ich świetle sprawa odmiennej sytuacji granicy francusko-niemieckiej i belgijsko-niemieckiej z jednej strony, polsko-niemieckiej z drugiej. Zobaczymy, jak pod wpływem propagandy niemieckiej, ugruntowały się na ten temat różne fałszywe sądy.

Sytuację na Zachodzie regulował pakt reński. Stanowił on, że pięć podpisujących go państw — Francja, Belgia, Niemcy, Wielka Brytania i Włochy — gwarantują indywidualnie i kolektywnie utrzymanie status quo terytorialnego nad Renem i nietykalność granic między Francją i Belgią a Niemcami, jak również poszanowanie art. 42 i 43 Traktatu Wersalskiego (strefy zdemilitaryzowane). W art. 2 Francja i Niemcy oraz Belgia i Niemcy zobowiązują się nie uciekać się w żadnym razie do wojny. Wyjątek stanowi: 1) słuszna obrona, 2) akcja w zastosowaniu art. 16 Paktu Ligi Narodów, 3) działanie na mocy uchwały Zgromadzenia lub Rady, albo w wypadku przewidzianym w art. 15, ust. 7 Paktu (brak jednomyślności w Radzie), o ile przeciwnik pierwszy dopuścił się napadu. Pakt reński precyzuje dalej sposoby pokojowego załatwiania sporów, -szczegółowo uregulowane w osobnych konwencjach, wreszcie stanowi, że w razie pogwałcenia lub naruszenia art. 2 paktu reńskiego, Anglia i Włochy zobowiązują się przyjść z pomocą państwu napadniętemu. Gwarancja pomocy ujęta jest w pewne normy prawne, w których szczegóły nie będziemy wnikali.

Co do granic pomiędzy Niemcami a Polską (jak również pomiędzy Niemcami a Czechosłowacją), zamiast tego wszystkiego jest tylko traktat arbitrażowy, analogiczny do konwencji arbitrażowych francusko-niemieckiej i belgijsko-niemieckiej, jednakże z pewnym dodatkiem. W wstępie mianowicie do traktatu arbitrażowego powiedziano, że Niemcy i Polska „stwierdzają, iż prawa państwa nie mogą być zmienione bez zgody tego państwa", oraz że „respekt praw, ustanowionych przez, traktaty lub wynikających z prawa narodów, obowiązuje trybunały międzynarodowe". 

Jak się tedy przedstawiają na podstawie tych tekstów różnice w sytuacji wschodnich i zachodnich granic Niemiec? Różnice zasadnicze są dwie: 1. Na zachodzie istnieje zobowiązanie nieagresji, którego niema na wschodzie; 2. na zachodzie istnieje gwarancja angielska i włoska udzielenia pomocy napadniętemu, brak jej natomiast na wschodzie. Natomiast wbrew rozpowszechnionemu zdaniu niema żadnej prawnej różnicy pomiędzy samą granicą wschodnią i zachodnią. Obie mogą być zrewidowane, ale obie tylko za obustronną zgodą. Istotnie gwarancja utrzymania status quo i nietykalności granic zachodnich Niemiec bynajmniej nie wyklucza teoretycznej możliwości pokojowej rewizji za zgodą państw zainteresowanych. Czyż można sobie wyobrazić, aby Anglia sprzeciwiła się rewizji, w razie gdyby zgodziła się na nią Francja lub Belgia? Jest to nie do pomyślenia. Z drugiej strony Niemcy podpisując pakt reński, bynajmniej nie wyrzekły się prawa rewizji granic zachodnich drogą pokojową. I istotnie starają się tę rewizję osiągnąć, chwilowo na odcinku belgijskim (Eupen i Malmedy), drogą kompensaty finansowej.

Tak więc pakt reński nie wykluczył (teoretycznej) możliwości pokojowej rewizji granicy francusko-niemieckiej, względnie belgijsko-niemieckiej. A w takim razie jakaż jest prawna różnica pomiędzy granicą wschodnią a zachodnią Niemiec? Mylnem byłoby twierdzić, ,że Niemcy „uznały" granicę zachodnią, a nie „uznały" granicy wschodniej. Granica polsko-niemiecka. nie potrzebuje ponownego uznania, a rzekome „uznanie" granicy zachodniej nie oznacza, że Niemcy z jej rewizji zrezygnowały. Wszelkie inne przedstawienie rzeczy ze strony Niemiec jest tylko mydleniem oczu.  Traktaty locąrneńskie nie ustanowiły żadnej różnicy pomiędzy granicami zachodnimi a wschodnimi Rzeszy.    

Istnieją natomiast, jak zaznaczyliśmy, różnice co do zobowiązań nieagresji i zobowiązań pomocy ze strony państw trzecich. Ale co się tyczy zobowiązania nieagresji, to trzeba pamiętać, że Niemcy jednocześnie wchodziły do Ligi Narodów, a tym samem przyjmowały daleko idące zobowiązania nieagresji. Poza tym pakt Kelloga zapełnił luki, które wykazywał Pakt Ligi. Dzisiaj więc zobowiązania Niemiec wobec Polski i wobec Francji i Belgji są jednakowe. Po Locarno były pewne różnice, ale bardzo niewielkie; już wtedy możliwości legalnej wojny pomiędzy Polską a Niemcami były zredukowane do minimum.

Pozostaje różnica zobowiązań pomocy. Na zachodzie Wielka Brytania i Włochy powtarzają i precyzują swe zobowiązania, wynikające z Paktu Ligi. Na wschodzie nic nie zostaje dodane do Paktu. Niewątpliwie art. 16 pozostaje w mocy, ale brak obietnicy, iż istotnie będzie on zrealizowany w razie napaści na Polskę. Jest to bezwątpienia najsłabszy punkt traktatów locarneńskich. Ale — przypomnijmy fakt znany — niepodobieństwem było uzyskać wówczas dla Polski gwarancję angielską.

Tak się przedstawiały traktaty locarneńskie. Same w sobie nic posiadały nazbyt wielkiej wartości. Nawet gwarancja angielsko-włoska nie wnosiła do sytuacji nic naprawdę konkretnego. Państwa gwarancyjne mianowicie zachowywały de facto pełną swobodę decyzji, czy pośpieszą na pomoc napadniętemu czy też nie. Jeżeli weźmiemy pod uwagę napięcie stosunków politycznych pomiędzy Francją a Włochami, to wartość gwarancji włoskiej ukaże się nam we właściwym świetle.

Jak każdy traktat tego rodzaju, Locarno zawiera w sobie spory element fikcji. Niemal wszystko w nim jest pozorne. Pozornie Niemcy rezygnują z rewizji, podczas gdy wcale z niej nie rezygnują. Pozornie wszystkie konflikty znajdują rozwiązanie pokojowe, podczas gdy bynajmniej tak nie jest. Pozornie istnieje pewność, że Wielka Brytania i Włochy pośpieszą z pomocą napadniętemu, ale pewności tej w rzeczywistości niema. Pozornie istnieje zasadnicza różnica pomiędzy sytuacją na zachodzie a sytuacją na wschodzie: tam uznanie status quo, tu nie, tam zobowiązanie nie-agresji, tu swoboda agresji. W rzeczywistości różnice są nieistotne, bo wojnę legalną tu i tam wykluczono.

Te wszystkie fikcje i pozory dostarczają materiału do intryg i do dowolnej interpretacji. Niemcy zrozumieli to szybko. Wysunęli od razu własną interpretację Locarna, odpowiadającą ich interesom przez wyolbrzymianie rzekomych różnic między wschodem a zachodem. Prasa i literatura polityczna, politycy i dyplomaci powtarzali w kółko, że Niemcy „mają wolne ręce na wschodzie"; w końcu sami w to uwierzyli i wmówili to innym. Niestrudzenie powtarzali, że nie podpiszą „Locarna wschodniego" ; uwierzono im, że podpisanie przez nich takiego traktatu miałoby przełomowe znaczenie. W rzeczywistości „Locarno wschodnie" mogłoby dojść do skutku bez Niemców; wystarczyłoby, aby Anglia wzięła na siebie zobowiązania analogiczne do tych, jakie przyjęła nad Renem, a sytuacja byłaby ta sama na wschodzie, co na zachodzie. Zobowiązania prawne Niemiec nie uległyby przez t. zw. „Locarno wschodnie" żadnej zmianie. Niemcy zbyt są mądrzy, aby o tym nie wiedzieli. Ale właśnie dlatego z taką gwałtownością sprzeciwiali się wszelkim nowym układom. Stwarzali przez to pozór, że obecnie na wschodzie swoboda ich ruchów jest zupełna.

Opinia polska powinna była przeciwstawić tej niebezpiecznej interpretacji niemieckiej interpretację własną. Zamiast tego dała się wciągnąć do dyskusji nad „Locarnem wschodnim" — do dyskusji, która nie mogła doprowadzić do niczego, ułatwiała zaś Niemcom grę, polegającą na zaprzeczaniu jakichkolwiek zobowiązań niemieckich wobec Polski.

Nie twierdzimy, że Locarno miało dla nas poważniejszą wartość. Ale właśnie dlatego, że jej nie miało, trzeba było mu ją nadać. Skoro zawierało dozę fikcji i obfitowało w dwuznaczniki, trzeba było interpretować je w sensie dla nas dodatnim i taką interpretację narzucać światu. Trzeba było układy w Locarno wyolbrzymiać, a nie pomniejszać. Zamiast tego, prasa i opinia polska ślepo przyjęły interpretację niemiecką, zupełnie sprzeczną z naszymi interesami.

Narzucali nam Niemcy także swoją interpretację odnośnie do układu francusko-polskiego, podpisanego w Locarno jednocześnie z właściwymi układami locarneńskiemi a mającego na celu przystosowanie przymierza ź roku 1921 do nowych okoliczności. Według tego traktatu oba państwa gwarantują sobie nawzajem dobrodziejstwa układów zawartych z Niemcami, a to w ten sposób, że w razie gdyby jedno z nich zostało napadnięte przez Niemcy, drugie zobowiązuje się przyjść mu natychmiast z pomocą, działając w zastosowaniu art. 16 Paktu Ligi.

Powołując się na to, że pakt reński usunął wojnę w stosunkach francusko-niemieckich, z wyjątkiem paru ściśle określonych wypadków — niemieccy komentatorzy Locarna stanęli na stanowisku, iż Francja może Polsce pośpieszyć z pomocą dopiero wtedy, gdy Rada stwierdzi, że Niemcy są napastnikiem. Gdyby tak było naprawdę, sojusz francusko-polski zostałby znacznie osłabiony; uzależnienie pomocy od uprzedniej decyzji Rady — (do powzięcia takiej decyzji potrzebna jest przecież jednomyślność) — uczyniłoby ją wielce iluzoryczną.

Niemiecka interpretacja układu polsko-francuskiego nie zgadza się z istotnym stanem rzeczy; bierze ona życzenia niemieckie za rzeczywistość. Obalić ją, przeciwstawić jej interpretację polską — jest rzeczą zupełnie łatwą.

Układ polsko-francuski przewiduje natychmiastową pomoc w razie napaści, na zasadzie art. 16 Paktu. Pakt reński przewiduje, jako jeden z wyłomów w zakazie wojny, akcję z art. 16. Aby więc niemiecka interpretacja była słuszna, trzeba by, aby art. 16 mógł znaleźć zastosowanie tylko w razie uchwały Rady. Tymczasem według p. 4 rezolucji Zgromadzenia z dnia 4 października 1921 r., dotyczącej art. 16: „Należy do poszczególnych członków Ligi zdecydować, czy zachodzi fakt złamania Paktu. Zobowiązania, które ciążą na członkach na zasadzie art. 16, wypływają bezpośrednio z Paktu i ich wypełnienie jest kwestią dobrej wiary, należnej traktatom" (releve de la foi due aux traites). Zaznaczmy jeszcze, że (postawiony na drugim Zgromadzeniu Ligi) wniosek grecki, zmierzający do zakazu akcji wojskowej poszczególnych członków Ligi przed decyzją Rady, przepadł ogromną większością głosów.

W tych warunkach nie może być dwóch zdań, że, w razie napaści Niemiec na Polskę, Francja może od razu przyjść nam z pomocą, nie naruszając w niczym swych zobowiązań, wynikających z paktu reńskiego. Działanie sojuszu francusko-polskiego nie zostało więc w niczym osłabione ani też podporządkowane uprzedniej decyzji Rady Ligi.

Nie takim jest jednak zdanie niektórych polskich publicystów; zamiast dać własną, odpowiadającą i rzeczywistości i interesom polskim, interpretację tych tekstów, wolą oni powtarzać bezkrytycznie groźną dla nas a fałszywą interpretację niemiecką, przyczyniając się tym samem do jej rozpowszechnienia. Prof. Winiarski np. pisze o układzie francusko-polskim: „Ten traktat już przez to byłby osłabieniem przymierza z roku 1921, że pomoc wzajemną ogranicza do wypadków i form z art. 16-go i 15-go, ust. 7 Paktu. Wskazanie na te dwa przepisy Paktu Ligi z pominięciem art. 10-go, przystosowanie przymierza do art. 2-go paktu reńskiego, utrudnia sytuację obu państw, bo uzależnia funkcjonowanie sojuszu polsko-francuskiego od różnych interpretacji, które dawać będą nie tylko Polska i Francja, jak to było możliwe dotychczas, ale także Rada Ligi Narodów, Niemcy, Anglia i Włochy, te państwa zaś będą się kierowały nie względami bezpieczeństwa Polski i Francji, lecz własnymi interesami" (op. cit. str. 142). Inny autor, p. J. W. Warszawski w książce o Międzynarodowych gwarancjach bezpieczeństwa Polski (1929 s. 68) wyraża się identycznie. Uważa, że traktat gwarancyjny polsko-francuski jest „poważnym osłabieniem przymierza z roku 1921", między innemi dlatego, że „przystosowanie przymierza do art. 2 Paktu Reńskiego komplikuje sytuację obu państw, uzależniając funkcjonowanie sojuszu polsko-francuskiego od różnych interpretacji. wygłaszanych nie tylko przez Polskę i Francję, jak to mogło mieć miejsce przed zawarciem układów w Locarno, ale także przez Radę Ligi Narodów, Niemcy, Anglię i Włochy, które to państwa będą się kierowały własnymi interesami, a nie względami bezpieczeństwa Polski i Francji".

Nie ustrzegł się przed tym błędem interpretacji traktatu francusko-polskiego nawet gen. Sikorski, który w swej książce Francja i Polska (1931, s. 140) twierdzi, że „akcja francuska rozwinąć się będzie mogła jedynie drogą pośrednią, a to w ramach Paktu Ligi Narodów i przy zastosowaniu jej procedury, utrudniającej wszelką akcję realną".

Tak więc, w sprawie traktatu polsko-francuskiego jak i w kwestii samych traktatów locarneńskich, opinia polska poszła w kierunku, przygotowanym przez teorie niemieckie, dla nas niekorzystne, gdy rzeczą wcale nietrudną było sformułowanie interpretacji tych samych faktów nie tylko dla nas korzystniejszej, ale także zgodniejszej z prawdą.  Nie świadczy to 0 wielkiej samodzielności politycznego myślenia.

 

*

 

Jeszcze jednego przykładu poddawania się wpływom niemieckim dostarcza kwestia rewizji granic. Nie chodzi tu o samo zagadnienie rewizji, ale o ocenę różnych manifestacji opinii światowej w związku z tą sprawą i o sposób reagowania na nie u nas.

Sytuacja przedstawia się w sposób następujący. Mimo istnienia sławnego art. 19, pokojowa rewizja granic wbrew woli jednej ze stron zainteresowanych jest, teoretycznie nawet, niemożliwa. Wzmiankowany artykuł żadnej tego rodzaju możliwości nie przewiduje[1]. Niemcy dobrze o tym wiedzą, ale z różnych powodów usiłują podtrzymać, przede wszystkim w opinii niemieckiej, przekonanie, że pokojowa rewizja granic jest możliwa. To też prasa niemiecka szeroko się na ten temat rozpisuje, a także wyławia z prasy zagranicznej wszystkie głosy życzliwe dla tezy niemieckiej. Niech tylko jakiś francuski dziennikarz napisze artykuł przychylny rewizji, a już na łamach prasy niemieckiej urasta do rozmiarów wielkiego publicysty, jego pismo staje się poczytnym organem, a jego artykuł wydarzeniem politycznym ogromnego znaczenia. Że taka jest taktyka niemiecka, nic w tym dziwnego. Robi to przecież wrażenie na czytelnikach niemieckich, a nawet zagranicznych. Co natomiast jest, dziwne, to efekt, jaki to wywołuje w Polsce: efekt paniki.

Istnieje w Paryżu dziennik: La Victoire. Redaktorem jego jest p. Gustaw Herve, dziennikarz o wielkim temperamencie i małym zrównoważeniu. Przeszedł w swym życiu różnorakie krańcowe ewolucje, ód skrajnego rewolucjonisty do skrajnego nacjonalisty, tak iż w końcu nikt go nie bierze poważnie. Tak samo zresztą jak i jego pisma, które ma minimalny nakład i którego nawet znaczna ilość kiosków gazetowych w ogóle nie trzyma. Jednym słowem, wpływ tego dziennika i jego redaktora jest równy zeru.

Ten to p. Herve przed dwoma mniej więcej laty napisał w swoim organie, że należy Polsce oddać Prusy Wschodnie i w ten sposób załatwić sprawę granicy polsko-niemieckiej. Zmieniwszy zdanie, napisał tenże p. Herve w październiku 1930 r., że należy oddać Niemcom Pomorze. Jednym słowem, kolejno robił Polsce i Niemcom prezenty w rodzaju Niderlandów pana Zagłoby.

Przy pierwszym wystąpieniu p. Hervego prasa niemiecka milczała. Na myśl jej nie przyszło przerażać się artykułem francuskiego dziennikarza, o którego małym znaczeniu dobrze wiedziała. Milczała także, i słusznie, prasa polska. Wiedziała, że p. Herve nam Prus Wschodnich nie da, bo nie jest ich właścicielem. Ale przy drugim wystąpieniu tegoż p. Hervego wszystko się zmieniło. Prasa niemiecka roztrąbiła artykuliki z Victoirer a z Hervego zrobiła jednego z przywódców francuskiego nacjonalizmu. Prasa polska wszystkiemu uwierzyła. Przez kilka dni pisma nasze pełne były Hervego. Zamiast zbagatelizować jego wystąpienie, nadano mu u nas znaczenie, jakiego nawet w setnej części nie posiadało. Ogromne depesze podawały obszerne wyciągi z tych naiwnych elaboratów, redakcje dodawały niemniej obszerne komentarze, ba, nawet artykuły wstępne pisano w odpowiedzi panu Herve, traktując jego i jego artykuły na serio, czego w samej Francji nikt nigdy nie czynił. Czytając prasę polską, można było naprawdę mieć wrażenie, że na skutek jego artykułów grozi nam rychła utrata Pomorza.

I tak jest na każdym kroku. Ponieważ prasa niemiecka uważa rząd lewicowy we Francji za lepszy od prawicowego z punktu widzenia interesów niemieckich, prasa polska wyciąga wniosek, że cała lewica francuska składa się wyłącznie z groźnych germanofilów, przysięgłych wrogów Polski. Ponieważ prasa niemiecka cieszyła się z upadku gabinetu p. Tardieu, prasa polska przeraziła się objęcia władzy przez p. Steega, z którego nawet zrobiła (na podstawie plotek wypisywanych przez Action Francaise) osobnika pochodzenia niemieckiego, niemal jakiegoś niemieckiego Wallenroda. Jednym słowem zbyt wiele rzeczy widzi się u nas przez okulary niemieckie.

Trudno sobie wyobrazić bardziej „nie-mocarstwowy" stosunek do spraw zagranicznych i manifestacji opinii zagranicznej. Zamiast zbywać wystąpienia takiego p. Herve (jak również innego pisemka bez znaczenia : La Volonte) pogardliwym milczeniem, zamiast przejść nad tym do porządku dziennego, jak np. opinia angielska przechodzi do porządku dziennego nad artykułami prasy cudzoziemskiej nie przychylnymi dla Anglii — my krzyczymy na alarm, przysięgamy przy najbłahszej sposobności, że będziemy bronić Pomorza do ostatniej kropli krwi, i w rezultacie zachęcamy tym tylko Niemców, którzy widząc nasz niepokój, zaczynają nawet wierzyć, że ten pusty frazes pokojowej rewizji granicy polsko-niemieckiej zawiera w sobie naprawdę jakąś treść realną. Jeżeli tego nie chcemy, jeśli pragniemy, żeby się z nami liczono, musimy wyzbyć się skłonności do popadania w panikę, musimy okazywać istotną pewność siebie.

 

*

 

Dalszym, bardzo jaskrawym przykładem naszej zależności od obcych w ocenie zjawisk politycznych, jest sprawa stosunku opinii polskiej do wielkiego zagadnienia przyczyn wojny, do kwestii t. zw. „odpowiedzialności za wojnę".

 Według powszechnej w Polsce opinii wojnę "wywołali" Niemcy i tylko oni za nią ponoszą odpowiedzialność. Stoimy niewzruszenie przy tezie art. 231 Traktatu wersalskiego, który uroczyście proklamował winę Niemiec i ich sojuszników. Nie tylko nasi publicyści prawicowi, ale także publicyści z obozu rządowego, a nawet publicyści lewicowi, wszyscy zgodni są co do tego, że odpowiedzialni są tylko Niemcy.

Mało kto zastanowił się nad logicznymi dla nas konsekwencjami przyłączenia się do tezy francuskiej w tej sprawie. A konsekwencje te są poważne. Twierdząc bowiem, że wojnę wywołali wyłącznie Niemcy, musimy logicznie stwierdzić zarazem, że: 1. Rosja musiała wystąpić w obronie Serbii, zapewne dlatego, że jako państwo znane ze swej bezgranicznej miłości dla Słowian, nie mogła dopuścić do jej porażki; 2. że Rosja miała prawo do Konstantynopola, a wojna prowadzona dla jego zdobycia nie była wojną ofensywną; 3. że legiony popełniły straszną zbrodnię, walcząc po stronie zbrodniczych Niemiec przeciw Rosji, ofierze napaści austriacko-niemieckiej; 4. że sojusz francusko-rosyjski (sojusz, nazwany przez francuskiego historyka Bainville'a „kamieniem na grobie Polski" był dla pokoju Europy koniecznym; 5. że w ogóle ogólny stan Europy w r. 1914 był tak zadowalający, iż gdyby nie prowokacja niemiecka, Europa mogłaby przez długie jeszcze lata używać dobrodziejstw pokoju i wolności... Moglibyśmy cytować dalej różne wnioski, które by wysnuć należało z tezy o wyłącznej winie Niemiec. Ale te chyba wystarczą, aby przekonać, że w tym wypadku nie możemy ślepo powtarzać tezy francuskiej, że musimy zdobyć się na tezę własną.

Jest rzeczą oczywistą, że i teza niemiecka jest dla nas absolutnie nie do przyjęcia. Opiera się ona na argumentach czysto formalnych, pomija zupełnie ogólną sytuację Europy, usprawiedliwienia szuka w-fakcie, że mobilizacja rosyjska, która nastąpiła wcześniej niż mobilizacja państw centralnych, uczyniła wojnę nie do uniknięcia. W przeddzień mobilizacji rosyjskiej, t. j. 30 lipca, „można było jeszcze Europę uratować" — twierdzi Emil Ludwig w swojej książce o wydarzeniach z lipca 1914 r. Niemożliwa teoria! Przede wszystkim dzisiaj wojnę trudno zlokalizować, nie mówiąc już o tym, że lokalizowanie wojen nie może być uznane za ideał. Poza tym Wiedeń, Berlin, Petersburg chciały wojny. A gdyby nawet udało się wybuch jej odroczyć, to nie na długo. Europa roku 1914 dojrzała do wojny. Umysły jasnowidzące zdawały sobie z tego dobrze sprawę. Ostatecznie nie przypadkiem Piłsudski akurat w ostatnich latach przed 1914 zaczął się do wojny energicznie przygotowywać.

Stan Europy był taki, że prędzej czy później wielka zawierucha wojenna musiała zmieść z powierzchni ziemi to wszystko, co urągało ideologicznym przesłankom wieku dwudziestego. Nie mogła długo istnieć Europa z roku 1914, której wielka część poddana była władzy absolutnych monarchów, w których sto milionów ludzi, pod obcym władaniem, pozbawionych było często praw najelementarniejszych, Europa, w której Austria dojrzała już do zagłady, a Rosja, Niemcy, Turcja do rewolucji.

Ale w takim razie niepodobna twierdzić, że tylko i wyłącznie Niemcy wraz z Austrią winne były wybuchu wojny. Wydaje się, że w ogóle lepiej nie mówić o winie. Czyż Niemcy, Austria, Rosja i inne państwa mogły prowadzić inną politykę, niż tę, którą prowadziły? czy mogły nie być sobą? Fatalizm pchał je do wojny, tej „wojny powszechnej o wolność ludów", o którą modlił się Mickiewicz.

 

Cały system sojuszów w przedwojennej Europie miał na celu ratowanie tego, co było nie do uratowania. Z jednej strony sojusz niemiecko-austriacki zmierzał do podtrzymania ginącej Austrii. Akcja Serbii, wywierającej magnetyczny wpływ na południowych Słowian monarchii habsburskiej, stawała się dla tej ostatniej coraz groźniejsza; Wiedeń nie widział innego ratunku niż unicestwienie Serbii. Stąd zdecydowana wola wojny z Serbią za wszelką cenę: albo zwycięstwo albo koniec monarchii. „Jeśli już monarchia ma zginąć, niech przynajmniej zginie ładnie" — powiedział sam cesarz Franciszek Józef. Niemcy zdawali sobie sprawę, że chodzi o egzystencję Austrii. Von Jagow, podsekretarz stanu na Wilhelmstrasse, pisał 18 lipca 1914 do ambasadora Lichnowskiego, że jeśli Niemcy pozostawią teraz Austrię samej sobie, „to proces jej usychania i wewnętrznego rozkładu ulegnie przyśpieszeniu". Nie robił sobie zresztą iluzji co do przyszłości Austrii: „Że nie da się ona (Austria) utrzymać wiecznie, to chętnie przyznaję".

Z drugiej strony sojusz francusko-rosyjski był dziwolągiem pod każdym względem. Nie tylko dlatego, że łączył carską Rosję z demokratyczną Francją, że prowadził do takich paradoksów, jak fakt, że car stał na baczność, gdy orkiestra grała Marsyliankę, za której śpiewanie jego poddani szli do więzienia... Przede wszystkim dlatego, że Francja i Rosja miały niewiele interesów wspólnych. Rosja tylko dlatego szła przeciw Niemcom, że ci popierali Austrię. W każdej chwili gotowa była zdradzić Francję, gdyby Niemcy pozostawili byli Austrię jej własnym losom. Bo i jakiż mogła mieć Rosja zasadniczy powód do zwalczania Niemiec, swego naturalnego sojusznika przeciw Polsce? Sojusz z Francją oznaczał dla Rosji przede wszystkim pieniądze: Rosja po prostu sprzedała swą milionową armię. To było podstawą sojuszu. A na co szły te pieniądze? Na podtrzymanie budżetu, zachwianego zgangrenowaną gospodarką, na tłumienie rewolucji i odwlekanie koniecznych reform.

Między tymi dwoma blokami po stronie Francji i Rosji była jeszcze Anglia, zaniepokojona o swą hegemonię morską. Szalał wyścig zbrojeń. Brak było jakiejkolwiek organizacji, która by była w stanie go powstrzymać. A wyścig zbrojeń prowadzi nieuchronnie do wojny.

W roku 1914 więc wojna była właściwie stanem naturalnym Europy, pokój czymś sztucznym i krachem. Wszyscy żyli w słusznym przekonaniu, że wojna nadchodzi. A w takim razie jest zrozumiałem, że rywale nie chcieli odwlekać jej wybuchu; sądzili zresztą — jedni i drudzy — że są lepiej przygotowani do niej, aniżeli przeciwnicy.

Opinii zachodniej utrudnia w dużym stopniu zrozumienie przyczyn i odpowiedzialności za wojnę fakt, że Rosja stała po stronie aliantów zachodnich. Wynika stąd dla tej opinii obowiązek brania w obronę Rosji przed zarzutami państw centralnych. W rzeczywistości Rosja pozornie tylko wspierała Ententę; jej właściwe miejsce w pojedynku demokracji z autokracją, jakim była wojna, było po stronie państw centralnych, po stronie autokracji. To też koniec wojny był miarodajniejszy, niż jej początek: Rosja znalazła się wśród pobitych, nie wśród zwycięzców. Do roku 1917 oblicze wojny było zamaskowane. Porażka i zdrada Rosji, oraz interwencja Stanów Zjednoczonych uwypukliły dopiero jej prawdziwy charakter.

Polska jedyna od samego początku trafnie podzieliła strony wojujące, zwalczając zarówno Rosję, jak Niemcy i Austrię. Tym bardziej ma wszelkie powody do tego, aby propagować taką koncepcję przyczyn wojny, która zarówno uwypukla jej dziejową konieczność, jak i tłumaczy naszą politykę podczas wojny.

Tymczasem pisma polskie powtarzają bezmyślnie tezę francuską w całej rozciągłości, tezę, mającą między innymi na celu apologię Rosji.

Jakże inaczej ustosunkowali się do lej kwestii Czesi. Już tytuły pamiętników z czasów wojny czeskich mężów stanu wykazują trafne ujęcie przedmiotu. Benesz zatytułował swoje pamiętniki : Bunt narodów, a Massaryk wypisał na grubym tomie swych wspomnień: Rewolucja światowa. Bo istotnie wojna była rewolucją bądź narodową, bądź społeczną dla państw, które ją rozpoczęły, dla Niemiec, Austrii i Rosji była ona z początku prewencyjną kontrrewolucją. Ta się nie udała i po kontr-rewolucji przyszła rewolucja.

Rozpatrując przyczyny wojny, pisze Benesz: „Najlepiej i najbardziej wyraziście daje się wojna scharakteryzować przez swe rezultaty. Zniszczyła ona cztery wielkie państwa absolutystyczne, przemieniła trzy w republiki, usuwając ich dynastie, a z czwartego stworzyła sześć państw narodowych (z silnymi odłamami mniejszościowymi). Zniszczyła dynastie, władzę czynników arystokratycznych i militarystycznych, i w ogóle wszystko co się zachowało ze starego regime'u. Rozwiązała ona problem zjednoczenia i niepodległości Polski, Czechosłowacji, Jugosławii, Rumunii, Grecji, Albanii; krajów bałtyckich i Finlandii. Wykończyła dzieło zjednoczenia Włoch, rozstrzygnęła kwestię alzacko-lotaryńską i szlezwicko-holsztyńską, poruszyła pewne zagadnienia Imperium brytyjskiego, skierowała jego ustrój w kierunku samostanowienia narodów i państw (Egipt, Irlandia i Dominia) i wymusiła po raz pierwszy system mandatów kolonialnych, który też stanowi krok naprzód w sensie samostanowienia narodów"[2].

Jeśliby Niemcy rzeczywiście byli jedynymi winowajcami wojny, gdyby wojna ta bez ich winy w ogóle nie mogła była wybuchnąć, to powinniśmy na najpiękniejszym placu Warszawy wybudować pomnik wdzięczności dla Niemiec!...

 

*

 

Skoro tak na każdym kroku występuje niesamodzielność opinii Polaków w kwestiach polityki zagranicznej i wielka a niebezpieczna skłonność poddawania się sugestiom obcym, nam często nieprzychylnym, to z kolei zastanowić się należy, jakie są przyczyny tego stanu rzeczy, tak dalekiego od ideału mocarstwowości myślenia.

Przede wszystkim niezaprzeczalnym wydaje się fakt zupełnego niemal braku zainteresowania zagadnieniami międzynarodowemu Gdyby się interesowano tymi sprawami, studiowano by je i dyskutowano, a wówczas ślepe powtarzanie cudzych poglądów nie byłoby możliwe. Ale właśnie ani się ich nie studiuje, ani nie dyskutuje. Nasza literatura polityczna jest niesłychanie uboga. Jeżeli jeszcze z dziedziny wielkich problemów międzynarodowych mamy parę monografii, to o wielu poszczególnych państwach i ich polityce brak nam często dobrych chociażby publikacji. O Francji np., naszej sojuszniczce, nie mamy ani jednej książki zakrojonej na większą skalę. To samo o naszym sąsiedzie zachodnim, o Niemczech. Anglia stanowi wyjątek, głównie dzięki pracom prof. Dyboskiego. Jesteśmy w ogóle odcięci od prądów umysłowych Zachodu.

Pisma poświęcone sprawom zagranicznym, Przegląd Polityczny i Sprawy Obce, istnieją tylko dzięki Ministerstwu Spraw Zagranicznych, które usiłuje obudzić zainteresowanie społeczeństwa tymi zagadnieniami. Czytelników mają niewielu. Wydawnictwa prywatne, poza Przeglądem Współczesnym, poświęcają polityce międzynarodowej, bardzo skromnie obliczone miejsce. Tygodników politycznych mamy mało, a te, które piszą o polityce zagranicznej, wykazują minimalne nakłady. Wreszcie ilość stowarzyszeń i klubów studiujących te sprawy, organizujących na ten temat odczyty i t. d. jest także bardzo niewielka. W Stanach Zjednoczonych w roku 1927 było takich stowarzyszeń około 1200. Nie mam odpowiednich cyfr dla Polski, ale na pewno nie są one „mocarstwowe". A przy tym Stany Zjednoczone mają stosunkowo mało powodów interesowania się zagranicą. Ich bezpieczeństwo jest niemal absolutne; nie mają sąsiadów równie groźnych jak my, tak iż nie potrzebują śledzić specjalnie ich ewolucji politycznej; nie mają na każdej sesji Ligi Narodów szeregu spraw, w których wchodzą w grę ich interesy najbardziej żywotne. My natomiast bardziej, niż jakikolwiek naród, musimy utrzymać związki z Zachodem. Wiemy, co nas kosztowało zatracenie tych związków w wieku XVIII-tym...

W tych warunkach ogromna rola przypada w udziale naszej prasie codziennej. Nie zważając na niedostateczne u nas na razie zainteresowanie sprawami zagranicznymi, powinna ona dużo miejsca poświęcać tym sprawom i w ten sposób wychowywać czytelnika. Przede wszystkim jednak musi sama zdobyć się na głębszy stosunek do tych zagadnień, musi po prostu poważniej niż dotąd do tych spraw się odnosić.

Prasa polska ponosi w dużej mierze odpowiedzialność za zupełny brak zrozumienia spraw zagranicznych przez opinię polską. Ujmując kwestię najzwięźlej, powiedzieć można, że prasa polska nie ma na ogół kontaktu z zagranicą. Żyjemy w zupełnym niemal odcięciu od świata. Jeden z naszych dyplomatów powiedział kiedyś trafnie: „gdy przyjeżdżam do Polski i czytam tylko prasę polską, po dwu dniach nie wiem co się dzieje w świecie".

W całej dzisiejszej Polsce dwa tylko pisma posiadają własną, na większą skalę zakrojoną służbę informacyjną zagranicą, t. j. mają przynajmniej w najważniejszych miastach Europy własnych korespondentów, którzy nie tylko piszą artykuły, ale także regularnie telegrafują wzgl. telefonują aktualne informacje. Dwa tylko pisma w kraju trzydziesto-milionowym! Reszta ogranicza się do depesz dostarczanych przez agencje, w pierwszym rzędzie przez P. A. T.'a, którego działalność pozostawia dużo do życzenia. Jest jeszcze A. T. E., która ma wprawdzie telegramy ze. wszystkich miast świata, ale... niema w tych miastach korespondentów. Główną pracę wykonywa korespondent w Berlinie, podając wiadomości na podstawie prasy berlińskiej; przy najlepszej woli niepodobna uniknąć oświetlenia niemieckiego. Już najobjektywniejsza, na pozór czysto informacyjna depesza niemieckiego korespondenta z Paryża czy Genewy, zawiera w sobie przedstawienie danego faktu w sensie interesów niemieckich. Przy tym wiadomości niekorzystnych dla Niemiec często się w prasie niemieckiej nie znajdzie. Nie sposób więc na podstawie prasy berlińskiej informować czytelnika polskiego o Paryżu, Londynie czy Genewie[3].

Informacje agencji nie mogą zresztą zastąpić korespondentów własnych. Agencja daje w najlepszym razie moc krótkich wiadomości, surowych, bezkrytycznie zebranych. Korespondent podaje rzeczy najważniejsze, ale omawia je wyczerpująco i dodaje odpowiednie oświetlenie. To też prasa zagraniczna, prasa niemiecka, angielska, amerykańska, włoska, częściowo także prasa francuska, traktują raporty agencyjne co najwyżej jako uzupełnienie własnych depesz.

Nie mając własnych depesz, prasa polska posługuje się t. zw. korespondencjami. Jest to dziś w prasie światowej dział coraz bardziej zanikający. Korespondenci niemieccy, angielscy i t. d. telegrafują lub telefonują także całe artykuły, wyjątkowo tylko używając poczty. Prasa francuska, poza informacjami telegraficznymi, operuje głównie t. zw. wielkim reportażem, t. j. cyklem artykułów specjalnego wysłannika o polityce pewnego państwa. Wielki reportaż uprawiany jest w ogóle przez wszystkie większe dzienniki świata. W Polsce, poza II Kurierem Codziennym, żadne pismo go nie zna. Pozostaje więc system korespondencji z wszystkimi jego wadami w dobie wielkiego tempa wydarzeń w dobie telegrafu i telefonu. Korespondencja, drukowana na trzeci, czwarty czy piąty dzień po jej napisaniu, często jest nieaktualna i już przez to nie interesuje czytelnika. W braku jednak czegoś innego, lepszego, korespondencja także wzbogaca dość poważnie wartość informacyjną pisma. Niestety, tych korespondencji w prasie polskiej pojawia się coraz mniej. Porównajmy prasę dzisiejszą z prasą z przed lat pięciu czy ośmiu: w pierwszych latach niepodległości niemal wszystkie pisma stołeczne miały licznych korespondentów zagranicznych, dziś większość z nich, zredukowała ich liczbę bardzo mocno. Jedynie Kurier Warszawski przynosi stale korespondencje z najważniejszych stolic europejskich.

Skutki takiego stanu rzeczy są jasne. Czytelnik polski, interesujący się sprawami międzynarodowymi, sięga do pism zagranicznych, a wobec tego, że prasa francuska, angielska, szwajcarska, przychodzi do Warszawy czy Krakowa na trzeci dzień, jeśli nie później, podczas gdy prasę niemiecką nabyć można tego samego dnia albo najpóźniej nazajutrz — sięga przede wszystkim po pisma niemieckie. I jakkolwiek oporny byłby wobec wpływu drukowanego słowa, nie może w końcu nie ulec pod działaniem faktu, że dojdą doń przede wszystkim te tylko wiadomości, które niemiecka redakcja uznała za pożądane obwieścić światu.

Tak więc przy obecnej organizacji naszej prasy posiadamy w niej głównie wiadomości o zagranicy przesączone przez filtr niemiecki, i mamy artykuły oparte o informacje i artykuły z prasy niemieckiej.

W tych warunkach prasa nasza nie tylko nie rozwija „mocarstwowego" myślenia polskiego, ale staje mu na przeszkodzie. Tym samem utrudnia naszą politykę zagraniczną, gdyż bez prasy i bez opinii uświadomionej, rzucającej na szalę coś więcej niż frazes „mocarstwowości", niepodobna prowadzić twórczej polityki międzynarodowej.

Prawdy te są przykre, ale uświadomić je sobie należy. Dopóki nie wyzwolimy się z pod wpływów obcych i nie wniesiemy do zrozumienia wydarzeń zagranicznych rzetelnego wysiłku samodzielnego, dopóki nie będziemy czynnikiem współtwórczyni w kształtowaniu opinii międzynarodowej, dopóki nie zdobędziemy się na szersze zainteresowanie się zagadnieniami świata, wystrzegając się dotychczasowego ujmowania wszystkich problemów według przysłowiowej formuły „słoń i sprawa polska", dopóki, zamiast wykuwać własne poglądy, powtarzać będziemy jak papuga sądy innych, często nawet sądy naszych przeciwników — dopóty pozostaniemy tylko t. zw. puissance aux inierets limites", pozostaniemy państwem drugorzędnym, które nie może pretendować do istotnej i uznanej przez innych roli mocarstwowej.

 



[1] Bardziej szczegółowo omówiłem sprawę art 19 w książce p. t. Liga narodów 1920-1930 (Warszawa 1931).

[2]  Benesz, Der Aufsłand der Nationen, str. 714.

[3] Tak samo ma się sprawa z innym źródłem informacyjnym prasy polskiej : z komunikatami radiowymi agencji Wolffa, na podstawie których nasze redakcje fabrykują t. zw. „telegramy własne". To kłusownictwo radiowe weszło bardzo w modę, jako bardzo wygodny i tani sposób zbierania wiadomości. W ten sposób ogromna ilość różnych „telegramów własnych" jest made in Germany.

 

Najnowsze artykuły