Pierwszy raz w Polsce niepodległej odbył się w rocznicę wymarszu
kadrowej kompanii zjazd legionistów. Zwołano go do Krakowa, dokąd przybył
Piłsudski i na wieczornicy w sali Starego Teatru wygłosił w dniu 5 sierpnia 1922 r. niżej przytoczone przemówienie.
Jest ono „spowiedzią wodza”, która podaje,
jakie motywy złożyły się na jego decyzję aktu 6 sierpnia 1914 r.; mówi o
zamierzeniach Piłsudskiego po zajęciu Warszawy przez wojska niemieckie;
wyjaśnia powody wstąpienia Piłsudskiego do Rady Stanu, a także tłumaczy powody
jego zachowania się przed aresztowaniem go przez Niemców.
Ówczesna prasa codzienna podała to przemówienie, trwające
przeszło godzinę, tylko w skrótach. Krakowscy legioniści, przystępując w
jesieni 1922 r. do wydania pamiętnika tego zjazdu legionistów, zwrócili się do
Piłsudskiego z prośbą o poprawienie pełnego stenogramu mowy. Piłsudski,
niezadowolony ze stenogramu, polecił na jego podstawie zredagować
K. Świtalskiemu obszerne streszczenie swej mowy. W archiwum „Instytutu
Józefa Piłsudskiego” jest odbitka maszynowa tego streszczenia z własnoręcznymi
poprawkami Piłsudskiego, który jednak z powodu braku czasu, korekty tego
streszczenia nie ukończył. Wobec tego krakowskie „Stowarzyszenie byłych
legionistów polskich”, wydając w Krakowie w 1922 r. zbiorową broszurę pt.
„Pierwszy Zjazd Legionistów. Pamiętnik Zjazdu Legionistów w Krakowie w dniach
5, 6 i 7 sierpnia 1922 r.” podało (str. 44-52) mowę Piłsudskiego według nieaprobowanego przez niego surowego
stenogramu. Ten tekst musiał i nam niestety posłużyć za podstawę.
Kochani Koledzy!
Dzień 6-go sierpnia jest dla mnie z wielu dni, które mi
pozwolono przeżyć, — dniem ciężkim i wielkim, smutnym i żałosnym, a zarazem
dniem tryumfu nad sobą. Dlatego też zwykłem w dniu 6-go sierpnia robić tak,
jak gdyby pewien rachunek sumienia, i zgodnie z pytaniem, rzuconym tutaj
przez mego przyjaciela, gen. Sosnkowskiego, zadawać sobie pytania, na które
teraz szukam odpowiedzi. Byłem o tyle przesądny, że w wielkiej wojnie, którąśmy o byt nasz ze wschodnim sąsiadem prowadzili,
decyzję najcięższą, decyzję najtrudniejszą, decyzję, przy której łamał mi się
mózg i serce, — postanowiłem powziąć nie kiedy indziej, jak w dzień 6-go
sierpnia. Była to decyzja o kontrataku pod Warszawę[1].
Dlatego też dzisiaj, gdym postanowił stanąć tu z wami i do was przemawiać, nie
chcę iść ani w ślady przyjaciela mojego, gen. Roji,
ani w ślady mego przyjaciela, gen. Sosnkowskiego, nie chcę podnosić kwestii
zbyt skomplikowanej[2], ale chcę być człowiekiem jedynie bez
trosk i człowiekiem, cieszącym się z wami, że jeszcze raz jesteśmy razem.
Moi panowie! Legiony mają rozmaite
określenia i najrozmaitsze legendy, jakie potworzyły się w ciągu ośmiu lat,
które minęły od 6-go sierpnia. Przeglądałem i przepatrywałem całe mnóstwo
i publikacji, i słów, i orzeczeń o znaczeniu, o faktach, o wysiłkach, o
wielkich trudach całej pracy legionowej. Nie mogę nie powiedzieć, panowie, że
dotychczas brakuje w tym wszystkim punktu nad i, brakuje przede wszystkim wypunktowania
w rzeczach, które jednak stanowiły decyzję, które jednak stanowiły o treści,
o akcji i o postanowieniach ogromnej rzeszy legionowej braci. Nie było
tam w różnych wspomnieniach, w różnych stwierdzeniach, w różnych powiedzeniach
— nie było tam spowiedzi wodza.
Wódz musi być — czy chce, czy nie chce, jeżeli chce być
wodzem — musi być czymś innym, niż ci, których prowadzi. Jest to jego
obowiązek, jest to jego wewnętrzna wartość. Nie mówię to dla jakiejś chwalby, albo
dla jakiegoś wywyższania siebie samego. W waszym gronie tego absolutnie nie
potrzebuję, ale mówię dla prawdy, dla prawdy historycznej, dla prawdy, której
wszyscy potrzebują, w stosunku do tego, czym byliśmy i czym być możemy. Nie ma
pracy żadnej wśród ludzi i ludzkości bez tych, którzy tę pracę prowadzą, bez
tych, którzy biorą na siebie obowiązek umiejętności i odpowiedzialność za to
prowadzenie. Wodzowie, mali czy wielcy, w mniejszych czy większych
ugrupowaniach, w mniejszym czy większym wydaniu, są koniecznością. Nie ma
pracy ludzkiej bez menerów, bez tych, którzy za innych biorą odpowiedzialność i
którzy innym nakazują. A cóż dopiero, moi panowie, gdy przejdziemy do czynności
wojskowych, do czynności, gdzie naturą rzeczy jest posłuch i gdzie naturą
pracy jest rozkaz. Tam obowiązkiem wodza, obowiązkiem tego, który prowadzi,
który, jak powiedziałem, musi być odrębnym człowiekiem, jest za wszystkich
robić rachunek, rachunek, gdzie nie wolno brać pod uwagę sentymentu i uczuć,
choćby najdroższych, gdzie nie wolno mierzyć tylko fantazją. Trzeba rachować
zamiary chłodno, zarówno swoje, jak i swojego sąsiada.
Dlatego też powiadam, gdy czytam o Legionach, gdy słyszę o
Legionach, brak mi tam zawsze samego siebie, a jednak ja was, panowie, na
śmierć posyłałem, a jednak ja was, panowie, wbrew wam samym nieraz, zmuszałem
do ciężkich i bardzo nieprzyjemnych rzeczy. Jest to, jak powiadam, wynikiem
rachunku, lecz kiedyś powiedziałem sobie — musi przyjść chwila, kiedy ja z
przyjemnością ten ciężar odpowiedzialności przed wami z siebie zrzucę
i rachunki moje, jako Wodza, wam przed oczy położę.
Jesteśmy przy dniu 6-go sierpnia, pozwólcie panowie, że
przeniosę was pamięcią do czasów tak olbrzymio niepodobnych do tych, w których
żyjemy. W Krakowie wówczas nie witano mnie hymnem narodowym, przy którym
żołnierze stoją na baczność, a wszyscy głowy odkrywają, w Krakowie wówczas a
nie tylko w Krakowie, lecz jak Polska szeroka i długa, nie było tej
Polski.
Rachunek mój z decyzji 6-go sierpnia złożyć chcę dzisiaj.
Proszę panów, dla każdego w Polsce, kto nie chciał być
ślepym, dla każdego, kto nie bał się myśleć, było widoczne już od dawna, że
gdzieś wielkie przeznaczenie pcha ludzi, robi ich innymi, robi ich zdolnymi do
tego, o czym my, doświadczeni żołnierze wiemy, to jest do wojny. Człowiek
przerodzić się musi do wojny, człowiek jest inny, gdy staje w milionach, jeden
przeciwko drugiemu, by mord nieść i pożogę, by niszczyć to, co swym trudem
budował, by zapomnieć o tym, co pokochał, by zapomnieć o swoim codziennym
życiu. Człowiek przerodzić się musi, aby się zdobyć na takie zmiany. Wojny
takie jakieśmy przeżyli, nie wybuchają dla kaprysu,
wojny takie, stanowiące epokę w życiu świata, stanowiące przewrót w życiu
narodów, są wielkimi procesami dziejowymi, które świat, być może, odradzają,
dyktując mu inne prawa. Takie rzeczy i takie zjawiska „błyskawicowej ogromnej
miary”[3]
przygotowują się zdługa, zwolna, albowiem człowiek
przerodzić się musi, jeżeli chce stać się najmniejszym aktorem tej wielkiej
tragedii. Ja nie byłem ślepym, a do tego rachunku, który mi wypadło robić przed
6-tym sierpnia, długo się przygotowywałem.
Proszę panów! Rachunek każdego wodza jest niezwykle trudny i
zawiły. To nie jest martwa cyfra, to nie jest tylko martwy przedmiot, który
się daje ważyć, wymierzyć, zliczyć, który jest materialnym zupełnie rzemiosłem.
Wódz musi umieć rachować i przebywać tam, gdzie rachunek już zatraca pewność,
gdzie są tylko prawdopodobieństwa i to prawdopodobieństwa nadzwyczajnie chwiejne.
Rachunek taki jest zawodny, rachunek taki wzbudza tysiące wątpliwości. I w tym
wypadku, w którym rachowałem, miałem wątpliwości. Wódz każdy wszystkie
wątpliwości zdusić w sobie musi i zachować je tylko dla siebie, a dać innym
pewność siebie, siłę wytrwania w najcięższych chwilach. Ten tylko wart imienia
wodza, a ja się śmiało do tego przyznaję, że jestem nim, który takie rzeczy i
takie rachunki, chociaż bolesne, sam z sobą zrobić potrafi, i milczeć przed innymi,
i tych rzeczy przed innymi nie wypowiadać.
Mówiłem państwu o rzeczach, które się liczy, waży, mierzy,
które się pod kątem materialnym widzi. Moi panowie! Jesteśmy już teraz
prawdopodobnie czteroletnim życiem niepodległym zepsuci, lecz proszę pomyśleć,
co Polska i co ja, który się do tego rachunku przygotowałem, co ja mierzyć, co
ja ważyć i co ja liczyć mogłem? Moi panowie, czy tchórzostwo, czy bierność,
czy bezwład, czy tak zwany rozsądek, czy wreszcie przyzwyczajenie Polski do
niewoli? W rachunku wodza musi być system, żaden wódz większej miary, żaden
wódz większej skali, niczego nie osiągnie, gdy rachunku od siebie nie rozpocznie,
gdy zacznie oceniać naprzód nieprzyjaciela, jego cele, jego zamiary, jego
możności, jego wartości i potem dopiero, aby się do tego przystosował. Rachunek
każdego wodza od siebie, od swych własnych wartości, od swych własnych sił
zacząć się powinien, dopiero wtedy można myśleć o tych, z którymi walczy,
dopiero wtedy, kiedy rachunek ten co do siebie zrobił, tylko wtedy wolno mu
przejść do rachunku nieprzyjaciela i do rachunku tego, co spotkać może na swej
drodze. Nie znam w historii wodza, jak powiadam, większej miary, który rachunek
słabości przede wszystkim robi, który przede wszystkim mierzy swoją słabość, a
tylko przed siłą wrogów i nieprzyjaciół pokornie głowę skłania.
Moi panowie, rachunek tego rodzaju nazywa się romantyzmem,
rachunek tego rodzaju, chociażby był najzimniejszy i najrozumniejszy, nazywa
się szaleństwem, a u nas w Polsce nazywa się wariactwem. Z takim
społeczeństwem miałem do czynienia, gdym swój rachunek robił, a społeczeństwo
pod tym względem było tak zatwardziałe, tak pewne, tak zarozumiałe ze swego
rozsądku, że żaden argument, żadna siła, żadna mądrość do tych głów i do
tych serc trafić nie mogła. Jeżeli mówię tutaj o tym, to nie dlatego, bym
komukolwiek w Polsce wyrzut chciał robić, żebym chciał komukolwiek krzywdę
wyrządzić lub niechęć swą okazać, a ja tylko, moi panowie, chcę, by na to, co
Legiony zasłużyły, by to stwierdzone być mogło i by ta naturalna duma ludzi,
którzy wbrew światu, wbrew Polsce, wbrew wszystkiemu, poszli na próbę, by ta
duma słusznie przyznana być mogła.
Nie chcę z tej dumy żadnej konsekwencji wyciągać w stosunku
do tych olbrzymich wypadków, do tego wielkiego przewrotu w naszym życiu,
jestem, mówiąc słowami poety, — „głęboko pokorny i cichy”[4].
Duma moja milknie zupełnie, gdy pomyślę, iż nie my, nie Polacy, nie nasze
wysiłki ten szalony przewrót uczyniły, że dziś w Krakowie, w Wilnie czy
w Poznaniu witać mnie mogą strzałami armatnimi, gdzie hymn polski się
rozlega i gdzie żołnierz polski na baczność stoi.
Jak świat szeroki i długi, gdzie na arenę wypadków rzucono
miliony ludzi, miliardy pieniędzy, gdzie zburzenie miast, wytworzonych setkami
lat pracy, nie stanowiło nic w rachunku wojny, gdzie „bóg wojny” przechodził
ogromne przestrzenie, niszcząc, paląc i zmieniając istotę życia, nikt
wtedy o Polsce nie myślał, nikt celem tych wysiłków Polski nie stawiał.
Moi panowie, przechodzę do tego, co wódz musiał uczynić do
owego mego rachunku, który zdaję w stosunku do siebie i do moich zamierzeń i
czynów. Było dla mnie jasne, że Polska będzie teatrem wojny pomiędzy trzema
zaborcami. Nie łudziłem się wcale, że zaborcy w stosunku do mych współrodaków
będą posiadali znacznie większe prawa, znacznie większą moc i znacznie większe
uznanie, niż ja. Pod tym względem złudzeń sobie nie czyniłem i zaczynałem
od zimnego rachunku własnej bezsilności. Panowie jesteście żołnierzami, więc
wiecie, co to jest poczucie bezsilności wobec wroga, jakie to upokarzające,
jakie to hańbiące, jak to robi człowieka niezdatnym do pracy. I tu staczałem
szaloną walkę z sobą samym, żeby tę rzecz przezwyciężyć. I znów, moi panowie,
nie łudziłem się wcale i to wbrew wszystkim Polakom, że wojna da komukolwiek
siłę. Moi panowie, dość jest liczyć i na zimno porachować miliony ludzi, masę
pieniędzy, masę wszystkiego, czym człowiek żyć musi w czasie wojny, która
wszystkim zniszczenie daje. Więc ja na zimno rachowałem, że koniec wojny bez
względu na to, kto zwycięża, oznacza słabość zwyciężonego przede wszystkim. Nie
można także było nie rozumieć, aby tak szalony wysiłek, takie wielkie rzeczy
bez śladu i dla zwycięzców minąć mogły.
Dlatego też, moi panowie, w swym zimnym rachunku wodza,
rachunku swej bezsilności, mogłem i śmiałem powiększać wysiłek każdego z
przeciwników, a wybaczcie mi, kochani koledzy, że o tej części swego rachunku
nigdy wam nie mówiłem, bo gdybym choć na chwilę kiedykolwiek tę rzecz wam
powiedział, to bylibyście zupełnie w tym samym położeniu jak ja, i mówilibyście
sobie, jak ja sobie mówiłem po znanym marszu z Uliny do Krakowa[5].
„Mój Ty Boże, żebym ja był wiedział, że ja w takie tarapaty wpadnę, to bym się
nie był wybierał w drogę!” Tego drugiego rachunku wam nie zdradziłem, lecz
nosiłem go w sercu, a wam zimne oblicze wodza, pełnego pewności siebie i
nakazu, pokazywałem. Tym więcej jestem winien wam dziś to powiedzieć w imię
szczerości, a w moim sumieniu wodza jestem wolny od zarzutu.
A teraz drugi rachunek. Z tym znowu rachunkiem nie
przyszedłem nawet, żeby przekonywać choć jednego Polaka w Polsce. Powiedziałem
sobie z góry: żaden Polak w Polsce rachunku takiego, który się tyczy
tego, co będzie za rok albo za dwa, nie wytrzyma. Dałem więc spokój, natomiast
w tym drugim rachunku starałem się trafić do ludzi, zimno im mówiąc, że wojna
w naszym kraju nie idzie o Polskę, nikt o Polskę walczyć nie będzie, nie
łudziłem się bowiem, że wojna pomiędzy zaborcami o nas i o nasze dobro toczyć
się będzie. Otwarcie jednak powiadam: większa część moich rodaków wolała
sądzić, że każde z państw zaborczych specjalne ma umiłowania do Polaków i
specjalne chęci pomożenia Polakom. I dlatego tak łatwo było zaspokoić
żądania Polaków za pomocą rzucenia trzech odezw trzech przedstawicieli mocarstw
zaborczych do Polaków[6], w których najrozmaitsze rzeczy mówiono o
sympatii dla Polski, dla polskiego narodu i o sympatiach tego wszystkiego, co
takie jest biedne i takie, godne litości. Trzy odezwy, rzucone w świat, wystarczyły, aby w każdym zaborze
każdy uwierzył swemu panu. W Austrii uwierzono Austriakom, w Rosji Rosjanom.
Niemcom jedynie nie uwierzono, a na to z góry rachowałem i moim braciom
Wielkopolanom z otwartością zawsze mówiłem, że w moim rachunku oni w danej
chwili nie odgrywali absolutnie żadnej roli.
Rachunek robiłem w sposób następujący: polityka każda i
praca każda jest oparta na prostej brutalnej zasadzie „do ut
des”, gdzie robić trzeba wysiłki, ażeby zwyciężyć, i wówczas warte jest tylko
to, co zwycięstwu pomaga, a bez wartości jest to, co ani ziębi, ani grzeje.
Rachunek mój był taki: o Polskę się nie biją, więc wszystkie momenty polityczne
dla wszystkich zaborców nie grają żadnej roli, a są chyba po prostu szkodliwe,
bo zmuszałyby do takich czy innych obietnic, do takich czy innych przeszkód,
czy trudności. Z góry sobie powiedziałem, że to rachunek nadzwyczajnie zawodny.
„Do ut des”. Więc cóż ja bezsilny dać mogę? By chcieć
się wmieszać do wojny, trzeba reprezentować jakąś siłę, jakąś wartość, a wartości
wszystkie były w rękach zaborców. Drugą rzeczą, którą na podstawie zimnego
rachunku można było dać temu, czy innemu zaborcy, to pozyskać Polaków,
będących na służbie u innego, no i „disons le mot” —
zwyczajną pracę szpiegowską. Lecz na to pójść nie chciałem, tu przeszkodą dla
mnie było poczucie mojej osobistej bezwartości do
takiej pracy i powiedziałem sobie: „nawet gdybym to dawał, to bym tego
zrobić nie potrafił, więc cóż ja dać mogę?” Oto pytanie, proszę panów, — i
zdecydowałem się w tym wypadku dać to, co wydawało się najtrudniejsze, dać
uzbrojone ramię, ramię żołnierza, który w dodatku zarobić sobie musi przez
ciężki trud na miano żołnierza nie tylko u obcych, ale i u swoich. Droga
najtrudniejsza, najbardziej wątpliwa i najbardziej niemiła dla wszystkich zaborców.
Wówczas zapytałem siebie, gdzie, u jakiego z zaborców ja
mogę znaleźć warunki, aby zacząć wytwarzać siłę zbrojną w Polsce, która
by też znaczyła na szali przy końcu wojny, gdy wojna wszystkich już zrobi
słabymi, a nie wtedy, gdy wojna wszystkich jeszcze przemocą w stosunku do
nas obdarza. W tym rachunku powiedziałem sobie z góry: jedynym krajem
z państw zaborczych, gdzie ta robota rozpoczęta i rozwinięta być może,
jest Austria.
Mówię to zupełnie otwarcie, bo rachunek robiłem bez
sentymentów, i mówię otwarcie, że gdybym wówczas na chwilę miał pewność, że u
któregokolwiek z innych zaborców ta rzecz łatwiej robić się będzie, to bym do
tego zaborcy pojechał, nie wahałbym się z niczym bez względu na to, czy to
byłby nasz wschodni sąsiad, czy to nawet Niemiec. Wiedziałem bowiem dobrze, że
trudności zbudowania siły zbrojnej, nawet najmniejszej, będą tak olbrzymie i
tak wielkie, że ledwo przez nie przepchać się będzie można.
Oto mój rachunek, który paru bardzo oddanym ludziom otwarcie
powiedziałem:
Niemcy ze swoją żelazną organizacją, ze swoją wściekłą
maszyną chwycą od razu wszystko, co jest zdatnym do wojny, cały materiał ludzki
zostanie zużyty na cele wojny; powiedziałem sobie — Polakom tam nic innego nie
zostanie, jak tylko być złym żołnierzem. Rachować i liczyć na jakąkolwiek budowę
tam byłoby, zdaniem moim, po prostu złudzeniem, nic stamtąd mieć nie mogę.
Myśląc o Rosji, miałem z góry pewność, że próba tego rodzaju
napotkać musi od razu na wielkie przeszkody, nie tylko moralno-państwowe, ale
przede wszystkim na wielkie przeszkody w wewnętrznym poczuciu siły państwa,
siły i wartości w stosunku do swych poddanych. Toteż z góry przy rachowaniu
liczyłem: ta rzecz nie może być zrobiona w Rosji, bo Rosja na to nie pójdzie.
Została mi tylko Austria, najsłabsza, wobec tego najłatwiejsza
do gadania, chociażby nawet metodą tzw. „austriackiego gadania”[7].
Drugie, dając Polsce warunki życia, przy których Polacy mają o ile zechcą,
najrozmaitsze obejścia nawet praw, dawano tutaj możność wyzyskania elementu
polskiego dla tworzenia siły zbrojnej. Wreszcie państwo, tak zależne od
własnych poddanych, stanowiło poza samą maszyną państwową, w życiu
wewnętrzno-politycznym, cud ekwilibrystyki politycznej, jak tak długo w ogóle
trwać mogło. Z góry sobie powiedziałem, że tu w każdym razie będzie
najłatwiej.
To była moja decyzja w stosunku do tego, gdzie tworzyć naszą
siłę zbrojną.
Proszę panów, rozmowy, które prowadziłem z przedstawicielami
wojskowych władz austriackich, sięgają bardzo dawnych czasów sprzed 1914 r.[8],
albowiem i oni byli w różnych ruchach i różnych koncepcjach i ja miałem interes
w tym, żeby o najrozmaitszych rzeczach także wiedzieć. Mogę panom śmiało i z
zupełnym spokojem powtórzyć te dumne warunki, które postawiłem przed 6
sierpnia: żądam od was tylko broni, nie możecie ze mną wejść w układy
polityczne; możecie lub nie możecie polegać na mej odpowiedzialności, że was
nie zdradzę, to jest rzecz wasza! Dajcie mi broni; pieniędzy od was nie chcę,
będę żył z kraju, ze swej ojczyzny, żadnych politycznych warunków nie
przyjmuję, bo i wy ze mną w układy nie wchodzicie.
Mogę panom powiedzieć, że mi wówczas grożono, grożono
pomiędzy innymi zaaresztowaniem wszystkich organizacji strzeleckich, jeżeli pod
tym czy innym względem nie ustąpię, grożono mi natychmiastowym zamknięciem i
zamknięciem wszystkich mych przyjaciół w obozie internowanych. Ja od tych
warunków nie odstąpiłem i za to, moi panowie wy, którzyście w początkach
sierpnia wymaszerowali, mieliście tak wstrętną broń i mieliście tak wstrętne
wyekwipowanie.
To jest, proszę panów, moja decyzja przed 6 sierpnia! Jestem
przed wami zobowiązany złożyć rachunek wodza. Nie szedłem na żadne w
jakimkolwiek stopniu upokarzające warunki, dlatego, że chciałem być razem z
wami silny moralnie. Dlatego też swemu pomocnikowi, gen. Sosnkowskiemu, wtedy,
gdy rzucił mi pytanie, co nas czeka, odpowiedziałem: „albo śmierć, albo wielka
sława”, będąc bardziej przekonany o śmierci, niż o sławie.
Drugą decyzję w naszym życiu rewolucyjnym powziąłem, moi
panowie, także po ciężkiej i żmudnej walce. Pozwólcie, że te motywy i ten
rachunek, który wówczas sam z sobą zrobiłem, także przed wami przedstawię.
Po roku walki dziwiłem się doprawdy, że jeszcze żyjemy, że
nasza garstka nie została zupełnie zapomniana w tym olbrzymim pożarze
dziejowym; robiłem wtedy swój rachunek. Było to już po Gorlicach[9],
było to na krótko przed oswobodzeniem Warszawy. Miałem, moi panowie, czas przez
cały rok rachować naszą własną wartość. Co do tej wartości już się nie łudziłem,
już nie miałem wielkich błędów w rachunku, byłem pewniejszy siebie. Żołnierska
duma napełniała mnie, kiedym wiedział, żeście walcząc bez poprzedniego długiego
przygotowania, szybko stawali się wybitnym żołnierzem, żeśmy stanowili siłę
cenioną, którą warto było mieć w boju, która była nieraz pewniejsza i
silniejsza, niż własne wojska zaborcze. Ta rzecz już była mi znana. Znane mi
były również przeszkody, które stawiano w rozwoju liczebnej siły naszej armii,
znany mi był również stosunek do tego całego mnóstwa ludzi, z którymi
wędrując od wojska do wojska, ciągle się stykałem i ciągle rozmawiałem. Nie
było dla mnie złudzeń. Wówczas to zacząłem przechodzić do nowej teorii i do
nowego rachunku.
Moi panowie, zapewne jako żołnierze grywaliście w karty
tysiące razy i znacie gry, w których grający się licytują i grę stale
podnoszą z obowiązkiem, że ten kto przelicytuje, ten wygrywa[10],
nie zaś ten, kto mniejszą grę płaci. Pomyślałem sobie: spróbuję grać w winta
czy „bridge’a”. Polska idea i Polska muszą się
zmierzyć dlatego, że te lub inne wartości geograficzne zmieniły się, nowe
kwestie powstały. Jazda, gramy wszyscy w „bridge’a”,
podnieśmy w wińcie czy „bridge’u”, każdy w swej
grze, czy z osobna, czy z innymi partnerami — stawki. Podnośmy stale grę, ale
trzymajmy się, na miły Bóg, obowiązku, że ten co najwyżej licytuje, ten gra,
ten gra i temu pomagają. Polska, mimo, że nie o Polskę wojowano, zaczynała być
czymś w grze polityczno-wojskowej pomiędzy zaborcami. Jadę natychmiast do
Warszawy, jak tylko będzie wzięta, bez względu na przepustki, jadę zaraz do
Warszawy, spróbuję, aż mi się „bridge” uda urządzić.
W „bridge’a” grać nie umiem, „bridge”
mi się nie udał najzupełniej i musiałem z niego zrezygnować. Zasłużyłem tylko
wówczas na manifestację przed moim mieszkaniem i natychmiast wyrzucono mnie
przez Niemców z Warszawy[11]. „Bridge” mi się nie udał.
Wówczas powziąłem moją nową decyzję, decyzję zatrzymania
Legionów. O nas powinni się dobijać, starać jak o kapryśną pannę, bądźmy
kapryśnymi. Wobec tego, że byłem jeden, zdecydowałem grać sam, podbijając do
góry te czy inne wymagania, te czy inne rzeczy, które były związane z Polską.
Przeszkodzili mi w tym wówczas moi kochani i najdrożsi z legionistów, ci,
którzy najgłośniej śpiewają „my, pierwsza Brygada”. Stawiałem kwestię ostro,
stanowczo. Mówiłem im: moi panowie, ja gram sam, ja idę grać, zostańcie wy, by
prowadzić dalej szkołę. Jednogłośnie jednak odpowiedzieli mi: my za Tobą,
Komendancie, my to wszystko, co Ty zrobisz, robić będziemy, my zrobimy razem z
Tobą wielką politykę polską i za Tobą, bez względu na wszystko, idziemy[12].
Ucierpiał wówczas na tym także kochany przyjaciel, gen. Sosnkowski, któremu
kazałem zachorować natychmiast na cholerynkę i jechać
do Warszawy, wobec tego, że i on mi się buntował[13].
Z wściekłości i pasji popadłem w szalony romantyzm: rok
cały, moi panowie, — i tu przechodzę do skargi na was, na moją kochaną pierwszą
Brygadę, — rok cały w waszym gronie przetrwałem i ten rok uważam za stracony.
Oto macie, moi panowie, słabość człowieka, który powinien być w takich
wypadkach nieugięty. Nie chciałem was wtrącać w owe czasy w te wszystkie
tzw. kryzysy legionowe i powiedziałem: zostanę! Ten rok, moi panowie, pomimo
pięknych lasów wołyńskich, wspominam jako najgorszą mękę, najgorszą katorgę,
którą razem z wami przeżyłem.
Czy którykolwiek z was tę wewnętrzną moją katorgę widział?…
Ten rok uważam za stracony przez koleżeństwo, przez miłość
serdeczną dla was. Trzeba było iść swoją drogą. Dopiero po roku mogłem przejść
do decyzji i wykonać ją, gdy ją mogłem powziąć rok przedtem w znacznie lepszych
warunkach dla narodu. To jest moja druga decyzja, decyzja o charakterze
politycznym, którą robiłem w pierwszych dniach sierpnia 1915 r., to był mój
rachunek: grać w „bridge’a”, podnosić wartość Polski
ze swoimi partnerami, grać wszędzie na zwyżkę, nigdy na zniżkę i temu, kto
najwyżej gra, jak najsilniej dopomóc.
Długo starałem się o to najrozmaitszymi drogami. Starania
mnie zawiodły i w takim bolesnym łamaniu się z sobą doszedłem znowu do tego
samego rachunku: W Polsce zmienić się musi, to być nie może, ta rzecz musi dać
w obecnej sytuacji jakieś zmiany, trzeba się przygotować do nowej gry, do nowej
pracy o innym charakterze, o innych wartościach, o innych — powiedzmy
otwarcie, — środkach.
Trzecia decyzja, którą powziąłem, była to decyzja wstąpienia
do sławetnej Rady Stanu[14]. Tu powiem wam znowu, panowie, że
zrobiłem to wbrew sobie, i tu weźcie pod uwagę zawiły rachunek wodza, który
rachować musi całkiem inaczej, niż inni, który ma swój odrębny rachunek.
Zrobiłem to wbrew sobie po pierwszej próbie zjednoczenia aktywistów
i pasywistów dla powzięcia wspólnej decyzji. Skończyło się na tym, że
aktywiści i pasywiści poszli do cyrkułu, poszli do Beselera
targować się o ilość miejsc w Radzie Stanu[15].
Dałem spokój. Obrzydło mi wszystko. Ale znowu, moi panowie, instrument, którym
zacząłem pracować, zaczął mi się wymykać z rąk. Instrumentem tym byliście wy.
Cielęcy zachwyt z powodu aktu 5 listopada[16],
z powodu możności tworzenia tzw. wojska i rządu polskiego, był tak olbrzymi, że
zaraził ogromną ilość młodzieży polskiej; widziałem i czułem, że jeżeli ja tam
nie będę, nikt próby tej nie wytrzyma. Z góry byłem wówczas na to przygotowany,
że to jest gra na przegraną, ani na chwilę nie miałem wątpliwości, że cokolwiek
zasadniczo się zmieni. Wobec tego grałem na przegraną tę grę, ażeby wygrać
inną.
Wreszcie decyzja czwarta. Moi panowie, to
już było wtedy, gdy nie miałem już niczego do wygrania, jak tylko moją śmierć i
na tę śmierć z zupełnym spokojem czekałem. Było to wtedy, gdy wahałem się
pomiędzy robieniem skandalu z bronią w ręku, a pomiędzy biernym poddaniem się
losowi.
Nieraz myślałem, by nie przeżyć tej hańby, że ja nie walczę
wtedy, gdy jeszcze mam siłę i broń, i siłę, która wówczas do walki się rwała.
Zdecydowałem się biernie ustąpić dlatego, że wszelka walka wówczas była
beznadziejna i że odpowiedzielibyście za tę walkę. Niechybne było dla mnie, że
pierwsze poruszenie Legionów rzuciłoby ich do walki, nie chciałem ich jednak na
niepewne puszczać. Uważałem, że w owe czasy jedynie z Austrią taka gra była
dozwolona, i dlatego chwilę się wahałem nad zrealizowaniem planu zajęcia
Dęblina z bronią w ręku i trzymania go, aż wymusimy nowe układy. Ale nie miałem
przy sobie pewnych pułków i myślałem, że plan taki doszedłby zaraz do
wiadomości innych władz innymi „kanalikami”. Miałem następnie plan wyjechania
do Rosji, nawet przygotowałem sobie drogę. Ale tu znowu honor wodza waszego
mnie zatrzymał i dlatego napisałem wówczas do Beselera
list, po którym zostałem zaaresztowany[17]. Moja czynna rola w życiu Legionów się
skończyła.
Jeżeli ja, panowie, ten rachunek wodza przedstawiam, jeżeli
chcę wypunktować wszystkie linie, jeżeli wybrałem dzień dzisiejszy, dzień 6
sierpnia, dla złożenia wam tego rachunku, to dlatego, że chcę iść dalej z
czystym sumieniem przed wami, oddając wam siebie na sąd, także zimny i
spokojny, a także i dlatego, ażeby zaświadczyć przed wami, że jeżeli
z czegokolwiek jestem dumny na świecie, to z tego, chłopcy, że pracowałem
z wami i że z wami 6 sierpnia najcięższą decyzję w Polsce powziąłem
śmiało.
Decyzja 6 sierpnia, którą obrałem, dała Polsce żołnierza,
stworzyła to, czego Polska przedtem nigdy nie miała, — siłę i, chcę wierzyć,
dała może inny typ człowieka.
Ja, moi chłopcy, dumny być mogę, bo dnia 6 sierpnia
rozpocząłem karierę bajeczną i nieznaną w dawnej Polsce, karierę
człowieka, który z człowieka nieznanego, człowieka, od którego wszyscy
uciekali, stałem się człowiekiem, którego cała Polska ma obowiązek witać, jako
Naczelnika Państwa. Moi panowie, tak bajeczną i błyskawiczną karierę rzadko
się w życiu narodów spotyka; trzeba, powiadają, do tego szczęścia; szczęście
mam, ale chciałbym dodać, że trzeba czegoś innego.
Ja, moi panowie, swój egzamin życiowy zdałem.
Natomiast chciałbym, moi panowie, by każdy z was, kładąc się do
grobu, tak samo dumnie o sobie mógł te same słowa powiedzieć: „Zdałem egzamin
życiowy”.
[1]
Mowa o decyzji tyczącej się planu tzw. bitwy warszawskiej,
stoczonej w sierpniu 1920 r.
[2]
Gen. Roja według „Naprzodu” z dnia 6. VIII. 1922 r. chciał, by Zjazd nie
ograniczał się tylko do wspomnień, ale zajął się „ideologią Legionów”.
[3]
Cytat z „Beniowskiego” J. Słowackiego, pieśń V, w.
464.
[4]
Słowacki, „Grób Agamemnona”, w. 56.
[5]
Mowa o słynnym marszu między korpusami rosyjskimi w
listopadzie 1914 r. Por. „Moje pierwsze boje” t. IV, str. 248—304.
[6]
Mowa o wspólnej proklamacji naczelnych komend wojsk
niemieckich i austriackich, o odezwie Naczelnej Komendy c. i k. wojsk
austro-węgierskich i o odezwie w. księcia Mikołaja.
[7]
W żargonie galicyjskim „austriackie gadanie” znaczyło
rozmowy niepoważne.
[8]
Por. wywiad ppłk. Laudańskiego, t. VI.
[9]
Mowa o ofensywie niemiecko-austriackiej, rozpoczętej
w dniu 2. V. 1915 r. przełamaniem frontu rosyjskiego między Gorlicami a Tarnowem.
[10]
Błąd stenogramu — zamiast „wygrywa” powinno być
„gra”.
[11]
Piłsudski przyjechał do Warszawy 15. VIII 1915 r.
Rano 17. VIII manifestowały tłumy inteligentów, młodzieży i robotników przed
hotelem Francuskim, w którym Piłsudski zamieszkał. Zaniepokojone tym wojskowe
władze niemieckie zażądały od Piłsudskiego opuszczenia Warszawy. Piłsudski
wyjechał z Warszawy 17. VIII po południu.
[12]
Mowa o odprawie starszych oficerów zwołanej przez
Piłsudskiego w Kowlu dnia 14. IX 1915 r. Przebieg odprawy podany jest w
książce T. Kasprzyckiego „Kartki z dziennika oficera I Brygady”, Warszawa 1934,
str. 459—461.
[13]
Ówczesny płk. Sosnkowski wyjechał na rozkaz
Piłsudskiego z Kowla, gdzie stał sztab I Brygady, do Warszawy dnia 14
września 1915 r.
[14]
Por. t. IV, przypis na str. 115.
[15]
Por. Wywiad płk. Laudańskiego t. VI. Według relacji
p. Artura Śliwińskiego „Koło Międzypartyjne”, tzn. obóz pozostający pod
wpływami narodowo-demokratycznymi, uzależniał swoje wejście do Rady Stanu
od ilości mandatów, która by mu w niej przypadła.
[16]
Por. t. IV, przypis na str. 89—90.
[17]
Stało się to dnia 22 lipca 1917 r.