Wielka
kwestia narodowości rozgrywa się od przeszło pół wieku w sferze czynu; czas jej
znaleźć wyraz w sferze filozoficznej myśli. Otóż wśród namiętnych głosów
publicystów i mężów stanu, odezwał się głos filozofa. Powierzchowni tylko
ludzie uważać mogą to zjawisko za podrzędne. Historia świadczy, że prądy czynów
zaczynają się od prądów myśli, a te biorą początek w doktrynie filozofów.
Teoria filozofa, najczęściej oderwana, mglista, nieprzystępna dla „gminnego
myślenia”, nie rozbrzmiewa się dalej, jak po aulach wszechnic i w naukowym
piśmiennictwie – i tam rzadko kto uchwyci całą jej syntezę; ale duch jej i
praktyczne zasady oddziałują na kształcenie się umysłów warstw kierowniczych:
urzędników, publicystów, literatów, nauczycieli, a przez nich w ostatnich konsekwencjach
dostają się do mas narodu. Od Jana Jakuba Rousseau zaczyna się rewolucja
francuska, od Hegla nastrój pruskiego państwa. Kiedy więc po Heglu przychodzi
Hartmann i, poruszając piekącą dziś kwestię narodowości, wypowiada pogląd na
zadanie szczepu niemieckiego, warto się nad tym zastanowić.
Przypomnijmy
sobie, z jakim to zapałem dziadowie nasi przyjęli kontrakt społeczny Russeau, jak się rozczytywali w jego rozmaitych
komentatorach, i ufali, że ich to „filozoficzne, jak wówczas mówiono, pojęcie społeczności”
zbawi. Niebawem ta filozofia państwa przeniosła się z Genewy do Królewca, a
stamtąd do Jeny. Pod ręką Kanta zwlokła ona swą
młodzieńczą uczuciowość i rewolucyjne podrywy, by się przybrać w togę myślącego
formalizmu; w głowie zaś Hegla przyszła do dojrzałości, poczuła swą siłę, zaafirmowała się jako absolut; wreszcie wypowiedziała
wyraźnie swe ostatnie słowo: Der Staat ist der wirkliche Gott [państwo
jest rzeczywistym Bogiem]. Otóż ojcowie nasi wyciągali dłonie do Hegla, tak
samo, jak ich ojcowie do Rousseau. Filozofowie polscy Hegla tylko przerabiali,
młodzież tylko o Heglu marzyła, Hegla było u nas pełno. Zdawało nam się, że
Hegel stworzy porządek w świecie, że nam da jakiś pierwiastek siły i życia,
któregośmy już nie umieli szukać w starej nauce ewangelii. Była to wielka
naiwność. Nie dopatrzyliśmy się rdzenia racjonalistycznego panteizmu, nie
zrozumieliśmy, że ten rozum absolutny, a nie Boży, w rzeczywistości musi być
rozumem ludzkim, dla którego stat pro ratione voluntas [stoi wola
przed rozumem]; że ta wola absolutna, w praktyce, jest wolą mocniejszego; że ta
wszechjedność myślna, bezwzględna, konieczna, w
świecie realnym nie inaczej się wyłania, jak tylko w państwowym absolucie,
który może świat przerazić, ale nie uszczęśliwić. Dopiero gdy z pączka myśli
wykłuł się czyn, gdy w kraju karmionym tą doktryną poczęło się wytwarzać
państwo bezwzględne w swym pochodzie, gruchocące, nie z chwilowego nadużycia,
ale z zasady, z wewnętrznej konieczności swego ustroju, wszelkie prawa nie od
niego pochodzące, państwo tłumaczące czynnie, co znaczy formuła: Der Staat ist der wirkliche
Gott – dopiero wtedy otrzeźwieliśmy po części i, odczytując Hegla z glossą wypadków, powiedzieliśmy sobie: prawda! to wszystko
w Heglu się zawiera.
Nie
wszyscyśmy jednak jeszcze zrozumieli. Ponieważ filozofia przez usta Hegla
przemawiała abstrakcyjnie, można było przeoczyć jej związek z czynami jej
wyznawców; ponieważ te czyny w pierwszej fazie dosięgały głównie religii i
Kościoła, można było o nie nie dbać. A tymczasem
wzrastające bożyszcze panteistycznego państwa wzbudzało podziwienie;
serce chrześcijańskie ganiło jego podstawy, ale płytki rozum (w sekrecie przed
sercem) uwielbiał jego majestatyczny ogrom. Jednego nam jeszcze brakowało: żeby
ta filozofia wprost przeciwko nam się zwróciła, ugodziła w strunę, która w nas
wszystkich, bez różnicy przekonań religijnych, odezwać się musi – żeby skazała
na zagładę naszą narodowość.
Otóż
tę lekcję daje nam dziś filozofia przez usta Edwarda Hartmanna. Hartmann w
artykule: Der Rückgang des Deutschtums,
w periodycznym piśmie Die Gegenwart, konstatuje, że w wielu krajach z podkładem
słowiańskim, gdzie panowała do niedawna kultura niemiecka, dziś wypiera ją
element słowiański. Przyczynę główną tego zjawiska upatruje on głównie w tym,
że dawniej element niemiecki był kulturalnie wyższy, dziś słowiański mu
dorównuje i ta różnica znika. A co za wniosek z tego wyciąga filozof? Czy że
trzeba potęgować kulturę Niemców na takich posterunkach? Pomnażać, podwyższać
ich szkoły, żeby przewagę kulturalną nad otoczeniem zachowali? Nie, on wnosi,
że trzeba te posterunki uważać za stracone dla niemieckości, a za to te kraje,
gdzie resztki Słowian zostają pod panowaniem niemieckim, germanizować bez
przebierania w środkach, bez oglądania się na żadne względy: rücksichtslos germanisiren.
Dziwiono się w pierwszej chwili z polskiej strony,
że po „takich ludziach, jak Hegel, Schelling, Schoppenhauer,
mógł wystąpić filozof, stawiający za wzór cywilizacyjnej akcji, tępienie
sąsiedniego narodu”. Ale niesłusznie się dziwiono. Nie o to idzie, czy Hegel
pochwaliłby wszystko, co Hartmann napisał, ani czy by Kant uznał wszystkie
wyniki Hegla – wiemy przecież, że Kant przeczył najlogiczniejszym dedukcjom,
jakie Fichte z jego zasad wyprowadzał – ale o to tylko idzie, czy ten szereg
systemów, aż do obecnego wyskoku Hartmanna włącznie, jest rodzimym rozwojem tej
samej myśli, dalszym udzieleniem się tego samego duchowego ruchu. A to jest
rzeczą niezaprzeczalną. Gdzie indziej wykazałem, jak krytycyzm Kanta pchnął
filozofię niemiecką w idealistyczny panteizm, i jak ten panteizm rozwijał się
logicznie, krok za krokiem, u Fichtego, Schellinga, Hegla, a później w
zmienionej tylko formie u Schoppenhauera i Hartmanna
[Filozofia i
jej zadanie. Rozdz. III i VII]. Panteizm ten rozmaicie może się
przedstawiać wobec szkolnej spekulacji: Fichte powie, że absolut jest jaźnią,
Hegel powie, że ideą, Schoppenhauer i Hartmann, że
wolą; ale w stosunku do życia przedstawia się on jednakowo: i Fichte i Hegel i Schoppenhauer i Hartmann powiedzą, że absolut dopiero w
człowieku do świadomości przychodzi – a więc że ten rozum, którym myślimy, ma
godność i prawa absolutu; że państwo jest najwyższym tegoż absolutu objawem – a
więc, że interes państwa jest najwyższym interesem, któremu wszystko na świecie
podlegać powinno; że wola państwa jest źródłem prawa – a więc nieograniczoną i
wszechwładną; że wszystko co się dzieje, dzieje się koniecznie i rozumnie – a
więc, że fakt dokonany stoi na równi z prawem. Dwaj ostatni, jako pesymiści
dołożą jeszcze, że prawo cierpienia i wzajemnego pożerania się wszech istot,
jest zasadniczym prawem wszechświata.
Gdy
więc wobec filozofa tej szkoły staje kwestia starcia dwóch granicznych
narodowości, gdy zwłaszcza po jednej stronie stoi organizm państwowy zbliżający
się coraz więcej do ideału jego filozofii, po drugiej coś, co w jego filozofii
nie ma jeszcze imienia – nie dziwię mu się bynajmniej, że wydaje wyrok: tępić
bezwzględnie! (rücksichtslos germanisiren). Owszem, gdyby inaczej zawyrokował,
powiedzieć by trzeba, że się odezwała w nim anima
naturaliter Christiana [dusza z natury
chrześcijańska], a nie jego filozofia, nie znająca nic nad siłą i interesem
państwa.
Ale
filozofia, jako taka, wypiera się tych potwornych wniosków. Etyka, jakiej
zdrowy rozum uczy człowieka, zupełnie inne daje nam o narodowości i jej prawach
pojęcie. Narodowość jest naturalnym wytworem pochodu ludzkości w dziejach.
Jedność państwowa bywa zwykle jej zawiązkiem; jedność języka, religii,
pochodzenia, dopomaga (choć nie zawsze i niekoniecznie) do jej wyrobienia; ale
istotnym jej twórcą jest czas – właściwie rozwój historyczny pewnej odnogi
ludzkości, w odpowiednich warunkach łączności żyjącej. Ten rozwój historyczny
kształtuje nie tylko ów zewnętrzny ustrój, państwem zwany, na który pospolici
socjologowie jedynie zwracają uwagę, ale też wewnętrzne znamię, głęboko na
duszy tej ludności wyciśnięte, na które składają się w różnej mierze: i religia
i ziemia ojczysta i język macierzysty i obyczaje domowe i tradycje przodków i
pamięć ich wielkich czynów i pomniki przeszłej lub teraźniejszej wielkości i
właściwy kierunek oświaty, literatury i sztuki – i nade wszystko znajomość,
cześć i miłość tych wszystkich rzeczy, jako swoich, ze sobą od wieków
zrośniętych. To duchowe znamię nadaje narodowi psychologiczną indywidualność,
stanowiącą jego wewnętrzną łącznię i cechę wyróżniającą go od innych narodów –
i to nazywamy narodowością. Byt polityczny narodu, jako ciało zależne od
warunków zewnętrznych, może ulec pod naciskiem lub wskutek zmiany tych warunków
– narodowość, jako rzecz duchowa, pozostaje i dalej pełni swe zadanie w ogólnym
rozwoju ludzkości. I nawet w obcym państwie, do którego przyłączoną zostaje,
żyć będzie jako zdrowy i pożyteczny dla całości członek – byle znalazła warunki
narodowego życia, warunki, których ona potrzebuje, jak roślina światła i
powietrza. Gdzie zaś jej tego żywiołu odmówią, tam wegetować będzie, choćby
całymi wiekami, w nieustannym bólu, cierpiąc sama i zarażając organizm, z
którym ją spojono – jak wykazaliśmy niegdyś na przykładzie Irlandii [„Przegląd
Powszechny”, tom VII, dod. s. 14].
Z
tego pojęcia narodowości, jako dziejowego płodu, wynika najprzód,
że narodowość jest wytworem praw natury i ma w zamiarach natury swą rację bytu.
Boć oczywiście, nie przypadkiem ludzkość po wszystkie czasy rozgałęzia się w
narody. Jak rozrost każdego organizmu w rozmaite człony ma cel w przyrodzie, bo
każdy organ właściwą posiada funkcję w ekonomii całości, tak i to rozgałęzienie
ludzkości w rozmaite narody, ma głębszą rację bytu, bo każdy naród odmienną dań
zbiorowej kulturze przynosi, każdy właściwą misję w historii spełnia. Gwałcenie
przyrodzonych praw organizmu jest zawsze błędem, gdyż nic innego nie sprawia,
jak tylko ból i zepsucie – gwałcenie przyrodzonych praw ludzkości jest nie
tylko błędem, nierównie większych cierpień i głębszego skażenia przyczyną, ale
jest też krzywdą i występkiem: bo prawo natury odnośnie do ludzkości jest oraz
prawem moralnym.
Z
tegoż pojęcia narodowości wynika po drugie, że ona jest zbiorem praw wrodzonych
i nabytych, najdroższych sercu ludzkiemu. Każdy człowiek ma przyrodzone prawo
do życia w kraju, w którym się urodził, do mówienia własną mową, do
pielęgnowania rodzinnych obyczajów, do zdobywania w własnym kraju stanowisk
przewodnich, do których uzdolnienie posiada – słowem, ma prawo czynienia
wszystkiego, co się równym prawom bliźnich nie sprzeciwia. Państwo jest tylko
na to, by te prawa obywateli siłą osłaniało i równowagi ich podług
sprawiedliwości strzegło. Gdy zaś nadto przychodzi wielowiekowe posiadanie,
spuścizna po ojcach, zrośnięcie z duszą od piersi macierzyńskich – wówczas te
prawa, nie tylko nieskończenie droższe są człowiekowi, ale też świętsze i
nietykalniejsze wobec zakonu przyrodzonego. Bo choć prawa pisane tylko
dziedzictwo materialne warują, jednak prawo natury na sercach wypisane nie
mniej uświęca posiadanie i dziedzictwo duchowe.
Państwo
więc, które zapominając o swym zadaniu, chcąc samo być celem, wkracza jak
daleko mu się podoba w sferę praw jednostki, przetwarza obywateli na swą modłę,
dopasowuje ich, duszą i ciałem, do swoich zamiarów, druzgocąc w tej maszynowej
robocie uczucia i prawa jednostek, nawet tak drogie, jak narodowe i tak święte,
jak religijne – takie państwo przewraca przyrodzony porządek rzeczy, popełnia
bezprawie olbrzymie i nieustające, w którym się tyle krzywd i bólów mieści, że
je Bóg jeden policzy.
Ale
praw natury nie pomiata się bezkarnie, a piętna, które to przestępstwo na
sprawcach wyciska, żadne wawrzyny z czoła nie zetrą. Oto mąż, olbrzymi potęgą i
powodzeniem, którego wczoraj jeszcze tysiące sumień ludzkich, olśnionych jego
chwałą, szczerze uwielbiało, dziś ma już tylko głosy za sobą i to
sprzysiężonych i zawisłych – sumienia go odstąpiły. Zajścia w
parlamencie, a jeszcze więcej prywatne rozmowy z ludźmi tego narodu, aż nadto o
tym przekonują. Spełnia się w nim głębokie słowo pogańskiego filozofa: huic legi, qui non parebit
ipse se fugiet,
ac naturam hominis aspernatus, hoc ipso luet maximas poenas,
etiamsi caetera supplicia, quae putantur, effugerit [Cycero
III, de Rep.: „Kto tego prawa nie słucha, sam się ze siebie wyzuwa i naturą
ludzką pomiata; co już jest karą nader srogą, chociażby innych kar, których się
domyśliwamy, uniknął”].
Te
wnioski etyki filozoficznej znajdują się w zupełnej kongruencji z etycznymi
prawidłami chrystianizmu. Na pierwszy rzut oka chrystianizm nie zdaje się mieć
nic wspólnego z narodowością. Narodowości dzielą ludzkość, chrystianizm zstąpił
z nieba, żeby ją zjednoczyć: ut sint unum [aby byli jedno].
Niejeden chrześcijański myśliciel w tej antytezie utknął. Ależ niemożebną z
góry jest rzeczą, żeby religia od Boga dana była w sprzeczności z naturą od
tegoż Boga pochodzącą. Otóż narodowość jest niezaprzeczalnie dziełem i prawem
natury.
W
starożytności pogańskiej, narodowość istotnie, oprócz znamienia właściwej
odrębności, nacechowana była duchem ekskluzywizmu; obowiązki ludzkości
ograniczały się na samych ziomkach; obcy, barbarus,
był z tytułu tej obcej narodowości przedmiotem zawiści lub pogardy, wyjętym
spod wrodzonego prawa miłości ludzkiej. Było to skażenie, jakiemu i inne
przyrodzone uczucia, pod wpływem namiętności ludzkich w pogańskim świecie
uległy.
Żydzi,
choć także przejęci tym partykularyzmem, mieli jednak w swoim zakonie od Boga
podanym, przestrogi łagodzące tę wyłączność i nakazujące, nawet względem obcych
w granicach ich przebywających, sprawiedliwość i miłosierdzie. Tak czytamy w Lewityku [Kapł. 19, 33]: „Będzie
li przechodzień mieszkał w ziemi waszej, a będzie przebywał między wami, nie
urągajcie mu; ale niech będzie między wami jako obywatel; i będziecie go
miłować jako sami siebie”. I nieco dalej [Kapł. 24,
22]: „Jednaki sąd niechaj będzie między wami, bądźby przychodzień, bądź
obywatel zgrzeszył”. Podobne znajdujemy przepisy w Exodzie,
w Księdze liczb, w Deuteronomium. Prorocy, gromiąc zbrodnie Izraela, łączą
zwykle krzywdzenie obcego i przybysza, z krzywdzeniem sędziwych rodziców,
sierót i wdów [Jerem. 7, 6; Ezechiel 22, 7].
Chrystianizm
przyszedł dopełnić, co w zakonie Mojżeszowym było dopiero zaczętym, poprawić,
co w pogańskim świecie było skrzywionym: prawem powszechnej miłości złączyć
wszystkie narody – złączyć je, nie przez zatarcie tego, co w narodowościach
jest znamiennym, rozmaitym i charakterystycznym – bo to, jak widzieliśmy, jest
dziełem natury, myślą tegoż Boga, od którego chrystianizm pochodzi – ale przez
zniesienie tego, co w pogańskim pojęciu narodowości było ekskluzywnym i
nienawistnym przez równouprawnienie wszelkich narodowości, na podstawie synowstwa Bożego i braterstwa w Chrystusie. Hasło
powstającego chrystianizmu: „nie masz więcej Żydowina
ni Greka”. Non est Judaeus
neque Graecus... omnes enim vos
unum estis in Christo Jesu [Gal. 3, 28], nie znaczyło oczywiście, że nie ma
być nadal właściwości Żyda i Greka, żydowskiego i greckiego języka, żydowskich
i greckich obyczajów i znamion narodowych – ale że odtąd wszystkie ludy mają
jednaką godność, jednakie prawo do poszanowania: że więc nikogo z tytułu
narodowości nienawidzić, nikim pogardzać nie wolno. Jak jednostki tak i narody
były dziełami rąk Bożych, a stały się w chrześcijaństwie dziećmi Bożymi.
Pierwszym
objawem tego objęcia wszechnarodowości w łonie
Kościoła było udzielenie Apostołom daru języków. Nie obdarzył Bóg
różnoplemiennych słuchaczów darem rozumienia jednej urzędowej mowy, rzymskiej
albo żydowskiej, ale dał wysłannikom swoim dar mówienia wszystkimi językami
ludów, do których ich posyłał. A to pierwsze kazanie, jak uważają Ojcowie
święci, było przedobrażeniem misji, jaką Kościół miał
po całym świecie w ciągu wieków spełniać.
Wkrótce
potem, gdy nienawiści narodowe głowę podnosić zaczęły, gdy Żydzi chcieli
narzucać Grekom swoje narodowe zwyczaje i obrzędy a w Grekach nawróconych
budziła się dawna dla Żydów pogarda, św. Paweł gromił te zapędy, nie zważając
na osoby: „Czemuż pogany przymuszasz żyć po
żydowsku?” [Gal. 2, 14]; rozkazywał uszanować zwyczaje i właściwości każdego, o
ile nie były Bożemu i przyrodzonemu zakonowi przeciwne, i stawiał wielokrotnie,
bezwarunkowo, zasadę równouprawnienia narodowości wobec Boga i wobec
chrześcijaństwa: Albowiem nie masz różnicy Żyda i Greczyna bo tenże Pan
wszystkich” [Rzym. 10, 12].
W
dalszym pochodzie dziejów chrystianizm pozostał wierny temu hasłu. Kościół
przemawiał do wszystkich ludów ich językami; wszędzie, skoro tylko było
możebnym, pasterzy z ich łona wybierał; wszędzie jednaki wiarą i moralną nauką,
postać zewnętrzną przybierał rozmaitą, przyjmując wpływ ducha ludów i
społeczeństw, których był mistrzem; wszędzie niemal i najskuteczniej bronił
narodowych znamion, tradycji, nawet literatur, przeciw niesprawiedliwym obcych
napaściom. Kościół Chrystusów zespalał ludy jednością w rozmaitości: jednością
miłości i wiary w rozmaitości narodowych znamion.
Ale
nie koniec na tym. Chrystianizm nie tylko sprostował pojęcia narodowości, lecz
wszystkie prawa człowieka wyjaśnił i uświęcił: sumienie ludzkie, wiekami
niewoli zgnębione, ocucił; wszelkim władzom: rodzicielskiej, małżeńskiej,
pańskiej, a nade wszystko państwowej, właściwe zadanie i granice przyrodzone
określił. Chrystianizm powiedział zwierzchnikom państw to samo, co zakon
przyrodzony rozumowi dyktował, ale z tą niezrównaną mocą i powagą, jaką tylko
słowo Boże posiada – powiedział im, że nie są panami, ale tylko narzędziami
Boga na usługę społeczeństw: ministri enim Dei sunt in hoc ipsum servientes [Rzym. 13,
6] – że miecz, czyli władzę materialnego przymusu, piastują nie dla dowolnego
użytku, ale jedynie dla ochrony sprawiedliwości i wzbraniania występku: non sunt timori boni
operis sed mali [Rzym.
13, 3] – że wreszcie z tej „służby Boga ku dobru społeczeństwa” ścisły kiedyś
Bogu zdadzą rachunek.
Stąd
w państwach chrześcijańskich, ledwo wychylających się z barbarii, wcześnie
wyrobiła się prawdziwa wolność i godność człowieka, otoczona sferą praw
osobistych, których nawet władza absolutnych monarchów naruszać nie śmiała;
wcześnie, nawet wśród wojen i podbojów, narodowości zwalczone, znalazły u
zwycięzcy sprawiedliwość i tolerancję. Ta sama idea chrześcijańska, która już w
rzymskim państwie poczynała kruszyć kajdany niewolników, która w wiekach
średnich łagodziła srogości wojen i wyrównywała nierówności społeczne, chroniąc
Europę od kastowości pogańskiego Wschodu – ta sama idea rozkwitła się końcowo w
tej łagodności i równości prawa, która jest największym nowożytnej historii
zaszczytem: prawo jedno dla wszystkich, wszystkim dobroczynne, jedynie
przestępcom groźne – według formuły ewangelicznej: non est
timori boni operis sed mali.
Jeżeli
znów dzisiaj występuje widmo praw wyjątkowych, jeżeli obywatele państwa ścigani
są prawem, nie dla własnych przestępstw, ale dlatego jedynie, iż są synami lub
ziomkami ludzi, którzy zawinić mieli; jeżeli i rząd i nawet prawodawstwo
zwracają się przeciw części mieszkańców kraju, jedynie z tytułu ich
narodowości, języka, wyznania; jeżeli ten szczyt gmachu nowożytnej cywilizacji
zapada się wstecz, w barbarzyństwo – nie dziwmy się: to nowy dowód, jak
wyparcie zasad chrześcijańskich pociąga za sobą, prędzej czy później, upadek
społecznych instytucji i postępów, które się na ich podstawie dźwignęły. Nie
pierwsza i nie ostatnia to ruina, co wskutek tego podebrania podwalin nastąpiła
i jeszcze nastąpi.
Bóg
dopuszcza, żeby się gmach ludzki rysował od góry do dołu, od szczytu władzy aż
do poziomu socjalizmu, ażeby się ludzie spostrzegli, jaką zbrodnię i jakie
szaleństwo popełniają, targając się na podwaliny chrystianizmu. Ale ten dopust
Boży jest do czasu; podwaliny te są w sercu ludzkości nieśmiertelną ręką
założone; na nich odbudowuje się to, co się dziś wali – a z dzieła burzycieli
nie zostanie śladu.