Pierwodruk w: Kultura staropolska, 1932
Są dni,
w które cicha polska droga wiejska zadziwia ruchom i gwarom. Wiadomo, co to
znaczy. Nic, tylko jarmark albo odpust w okolicy. Pierwszy w najbliższej
nędznej mieścinie, drugi też w żadnym miejscu cudownym. Ani ton jarmark nie ma
takiego znaczenia gospodarczego, jakby to sądzić można po zatłoczeniu dróg do
miasta, ani te tłumy pątników odpustowych nie są świadectwem ożywienia
religijnego. Tłumy spieszące na jarmark nie są przejęte chęcią poziomego zysku,
tłumy spieszące na odpust nie oderwały się myślą od ziemi. Ten i ów prowadzi
lub wiezie coś znaczniejszego na sprzedaż, ten i ów spieszy zrzucić ciężar
dokuczliwego grzechu — ogół, większość znaczna, korzysta tylko z obu tych
okazji, z tej poziomej i z tej wzniosłej, aby ...być tam, gdzie tylu innych
ludzi będzie.
Czym dla dzisiejszego bywalca jarmarków i odpustów najbliższe
miasteczko, czy sąsiednia parafia, tym dla szlachcica XIV wieku była stolica
powiatu, miejsce uprzywilejowane roków sądowych.
Jeździła na nie szlachta tłumnie: ci, co mieli sprawy, zjeżdżali z krewnymi i z
przyjaciółmi-odprzysiężnikami, przybywali ci, co
lubili przysłuchać się rozprawie i ci, co woleli o sensacjach sądowych
dowiedzieć się dopiero wieczorem przy kubku. Potrzeba wyjrzenia poza ojczyste
opłotki, potrzeba liczniejszego towarzystwa, potrzeba wiadomości ze świata w
tych czasach bez dróg i poczty — potrzeba zabawy wreszcie, wywoływała to
rzekome zainteresowanie potocznym wymiarem sprawiedliwości, okraszanym z rzadka
przygodnymi uchwałami, obowiązującym ogół.
A jednak z tego bezładnego niemal że zbiegowiska wyłania się wedle mego
przekonania — najważniejszy w Polsce organ opinii publicznej, niebawem nawet
organ wszechwładzy obywatelskiej narodu szlacheckiego. Początek sejmików
rozumiem tak, że ta właśnie galeria szlachecka, przysłuchująca się „przy”
sądowej, bierna dopóki chodziło o spór Jaktora z Przezdrzewem, Jana z Bartłomiejem, bierna była i milcząca
do czasu, nawet kiedy panowie stołecznicy,
zasiadający na ziemskich sądach wiecowych, powzięli jakąś uchwałę w sprawach
dawnego księstwa, obecnie ziemi czy województwa, w sprawach, które dziś
określilibyśmy jako właściwość samorządu miejscowego. Tak było do czasu
bezkrólewia, kiedy to po śmierci Ludwika Węgierskiego, w bez-rządzie trwając,
zwoływali primores Regni
ogół szlachty na obmyśliwanie rządu tymczasowego. Poczuły się wtedy rzesze
rycerstwa społecznością ziemską, communitas.
A kiedy wróciły czasy zwykłe i władze zwykłe, nie dały się te communitates zepchnąć z powrotem w niebyt.
Uchwały panów były naturalnie ogłaszane przede wszystkim i zaraz zgromadzonemu
na sądy tłumowi szlacheckiemu. Ani wątpić, że teraz nie przyjmował tego co mu
ogłaszano z pokorną biernością, że dawał wyraz swemu zadowoleniu lub
niezadowoleniu, a panowie z tym wyrazem liczyć się musieli. Stąd poszło, że
zaczęli o aprobatę wprost pytać, stąd poszło, że nie pobierali takich uchwał
przy małej frekwencji tych przygodnych świadków, stąd poszło, że wytworzył się
organ społeczności szlacheckiej — sejmik ziemski. Wiemy, jak się następnie
rozwinął, jakie sobie zdobył prawa, jaki wytworzył organ w postaci posłów
ziemskich na sejm królestwa, jak utrzymał swoje stanowisko rozstrzygające, jak
wkroczył zwycięsko na Litwę jeszcze przed unią lubelską.
Pod koniec wieku XVI-go kultura polityczna ogółu szlacheckiego miała już
za sobą dwa wieki rozwoju.
* * *
Kultury politycznej narodu wyrazem najwyższym — żeby nie powiedzieć
ostatecznym — i najbardziej charakterystycznym jest forma rządu, jaką wytworzył
lub... znosi z poddaniem.
Zatem najpierwszym naszym zagadnieniem będzie, o ile Rzeczpospolita była
dziełem ogółu narodowego.
Wiemy, że państwo polskie powstało jako dzieło dynastii Piastowskiej, że
występuje w pierwszych wiekach dziejom znanych, jako własność książęcego rodu.
Wiemy, że niebawem wytworzyło się w nim możnowładztwo — warstwa ludzi
uniezależnionych w swym znaczeniu od łaski książęcej, że ta warstwa, doszedłszy
do świadomości swojej siły i do własnego rozumienia o sprawach publicznych,
słowem: do świadomości politycznej, wystąpiła do walki o udział we władzy i
udział ten osiągnęła. Wiemy, że mieszczaństwo — obce pochodzeniem, językiem i
obyczajem ogółowi, choć także dość silne i dość uświadomione — przegrało w
podobnej walce z królem, mającym oparcie w całym społeczeństwie rodowitym,
chłopów nawet nie wyłączając. Wiemy, że przez długi jeszcze czas potem rządy
spoczywały całkowicie w rękach już to króla z możnowładztwem, już to
możnowładztwa z królem, że wielkie i śmiałe dzieło unii litewskiej zapisane
jest na dobro zasług dziejowych panów małopolskich. Wraz potem zaczęły się
zmiany.
Jeszcze pod koniec wieku XIV dochodzi do siły i do świadomości
politycznej szlachta i ona z kolei sięga po udział we władzy. W jej walce z
królem i z możnowładztwem, w walce, trwającej dwa wieki — Polska się zmienia:
porzuca kształt banalny swego czasu i miejsca, kształt średniowiecznego państwa
stanowego, a przeradza się stopniowo w ten polski rodzaj swoisty, który nazwano
w nauce zgodnie Rzeczpospolitą szlachecką.
Było to dzieło zbiorowe szerokiej warstwy szlachty właściwej, to jest
jedno- i paru wioskowej, i mianowicie szlachty polskiej. Nie genialnego
jakiegoś reformatora-władcy, ani zwycięskiego trybuna, przywódcy religijnego
czy kondotiera. Kallimachowe rady pozostały w
papierowej legendzie, a król Kazimierz porzucić musiał litewsko-monarchiczne
zapędy, odniósł tylko nad duchowieństwem zwycięstwo... narodowe i państwowe.
Nie zaznaczają się tu poważniej żadne wpływy obce, wyjąwszy wpływ świata
starożytnego. Ale i ten jest — że tak powiem — ogólnikowy, umiarkowany wyborem
wolnym. Nie brała Polska wzoru z ustroju najświetniejszego, najbardziej
fascynującego: z cesarstwa rzymskiego. Indziej legiści oparli na rzymskiej
doktrynie dążenia nowożytne do absolutyzmu, polityk polski raczej na powagę senatu
wskazywał jako na wzór, szacunku i naśladowania godny. W przeszłości
starożytnej szukał raczej argumentów dla swoich tez, niż założeń. Zasadę
naczelną cesarstwa princeps legibus solutus przytaczał
tylko, aby ją zwalczać, aby nią straszyć. Bo zresztą świadom był swoistości
swego dzieła. Chorąży polskiego postępu XVI-go wieku podnosi z największym
naciskiem, że państwo polskie odmienne jest od wszystkich współczesnych, a
szczyci się nim: Stanisław Orzechowski, w Przemowie do rycerstwa polskiego, danej
na wstęp do księgi praw, ułożonej przez Przyłuskiego, wymienia szereg państw,
przodujących wówczas lub dawniej, wszystkie uznaje za pożałowania godne. Jedna
Polska cieszy się wolnością, jedna Polska ma formę rządu z wszystkich
pierwiastków władzy właściwie spojoną: ani w niej jednego królowanie, ani
niewielu władztwo, ani wszystkich panowanie. Żadnego z tych rodzajów przodkowie
nasi nie przyjęli. Jednego człowieka władza łatwą jest drogą dla tyranii,
niewielu władztwo — potoczyste ku nieszczęściu innych, a ludu samego panowanie,
jako niespokojne, sądzili zgubnym. Dlatego wszystkie te trzy rodzaje, u innych
ludów po osobno spotykane, nowym a niezwyczajnym sposobem w jedno złączyli.
Złożona jest Rzeczpospolita Polska z monarchii, arystokracji i demokracji,
zachowana w niej jest godność i króla, i senatu, i ludu[1].
Podkreśliłem, że ta forma jest dziełem szlachty polskiej — ruska i
litewska nie brały w tej sprawie udziału. Inaczej zdaje się wynikać z rozważań
Szujskiego, kiedy powiada, że „śmierć Kazimierza Wielkiego kładzie...
naturalnemu rozwojowi (Polski) tamę... Unia narodów... roztapia państwo w
olbrzymiej przestrzeni... Po wielkich walkach szlachty z możnowładztwem,
uwieńczonych chwilowymi zwycięstwami r. 1562 i 1564, któż wszechmocnie podnosi
głowę po unii?... Możnowładztwo tylko, któremu Ruś i Litwa możnowładcza dała
nową otuchę, które gotowało na szlachtę więzy najściślejszej klienteli...
przestrzeń ostatecznie pokonała ów niewielki, ale jędrny związek polityczny,
jakim była Polska. Ale pokonała ją i
przetworzyła i pod innym względem: ...szlachta ...umiała zwyciężyć
...mieszczaństwo". Dalej działaniem przestrzeni tłumaczy brak walk
politycznych i religijnych, zarazem anarchię, decentralizację. „Typ szlachecki
w swojej wędrówce na Wschód, zwschodniał sam, stał
się otyłym, kontemplacyjnym, wygodnym, powolnym, despotyzm pewien pański z
indolencją łączącym".
Wybrałem ustępy, w których wielki historyk-myśliciel zdaje się
przypisywać ziemiom litewsko-ruskim stanowczy wpływ nie tylko na późniejsze
dzieje polityczne, ale i na kształtowanie się ustroju polskiego i typu
polskiego. A przecież sam stwierdził w tymże artykule, że polska „organizacja
wewnętrzna (była) ...w r. 1573 ostatecznie dokonana". Zatem należy ten
szereg myśli, jakie wyżej wyczytaliśmy, przegarnąć i rozdzielić
chronologicznie, usunąć na razie to wszystko, co niewątpliwie dotyczy czasów
późniejszych niż epoka, którą chcemy scharakteryzować, tj. późniejszych niż
wiek XVI. To, co się działo później, było — jak teraz już wolno powiedzieć —
niejako zwyrodnieniem w zastoju, nie ostatecznym zresztą, skoro zdrowe jądro
wykazało po półtora wieku żywotność i zwyciężyło 3-go maja, po półtorawiecznym
panoszeniu się egzorbitancji.
Litwa do r. 1569 nie miała bezpośredniego wpływu na sprawy Korony. Nie
brała udziału w tej wielkiej walce, jaką szlachta koronna toczyła przez dwa
wieki z królem i z możnowładztwem. Od 1569 r. sejmowała z Koroną wspólnie, ale
jeszcze się nie czuła „w jeden naród zniesioną i spojoną" dotyla, aby wziąć udział równy z Koroną w przełomowych
sprawach wielkiego bezkrólewia. Przedtem, od unii krewskiej aż do lubelskiej,
pozostawała państwem o ustroju własnym, biorąc powoli wszystkie wzory z Korony,
ale sama jej przecież swoich nie użyczając, ani nie zabierając głosu w całym
procesie „egzekucyjnym". Bojarstwo litewskie, pod wpływem Polski w
szlachtę przemienione, za program miało po prostu „prawa dobraja,
wolnaja christijanskaja kak w Koninie polskoj".
Panowie zaś litewscy niewątpliwie wpłynęli na polską twórczość prawno-państwową,
ale tylko w ten sposób, że przez swój opór przeciwko unii ściślejszej
doprowadzili do koncepcji dualistycznej polsko-litewskiej, że pobudzili niejako
polską twórczość prawno-państwową do najważniejszego, ale ani jedynego, ani
pierwszego dzieła, opartego na zasadzie tolerancji ustrojowej. Ruś koronna,
dawna i najdawniejsza, tj. Podole i Ruś Czerwona, zrazu były ustrojowo bierne.
Nie może być mowy o wpływie na kulturę polityczną polską tego ziemiaństwa w
czasach, kiedy „najwyższym celem jego pożądań było zdobycie całkowitego z tamtą
(szlachtą ziem szczeropolskich) równouprawnienia"[2], kiedy zawiązywało konfederację w obronie
zagrożonego nadania prawa polskiego (1436). Kiedy zaś Ruś staje się „jakby
dzielnicą tylko Małopolski", szlachta ruska zatraca cechy narodowościowe
ruskie: w r. 1464 przy akcie konfederacji na 44 pieczęcie jest tylko 8 ruskich[3], a kiedy zaczyna odgrywać rolę — i to
znaczną — w budownictwie państwowym, jest to już szlachta polska. Przywodzi jej
Zamoyski — z Rusina Polak w drugim dopiero pokoleniu, przywodzi Orzechowski — genie
Rutenus, natione Polonus. Struktura
społeczna tego kraju nie różni się też od reszty Korony. Zamoyski nie był
jeszcze magnatem w r. 1573, a na ogół „na Rusi Czerwonej średnia własność
przeważa stanowczo”[4].
Szlachta Podola, zaludnianego na nowo po panowaniu tatarskim — bardziej
jeszcze była polska z krwi, zwłaszcza w warstwie, posiadającej pełne prawa polityczne:
ruskie było tu przeważnie rycerstwo służebne, szlachta właściwa w części
przeważającej pochodziła z Polski rdzennej[5].
To też gdyby nawet przestrzenie ruskie wpłynęły na kształtowanie się
ustroju polskiego, to tylko pośrednio, przez wpływ swój na polską szlachtę z
tamtych stron. I oczywiście nie wpłynęły tak, jak to twierdzi Szujski, mając w
oczach czasy saskie: Buczaccy, Sienieńscy ani
Zamoyscy XVI wieku, tak jak ukraińscy Wiśniowieccy jeszcze XVII wieku, nie był
to typ magnatów „otyłych, kontemplacyjnych, wygodnych, powolnych" etc. To
przyszło dopiero po uspokojeniu zewnętrznym od strony tatarskiej, po
uspokojeniu wewnętrznym, kiedy Ukraina Zadnieprzańska poszła w niewolę dworiaństwa rosyjskiego. Ruska szlachta
koronna raczej wnosiła temperament ludzi, którzy z zacisznej ojcowizny poszli
na kresy, na szlaki niespokojne, w nieustannym niebezpieczeństwie żyjące.
Po unii, ściślej: po inkorporacji Wołynia i Kijowszczyzny
powstała rzeczywiście kresowa magnateria polska i zaciężyła znacznie na polskim
ustroju społecznym wraz z możnowładztwem litewskim, ale nastąpiło to później i
zmieniło zresztą raczej obyczaj polityczny, niż ustrój. Bądź co bądź w wieku
XVI możnowładztwo polskie było już zniwelowane, a nie wyrosła jeszcze z soli i
z roli magnateria XVII i XVIII wieku.
Nie ulega wątpliwości, że szlachta, i to szlachta polska spowodowała te
zmiany, jakie monarchiczną Polskę Kazimierza Wielkiego przekształciły w
szlachecką Rzeczpospolitą 1573 roku. Ją to pozyskiwał Ludwik przywilejem
koszyckim, ona zdobywała niemal przemocą dalsze pod Czerwińskiem i pod
Cerekwicą, ona też odebrała mieszczaństwu prawo do ziemi a przywiązała synów
chłopskich do gleby w r. 1496, ona odrzuciła arystokratyczny przywilej
mielnicki i uzyskała konstytucję Nihil Novi, ona
wreszcie doprowadziła do egzekucji dóbr i odebrała senatorom przeważający wpływ
na wybór króla. Później osiągnie go znów magnateria poprzez demagogię przy
pomocy tłumów drobiazgu szlacheckiego i prywatnych armii. W w.
XVI senat dzieli się prawem wyboru kandydata z kołem rycerskim, a zatwierdza go
ogół szlachty. Koronę osiągają kandydaci szlacheccy wbrew senatorom.
Rycerstwo zagrodowe (włodycy i szlachta)
bierze w całej tej walce pewien udział, „strajkując" w obozach pospolitego
ruszenia, ale nie ono jest żywiołem początkowym, inicjatywy. Nie waży nawet
pośrednio w rachubach politycznych: wzgląd na nią miał znaczenie przy wyborze
miejsca elekcji, ale sama zasada viritim ustalona
była, kiedy jeszcze nie wiedziano, czy się będzie wybierało na Mazowszu, czy
raczej w wielko-szlacheckiej Małopolsce[6]. Powtarzam: szlachta, mianowicie warstwa
ziemian jedno i paro-wioskowych pierwotnej Korony nadała państwu polskiemu tę
postać, jaką przybrało w drugiej połowie wieku XVI-go.
Zachodzi następne pytanie, jaki był poziom tej budowy.
Niełatwo o miernik. Zakładam, że żaden nie jest sam rozstrzygający. Do
niedawna był taki, co za jedyny i ostateczny uchodził: miernik tak zwanej
„postępowości". Nie mówię o naiwnym stwierdzaniu, o ile instytucje danego
kraju są „ostatnim wyrazem postępu", czy nawet dernier
cri pomysłowości konstytucyjnej, chociaż ten
miernik zaważył w naszych czasach tak potężnie na twórczości prawno-politycznej
Polski odrodzonej. Myślę o ocenie porównawczej. Narzucała się jako najlepsza
jeszcze niedawno — kiedy świat szedł wyraźnie cały po jednej drodze, którą za
drogę postępu uznał jawnie od wieku i po której wszystkie narody kroczyły —
jedne prędzej, inne wolniej, jedne wprost, inne w zakosy aż wstecz zawracające,
na dłużej lub krócej, ale kroczyły wszystkie od średniowiecza aż po wielką
wojnę XX wieku — drogą demokratyzacji.
Dziś, kiedy świat stoi na rozdrożu, kiedy odwraca się od dawnych ideałów
prawno-politycznych, chociaż nie umie znaleźć nowych — miernik ten stracił na
znaczeniu. Wszelako niezupełnie. I przedtem, jeżeli mierzyliśmy postęp, to
tylko na skali czasu: postępem „na swój czas" było osiągnąć to, do czego
inni szli również, a doszli później. I dziś nie bez poważnego znaczenia jest okoliczność,
czy Polska posuwała się za innymi, na równi, czy przed innymi w pochodzie
ludzkości ku ideałom, które w w. XIX stały się
świadomie wspólne wszystkim ludom naszej cywilizacji.
Z tego punktu widzenia Polska XVI wieku była istotnie wielce postępowa,
powiedzmy nawet — najbardziej postępowa. Wprawdzie brak dotąd studiów
porównawczych szczegółowych[7],
wprawdzie trudno jest poszczególne cechy ustrojowe — jedne mniej, inne bardziej
postępowe — sprowadzić do jednego mianownika, aby móc całość „zmierzyć” — to
przecież nie ulega wątpliwości, że Polska bije Zachód trzema cechami
zasadniczymi z punktu widzenia demokracji.
Najważniejsza, to odsetek ludności, biorący udział we władzy i
korzystający z gwarancji wolności. Szlachta w przeciągu XV wieku zniwelowała,
ściągając na swój poziom, nie tylko możnowładztwo, ale i drobne rycerstwo,
podnosząc je za sobą. Szlachty samej już było wiele, a tu jeszcze szlachtą
stali się wszyscy, kto tylko według prawa polskiego obowiązany był do obrony kraju.
Nie można nic zarzucić rozumowaniu posła weneckiego Hieronima Lippomano, kiedy w relacji swojej pisze m. i., że Polska
nie jest arystokracją, bo szlachty w Polsce jest około 200.000 [8]. Jaki to był odsetek w Polsce XVI wieku —
nie wiemy dokładnie. To wszakże pewna, że to już nie było „władztwo
niewielu" — oligarchia, że to nie były tylko górne „dziesięć
tysięcy", ale że to już była masa.
Podniesiono nawet okoliczność, że Polska dawna większy miała odsetek
obywateli uprawnionych do głosowania, niż państwa, kroczące na czele postępu
zachodnioeuropejskiego w pierwszej połowie XIX wieku wobec cenzusów wówczas
obowiązujących. Atoli zachodzi ważna różnica pomiędzy demokracją nowoczesną a
polską: jej cenzus nie był do zdobycia dla każdego. Dawało go urodzenie, a
przez nie przynależność do jednego stanu. Nawet zasługa, uznana za godną
szlachectwa, musiała czekać do trzeciego pokolenia na pełnię praw. Nadto w
Polsce mniej było stanów, biorących udział we władzy, niż na współczesnym
Zachodzie. Tam spotykamy w izbach parlamentarnych duchowieństwo, dwa stopnie
dobrze urodzonych — magnatów i rycerstwo — dalej mieszczaństwo jako „obywateli
drugiej klasy" — że ich tak określę, wreszcie gdzieniegdzie i wolnych
chłopów. U nas w senacie reprezentowane są dwa stany, duchowny i świecki, ale
ten pierwszy przez wirylistów-biskupów, wśród których nie-szlachcic zdarzał się
tylko wyjątkowo wobec cenzusu szlacheckiego na większość stanowisk kapitulnych.
Izba poselska była — można rzec — czysto szlachecka. Mieszczaństwo miało udział
w sprawach ogólnopaństwowych nikczemny. Chłopi żadnego. Za to znów cała
szlachta była równego prawa niezależnie od stanowiska społecznego, niezależnie
od stanowiska majątkowego. I to jest druga cecha wybitna Rzeczpospolitej. Na
urzędy wyższe żądano cenzusu bene possessionatus, jako
odpowiedzialności majątkowej, na sejmiku wotowali, czyli wygłaszali zdanie ci,
co na okazowaniu popisywali się gotowością do
pospolitego ruszenia, ale wołać „zgoda" albo „nie pozwalamy" mogła z
pewnością i drobna szlachta, a nawet gołota. W obrębie stanu rycerskiego były
trzy warstwy społeczne, których starczyłoby na trzy stany na Zachodzie.
Wreszcie trzecia cecha — to większe niż indziej uprawnienia przedstawicielstwa
wobec monarchy, pierwotnie posiadającego pełnię władzy. Ograniczanie
absolutyzmu, najpierw w samowoli, potem i w możności kierowania państwom — aż
do dekoracji niemal — to wszak była droga postępu, jak zaznaczyłem, prosta i
niewątpliwa do niedawna zupełnie. Otóż w Polsce XVI wieku powaga króla była
jeszcze bardzo wielka, potęga jeszcze znaczna jako uprzywilejowanego czynnika
inicjatywy prawodawczej, naczelnika władzy wykonawczej, rozdawcy dóbr i urzędów
i najwyższego sędziego w szeregu spraw ważnych i najważniejszych. Wszelako ani
król sam, ani wsparty o rady senatu, nie mógł uczynić nic wbrew izbie
poselskiej. Orzechowski wiedział, że „Król wasz ...nic nie czyni, nic nie
przedsiębierze, nawet nie oświadcza, jak tylko co z was samych pochodzi" i
jeszcze: „ten, którego potęga pomiędzy wami najwyższa, a który nie urodzony ale
powołany jest przez was król, miecza tego, przez was sobie powierzonego nie
używa, jak tylko za waszym wskazaniem i tym samym mieczem was poskramia i w
ryzach trzyma, aby wolność wasza nie wyrosła w swawolę".
O ile można taką rzecz stwierdzić bez szczegółowych umyślnych badań,
których nam — jak powiedziałem — brak, było to również wyjątkowo dalekie
posunięcie się w kierunku przejmowania przez szersze warstwy pełni władzy, w
kierunku demokratyzacji ustroju państwowego.
Zatem demokratyzacja, jako równy udział wszystkich w sprawach
powszechności — w Polsce postąpiła najdalej, ponieważ: 1) udział we władzy
posiadało w Polsce stosunkowo najwięcej obywateli, czyli mieliśmy najszerszy pays legal i 2)
udział ten był najbardziej, niemal zupełnie równy dla wszystkich; 3) udział ten
był szerszy niż gdzie indziej, a to zarówno w postaci udziału we władzach
państwowych, jak i w postaci samorządu — stanowego i ziemskiego.
Samorząd jest także udziałem społeczeństwa we władzy. W Polsce jest ta
postać ważna szczególnie, bo samorząd stanowy w pewnej mierze równoważy
przewagę szlachty we władzy państwowej. Wprawdzie na sejmiku votum ma tylko
szlachcic, ale już tu zgłaszają się przedstawiciele duchowieństwa i
mieszczaństwa ze swoimi postulatami, a diariusze sejmikowe notują obrady i
postanowienia w tych sprawach na równi z tymi, które toczyły się i zapadały w
sprawach z inicjatywy formalnej czynników uprzywilejowanych. Nadto, gdy
szlachta nie wytworzyła sobie samorządu stanowego, posiada go w szerokiej
mierze duchowieństwo i w poważnej mieszczaństwo, ściślej: poszczególne miasta,
skoro szerszych związków nie tworzyły. Jedynie żydzi miast i wsi mają
organizację wzorowaną na ziemskiej, prowincjonalnej, a nawet „sejm
żydowski". Wreszcie i chłopi mają samorząd wiejski wcale rozwinięty.
Niestety, opracowania dotychczasowe nie dają dość wyraźnego obrazu tych
stosunków, nadto dotyczą niemal wyłącznie czasów późniejszych. Wszelako można
powiedzieć z jaką taką pewnością, że w w. XVI typową
była wieś, w której absolutny władca-dziedzic pozostawił zarówno obieralny
urząd wiejski, jak instytucję gromady, przy władzy w sprawach „policji"
wiejskiej i przy wymiarze sprawiedliwości — zwłaszcza w sprawach pomiędzy
poddanymi.
W obrębie miernika postępowości, zazębiając się z demokratyzacją ustroju
politycznego, mieści się miernik liberalizmu, oczywiście też politycznego, bo o
ekonomicznym ani nie może być mowy w owe czasy, ani też nie jest on hasłem
wieków, jak tamten. Chodzi o swobodę jednostki, prawem zagwarantowaną, o tak
zwane w dzisiejszej gwarze politycznej, wciskającej się do języka naukowego —
prawa wolnościowe, czyli po staremu o gwarancje wolności obywatelskiej.
Sprawa jest znana. Od pierwszej ćwierci w. XV Polska zna nietykalność
majątkową — konfiskatę dóbr nie inną jak z wyroku sądowego, oraz prześwietny
artykuł Neminem Captivabimus
— zasadę nietykalności osobistej. Ustanowiona jest nie dla wszystkich, ale
też nie dla całej szlachty: wymaga osiadłości albo rękojmi, więc nie po
doktrynerski, jeno tak, aby wymiar sprawiedliwości na tym nie ucierpiał. To też
jest zachowywana i tym bliższa słynnemu Habeas
Corpus z XVII wieku, niż średniowiecznym zaręczeniom zachodnim.
Nietykalność mieszkania szlacheckiego jest również prawem świętem, acz
zwyczajowym. Wolność nauczania i nauki jest ściśle związana z tolerancją
religijną i wraz z nią przedmiotem zazdrości zachodnich „wolnomyślicieli"
— żeby tu wszystkich jednym mianem objąć, powodem słusznej chluby narodu
polskiego po wsze czasy. Podobnie wolność druku i wolność słowa...
Dodajmy, że w Polsce XVI wieku swoboda krytyki politycznej występuje nie
tylko jako prawo jednostki, ale i jako czynnik dobra publicznego. Dowodem tej
świadomości są słowa Zygmunta Augusta w sprawie Frycza Modrzewskiego. Król
nadał mu „prawa nieodpowiednie” — przywilej, że nie ma być pozywany przed żaden
inny sąd, jak tylko przed królewski — i tak to uzasadnia w mandacie do
arcybiskupa gnieźnieńskiego (cytuję za prof. Kotem zasadniczy ustęp z tego
znamiennego aktu): „...wasza Dostojność... życzliwością swą... wiel. Andrzeja Frycza... tym bardziej otoczyć winien,
ponieważ dowód swej nauki złożył w ogłoszonej księdze o poprawie
Rzeczpospolitej i kościoła. Słyszymy wprawdzie, że z powodu wydania tej księgi
ściągnął na siebie wiele nienawiści, ale nam praca mężów zacnych i uczonych
godną się zdaje nie nienawiści, tylko pochwały i naśladowania. Jeżeli Frycz w
Rzeczypospolitej lub kościele wytyka coś ku poprawieniu, nie robi tego sam
jeden, ale ma wielu towarzyszy i poprzedników. Byłoby zaś to sprzeczne z
godnością naszą i wręcz niegodne majestatu królewskiego, abyśmy tego rodzaju
ludzi nie chcieli trzymać w naszej Rzeczypospolitej, gdy władcy i monarchowie
obcy chętnie ich w swoich krajach żywią, chowają i zaszczycają. Nadto z wielu
stron umiarkowanie Frycza na tej podstawie nam zalecają, że pisma swoje poddał
pod sąd soboru powszechnego i o poprawienie ich prosi wszystkich zdatnych i
chętnych”[9].
Tak się przedstawia poziom polskiego prawa politycznego z punktu widzenia
postępu europejskiego, postępu tej cywilizacji, do której należymy i w której
szukamy miary dla wszystkich innych dziedzin życia. Przez lat kilkadziesiąt
służył nauce polskiej wyłącznie inny miernik: siły rządu i to koniecznie
monarchicznego. Doskonale charakteryzuje ten punkt widzenia poniższy ustęp
Tarnowskiego o Modrzewskim:
„Jeżeli autor uznawał i rozumiał potrzebę reformy w Polsce, to tu
właśnie (w rozdziale o królu) myśl swoją rozwinąć miał pole; tu natrafi na to
słowo, w którym zamykały się wszystkie potrzeby Polski i całe jej
bezpieczeństwo na przyszłość, a słowem tym jest rząd"[10].
Dziś można już powiedzieć, że był to miernik chwili, ówczesnych
nastrojów politycznych, bo siła rządu dostateczna nie jest przywilejem
monarchii, a siła rządu w ogóle nie jest ideałem politycznym, jeno warunkiem,
który uwzględniony być musi tylko o tyle, o ile to konieczno
dla zapewnienia sprawności machinie państwowej[11].
Natomiast miernikiem wcale poważnym są niewątpliwie opinie obcych
współczesnych, zwłaszcza znawców prawa politycznego. O ile te opinie powzięte
były na podstawie rzetelnych, choćby nielicznych, wiadomości o naszym ustroju,
nie wolno ich pominąć przy ustalaniu dzisiaj sądów porównawczych.
Nie będę tutaj powtarzał tych opinii. Przedstawione są piórem
najbardziej kompetentnym prof. Kota. Przytoczę tylko ustęp syntetyczny z jego
pracy — mianowicie ustęp o „monarchomachach",
ówczesnych zwolennikach ustroju demokratycznego, bo oczywista, że tylko
pisarze, uznający samą podstawę ustrojową Rzeczypospolitej, mogą nam
powiedzieć, jaką była „w swoim rodzaju” na tle żywej współczesności. Oto ten
ustęp:
„W atmosferze oburzenia, wywołanego wśród hugonotów z powodu Nocy św.
Bartłomieja, Polska stała się ideałem ustroju politycznego przez prawne
ograniczenie władzy królewskiej. Żaden traktat polityczny owej doby, wychodzący
z kierunku tak zwanych nieściśle monarcho-machów, nie obszedł się bez powołania
się na jej autorytet”[12].
Zaznaczyć się zresztą godzi, że i pisarze przeciwnego obozu nie
ośmielali się traktować ustroju Polski XVI w. inaczej, jak z powagą i
uszanowaniem, należnym każdemu wielkiemu usiłowaniu na drodze do rozwiązania
najtrudniejszych zagadnień życia zbiorowego. Oto największy autorytet owych
czasów, Bodin, z całą jasnością widzi w Polsce kierunek sprzeczny ze
swoim ideałem. Przysięga Henryka „znosi właściwie majestat królewski”, jako że
„skuteczniejszej formuły przysięgi dla zupełnego skrępowania króla w żadnym
państwie” nie spotkać[13].
Zalicza ją bez nienawiści do monarchiae liberae w odróżnieniu od verae
monarchiae [14], a nadto z uznaniem do „państw dobrze
postawionych”[15].
Wreszcie ważnym miernikiem kultury państwa jest stopień równości wobec
prawa, mianowicie sądowego. Korzeniami tkwi idea tej równości w samej istocie
demokracji, ale dzięki kulturze stanowej Europy średniowiecznej i nowożytnej —
pozostawała w dziedzinie etycznej, jako nakaz ludzkiego stosunku do warstw
niższych. Hasłem politycznym i „prawem człowieka” stała się dopiero w w. XVIII. Wszelako od tych czasów jest jedną z wytycznych
postępu dla całej ludzkości — oczywista w rozumieniu naszej, tj. europejskiej
cywilizacji. Wyparł się tego ideału dopiero i jedynie rząd Rosji sowieckiej.
Polska w tej dziedzinie pozostaje w tyle poza własnym swoim postępem w
innych dziedzinach, a zdaje się, że i poza postępem innych krajów współczesnych.
Powiadam zdaje się, bo brak nam szczegółowych studiów porównawczych. Sąd obcych
jest niekorzystny. Uważają stanowisko chłopa w Polsce za ucisk i niewolę.
Zwłaszcza raziła ich nierówność wobec prawa karnego, rzekome prawo
rozporządzania życiem chłopa. Zapewne oddziałała na tę opinię żarliwa walka o
zamianę główszczyzny na karę osobistą, prowadzona przez Modrzewskiego. Trzeba
rozróżniać prawo miecza, prawo sądu i kary aż do kary śmierci włącznie — od
prawa rozporządzania życiem, od prawa zadania śmierci bezkarnie. W Polsce
sędzią chłopa był pan. Nie sprzeciwia się to zasadniczo porządkowi prawnemu.
Natomiast są dwa inne prawa szlacheckie, które powodują zupełną w jednych
przypadkach bezkarność, w innych krzycząco nikłą karalność szlachty za
zabójstwo chłopa. Jedno zachodzi, kiedy pan nadużyje prawa miecza dla
dogodzenia — powiedzmy — zemście osobistej. Niema sądu, przed który można by
wtedy pana pozwać. Drugie zachodzi, kiedy szlachcic zostaje skazany za
zabójstwo chłopa: odpowiada wtedy grzywną pieniężną, stosunkowo nieznaczną.
Wprawdzie za zabójstwo szlachcica szlachcic dawniej płacił również tylko
główszczyznę, później odsiadywał rok wieży. To też Modrzewski walczył zarazem i
o zrównanie kary za zabójstwo chłopa z karą za zabójstwo szlachcica i o podniesienie
kary za zabójstwo w ogóle, o zniesienie główszczyzny i zaprowadzenie kary
śmierci. Nadto prawo miecza szlacheckie nad chłopem znajdowało stanowczy
hamulec w poczuciu prawnym społeczeństwa. Ostatnie badania w tej dziedzinie —
podobnie jak dawniejsze — nie znają wypadku, aby szlachcic skazał chłopa na
śmierć. Chłop oskarżony o zbrodnię, zagrożoną karą śmierci, zwyczajnie nie był
w ogóle sądzony przez pana, jeno przez gromadę, albo oddawany pod sąd grodu,
lub najbliższego miasta [16].
Bądź co bądź pozostało w Polsce XVI wieku nie tylko sądownictwo stanowe,
ale i normy nierówne wymiaru sprawiedliwości dla poszczególnych stanów,
pozostałe z czasów, kiedy rycerz miał większą wartość dla monarchy i dla
państwa niż rolnik. Jaskrawe wystąpienia o poprawę czy to publicysty
Modrzewskiego, czy to kaznodziei Skargi pozostały bez wyników. Świadczą tylko o
wysokim i w tym względzie poziomie elity polskiej. W kulturze ogółu trzeba
stwierdzić w tej dziedzinie cechę ujemną. Nadto — że w tej dziedzinie niema
postępu aż do w. XVIII, raczej cofanie się.
II.
Już w rozważaniach powyższych wykraczaliśmy poza sprawę formy rządu
samej w sobie, biorąc na uwagę nie tylko prawo, ale i jego wykonanie. Trawo
bowiem, mianowicie prawo stanowione, może być wyrazem dążeń ustawodawcy...
mniej lub więcej nieudałym. Przeto pozostać może w dziedzinie historii
prawodawstwa. Natomiast przedmiotem historii prawa jest to, co w życie weszło i
życie normowało.
W szczególności w demokracji miernikiem kultury politycznej jest
wykonywanie względnie zaniedbywanie praw przez uprawnionych, wykonywanie
samodzielne na pożytek własny i całości państwowej, albo pod kierunkiem
żywiołów przez prawodawcę — że tak powiem — nieprzewidzianych w tej roli.
Wiadomo, że formy ustrojowe mogą być nieprzystosowane do poziomu
kulturalnego uprawnionych albo do ustroju społecznego. W pierwszym przypadku
wszechwładztwo narodowe staje się łupem demagogów i przeradza się w ich
oligarchię. W drugim — masy zależne w życiu pozapolitycznym idą na pasku
potentatów i wytwarzają na ten znów sposób oligarchię. Zachodzi to zwłaszcza
wtedy, kiedy prawo polityczne nie rodzi się wyłącznie z potrzeb i stosunku sił
miejscowych, jeno recypowane jest przez oddziaływanie wyższej kultury na
niższą. Dla wyjaskrawienia rzeczy sięgnijmy po przykład z ustawodawstwa
społecznego. Ochrona pracy, nie poprzedzona kulturą pracy, nie wywalczona przez
tych, co mają za sobą nie tylko krzywdę, ale i swoją wartość społeczną —
wyradza się w to, co tak świetnie ujął poeta czystej wody przygodnie w dziele
beletrystycznym w powiedzeniu owego murarza, co to „nie na to tu jestem —
powiada — żebym robił, ino żebym zarabiał". Na takich żerują przywódcy
partyjni, wywalczając im tyle praw, ile potrzeba, aby stanowiska obrońców ludu
były niezbędne i wpływowe. Gorzej, jeżeli na społeczeństwo młode cywilizacyjnie
padnie wpływ kultury przejrzałej. Młody organizm społeczny staje się wtedy
podobny do ulęgałki, co to gnije od środka, już na drzewie, zdawałoby się w
polni życia. Żeby znów się powołać na najogólniejszą, bo artystyczną syntezę:
ktokolwiek przemyśli Mereżkowskiego rozdziały z Juljjana
Odstępcy o chrześcijaństwie średniowiecznym w krajach kultury
hellenistycznej, podminowanym subtelnymi herezjami w społeczeństwie na ogół
zbarbaryzowanym, kto potem przejdzie myślą proces zaszczepiania cywilizacji na
Rusi zrazu kijowskiej, a potem na moskiewskiej — ten wyrozumie łacno tragedię
narodu rosyjskiego: od Iwana Groźnego poprzez upadek wpływów polskich do Piotra
Wielkiego i od Mikołaja I poprzez ofiarną walkę tylu „postępowców"
rosyjskich do dzisiejszej niewoli w „Rzeczypospolitej Rad", w dzisiejszym
państwie „robotników i włościan".
Polskie prawo polityczne kształtowało się w walce żywiołów społecznych o
należne sobie stanowisko, o prawa, które odczuwały jako swoją potrzebę. Polskę
ukształtowała szlachta polska w wyniku przyrodzonego każdemu człowiekowi
dążenia do stanowienia o samym sobie i do wolności własnej. W XVI-tym wieku
możni, dzierżący stanowczą przewagę w senacie, zachowali jeszcze wielki
autorytet „starszej braci", ale stracili przewagę, stracili — krótko
mówiąc — władzę. Szlachta drobna nie wyzierała z poza pleców ziemian dobrze
osiadłych. Możnowładztwo nowe, magnateria, jeszcze się nie było wyhodowało na
kresach ukraińskich. To wszystko przyjdzie dopiero później znacznie. Kandydat
rzekomo szaraczków elekcyjnych — kniaź Michał, wielki ojca imieniem, został
królem... dopiero w drugiej połowie XVII wieku. W XVI-tym szlachta właściwa
zwycięża pańskie kandydatury austriackie, popiera swego wybrańca zjazdem
masowym, grozi gniewem swoim, jako gniewem ludu, „cesarczykom",
a nawet wywiera ten gniew, pozbawiając ich stanowisk i „chleba dobrze
zasłużonych". W drugiej połowie XVI wieku szlachta silniejsza była niż
panowie. Szujski niezręcznie czy nieściśle się wyraził, mówiąc, że jej
zwycięstwo 1562 i 1564 roku było chwilowe. Możnowładztwo polskie średniowieczne
było zwyciężone zupełnie i na zawsze. Toć znikło z oblicza życia tak, jakby do
cna wyginęło. Toć dopytać się nie można o potomków nie tylko onych Włastów na poły bajecznych i Jaksów udokumentowanych, ale i
tych, co chorągwie pod Grunwald prowadzili własne. Nawet bohaterowie kokoszej wojny nie zdobią drzew genealogicznych magnatów i
dzisiejszego „towarzystwa". Późniejsza magnateria, to w w. XVI albo jeszcze i w XVII dorobkiewicze, początkująca
plutokracja szlachecka, jeżeli nie nowo-szlachecka,
której jeszcze Czarnecki wymawiał, że z soli, tj. z dzierżawy żup solnych albo
z roli, tj. z kolonizacji pustek ukrainnych wyrosła. W XVI w. w Koronie „panowie"
— to senatorowie. Szlachta ma tylko takich przywódców, którzy z pośród niej na
czoło się wysunęli. Słowem ci, dla których prawa polityczne były przeznaczone,
korzystali z nich w myśl jeszcze nie wypaczonego prawa.
Można nawet powiedzieć, że korzystali zarówno z tych praw, które
pozwalały obywatelom Rzeczypospolitej bronić swoich interesów, jak i z tych,
które otwierały im wpływ na kierunek spraw państwa, że korzystali nie tylko z
prawa „niepozwalania", ale i z pola twórczej pracy państwowej.
Zasadnicza koncepcja polska stosunku wzajemnego trzech stanów sejmowych
wyznaczała rolę czynną królowi. Do niego należy propozycja, do senatu rada, do
izby poselskiej zgoda lub sprzeciw. Byłoby zadaniem wdzięcznym zbadać z tego
punktu widzenia polską politykę zewnętrzną i wewnętrzną XVI wieku, zbadać
inicjatywę sejmową i stosunek sejmowej do sejmikowej i ustalić, azali było tak,
a raczej — z góry zmieniając pytanie — do jakiego stopnia było inaczej.
Dotychczas wiemy tylko, że sprawy takie, jak wojna turecka, zajmowały szeroką
opinię szlachecką, że wielka sprawa egzekucji praw we wszystkich swoich
rozgałęzieniach była dziełem przeważnie izby poselskiej. Wolno może wyrazić
tylko przypuszczenie, że wynik szczegółowych badań zapewne byłby taki, że
inicjatywa w zakresie polityki zagranicznej bywała zwykle dziełem króla,
ministrów, zwłaszcza kanclerza i doradców królewskich w ogóle: demokracja — jak
wiadomo — jest zwolenniczką polityki pokojowej, zachowania status quo. Natomiast
w polityce wewnętrznej okazałaby się z pewnością przewaga elementu społecznego,
inicjatywa obfitsza i bardziej energiczna niższych pokładów warstwy rządzącej,
mianowicie szlachty — znów tej, która brała świadomy udział w parlamentaryzmie,
tj. szlachty właściwej.
Taka harmonia pomiędzy założeniem a wynikami, pomiędzy prawem a
wykonaniem, tłumaczy się naturalnością polskiego rozwoju politycznego: tom, że
prawa zdobyła sobie warstwa, zdolna z nich korzystać. Mówiliśmy, że na to, aby
je zdobyć, musiała szlachta posiąść siłę i świadomość polityczną, to jest
świadomość tej swojej siły oraz zrozumienie spraw politycznych, z którego
wynika własny sąd o tym, jak powinny być prowadzone, poczucie, że trzeba zdobyć
udział w kierowaniu niemi. Jeżeli to jest warunkiem pomyślnej walki o udział we
władzy, to nie wystarcza do pomyślnego dla państwa korzystania z tego udziału.
W demokracji obok przygotowania umysłowego potrzeba jeszcze właściwości czy
cnoty szczególnej, którą nazwałbym dyscypliną demokratyczną albo karnością w
życiu zbiorowym. Potrzeba jej tak bardzo, że jej poziom może być osobnym
miernikiem kultury politycznej społeczeństwa. Demokracja bez tej cnoty nie jest
zdolna do działania, bez niej współudział mas w rządach prowadzi do zastoju
albo do anarchii, jeżeli nie do zamaskowanej oligarchii. Dlatego demokracja
jest drogą trudniejszą[17].
Nie pomogą tu nawet żadne cenzusy umysłowe: recta
ratio nie ma więcej widoków powodzenia dziś w kolegium wydziału prawa, niż
przed czterema wiekami na sejmiku szlacheckim.
Na czym polega karność demokratyczna — nie wiadomo. Bo jest to coś
całkiem innego, niż karność wobec władzy. Tu chodzi o to, czego z pewnością tak
brakło Polsce wieków późniejszych, czego jej tak bardzo brak obecnie: tu chodzi
o pewien umiar w obstawaniu przy swoim prawie — i więcej jeszcze — o pewien
umiar w obstawaniu przy swoim zdaniu o sprawie publicznej. Chodzi o ustąpienie
wtedy, kiedy wytrwałość czy upór, czasom kiedy samo zaznaczenie przeciwnego
zdania — szkodzą sprawie publicznej, już to osłabiając stanowisko państwa na
zewnątrz, już to niszcząc pewne siły wewnętrzne, cenne choć nieważkie,
rozstrajając państwo.
Czy można mówić o takiej dyscyplinie w Polsce, w kraju, w którym
panowała zasada jednomyślności? Odpowiedź wypadnie, że właśnie przy
obowiązującej jednomyślności karność obywatelska ma szerokie i nie tylko
szerokie, ale i wdzięczne pole do działania. Przy zasadzie większości brak
karności wyraża się tylko w nastrojach nieprzejednanych wobec przeciwnika,
niechętnych wobec państwa, a jeżeli w czynach, to w takich, co godzą w prawo —
w jego treść istotną albo i wprost łamią je otwarcie. Przy zasadzie
jednomyślności opozycja musiała sama hamować się, aby nie gubić wspólnej sprawy
sejmikowej czy sejmowej. Miałem niedawno sposobność ogłosić wyniki swoich badań
o tym przedmiocie, chociaż jeszcze bez szczegółowego uzasadnienia. Nie będę
zatem powtarzał tutaj owego skrótu. Podkreślę tylko, że prof. Balzer
stwierdził, że w w. XVI na sejmach uwzględniano
sprzeciw większych i poważniejszych grup, natomiast „jeżeli liczba przeciwników
pewnej uchwały była bardzo nieznaczną, przeprowadzano ją wbrew ich oporowi i
stanowiono odnośną konstytucję, wiedząc z góry, iż postanowienie takie nie
wzbudzi dalej idącego niezadowolenia i oporu wśród społeczeństwa
szlacheckiego" [18].
Ze studium nad sejmikami owego czasu wynikałoby, że dodatnie wyniki polskiego
parlamentaryzmu ówczesnego — sejmy dochodzące z całymi szeregami uchwalonych
konstytucji — zawdzięcza się nie tyle takim zamachom na prawo mniejszości, ile
ustępliwości samej mniejszości, ustępliwości tym większej, im mniejszość była
mniejsza, im płytsze było jej przekonanie, im bardziej partykularna sprawa, im
ludzie słabsi umysłem i charakterem. Nadto moralność polityczna polska wieku
XVI nakazywała w razie sporu szukać takiego medium, na które by mogła
nastąpić zgoda wszystkich. Nie głosowanie „za", ale zgoda, wyrażona choćby
przez zamilknięcie. Otóż ta zasada moralności polityczna, czyli dyscyplina
obywatelska, oparta na moralności politycznej, była snąć w Polsce XVI wieku
dość silna, skoro tyle i to drażliwych spraw umiały załatwić sejmiki i sejmy
owego czasu. „Zapieranie się” jednostek, więc stawanie przy swoim prawie,
udaremnianie uchwał większości, to zjawisko w tych czasach niebywałe. Zasada
jednomyślności rozumiana była — rzec można — jako przymus zgody, przymus
wynalezienia owego kompromisowego medium. Tyle co do wykonania zasady
demokratycznej.
Miernikiem wykonania zasad liberalnych najważniejszym jest niewątpliwie
stopień praworządności. Dla owych czasów, a dla Polski w szczególności, należy
to zagadnienie podzielić według dwóch dziedzin. Jedna, to panowanie prawa w
stosunkach pomiędzy przedstawicielami władzy państwowej a obywatelami, druga,
to panowanie prawa w stosunkach pomiędzy obywatelami wzajemnych. O pierwszym —
zdaje się — nikt z badaczy w ogóle nie mówił. Tak nam się wydaje prostym i
naturalnym, że to Wenecjanin nie wiedział dnia ani godziny, kiedy z wspaniałych
sal pałacu dożów dostanie się do podziemi tegoż
pałacu „nocą bez świadków, cicho, po kryjomu". Tak nam się wydaje
naturalnym, że tragedia Toski rozgrywa się nie w Polsce, że Kabale und Liebe, że to wszystko, co
tak dobrze znamy z historii, z literatury i z zabytków Zachodu — jest dla
Polaka opowieścią egzotyczną, że Polak musiał zmyślić pozór romansu kozaka z
wojewodziną, aby mieć europejski temat do wstrząsającego dramatu. A to wszystko
działo się wśród przodujących narodów Zachodu, a to wszystko działo się i o
miedzę od Polski. Więc godzi się stwierdzić w tym tutaj szeregu przypomnień, że
w Polsce o gwałtach królów, ministrów czy starostów nie słychać w ogóle, że w
Polsce młynarz królowi nie groził sądem, bo mu król nie groził wywłaszczeniem.
Dodajmy, że causae fisci,
sprawy ze skarbem rozsądzał król na sądzie sejmowym, in facie totias Reipublicae. W Polsce
ponad królem jest prawo.
Inaczej było w stosunkach pomiędzy obywatelami. Krewkie temperamenty
owego czasu, brak dostatecznej siły wykonawczej, wywoływały nieraz gwałty,
utrudniały dochodzenie sprawiedliwości. O czasach późniejszych mamy całe
studium o nieposzanowaniu prawa przez obywateli. Sądzę, że inaczej było jeszcze
pod koniec XVI wieku, że inaczej było, dopóki potęga możnowładztwa nie zaczęła
rozsadzać wszelkich ram prawa. Sądzę na tej podstawie, że instrukcje sejmikowe
XVI wieku niewiele zawierają skarg na gwałty w tym czasie, a zajmują się niemi
gorliwie. Znam szczegółowo przebieg dwudziestu kilku sejmików na przestrzeni od
1572 do 1596 r. Dwie tylko sprawy tego rodzaju są poruszane: jedna o pojmanie i
pastwienie się kilku szlachty nad przeciwnikiem publicznie podczas jarmarku,
druga — o nieszkodliwe ale hańbiące pobicie szlachcica przez wojewodę i
starostę zarazem.
Ostatni, w oczach wielu ostateczny miernik, to stopień sprawności
machiny państwowej. Niższy od pewnego minimum — może spowodować upadek państwa
i dlatego był w Polsce porozbiorowej tak długo miernikiem jedynym niemal dla
wszystkich. Przerósłszy rzeczywistą potrzebę — czyni z państwa Molocha, gorzej,
bo zmorę, bo abstrakcję, która istnieje sama dla siebie, a dławi wszystko w
państwie i gdziekolwiek ramię jego sięga — nigdy nienasycone w swojej
pożądliwości.
Miernik sprawności jest może najtrudniejszy do zastosowania. Toć trzeba
sobie odpowiedzieć na pytanie, w jakim zakresie państwo wyzyskało lub nie
wszelkie swoje możliwości z powodu dostatecznej lub niedostatecznej sprawności
aparatu państwowego. Podkreślam to, bo zbyt często postępowano u nas nie dość —
powiedziałbym — sumiennie w stosunku do dawnych pokoleń. Wymieniano zadania,
które dziś widzimy, że były wskazane, i potępiano ówczesnych polityków za to,
że tych zadań nie docenili czy nie dostrzegli, społeczeństwo całe za to, że w
tym kierunku nie poszło. To wszystko, nie bacząc, czy wówczas można było
dostrzec te zadania i znaczenie ich na przyszłość, nie bacząc na to, czy
spełnienie ich leżało w granicach rzeczywistych możliwości ówczesnych. Zbyt
często stosowano u nas miarę bohaterską do jednostek, miarę zupełnego zaparcia
się — do pokoleń, jako miarę, której można wymagać zawsze i od każdego.
Tymczasem, aby ocenić sprawność organizmu państwowego potrzeba co najmniej: 1)
przez porównanie ustalić żywotność inicjatywy; 2) zbadać ściśle dzieje
inicjatywy: pytając, czy wydała owoce lub nie z powodu dostatecznej lub
niedostatecznej sprawności organów państwa.
Zdaje się, że na porównaniu z innymi państwami Polska XVI wieku nie
wyszłaby źle: mam na myśli przede wszystkim Rzeszę niemiecką z jej bezradnością
w najdonioślejszej sprawie owych czasów — niebezpieczeństwa tureckiego; mam na
myśli stosunek sprawności naszej i rześkiej w sprawie mniejszej, ale przecież
także nie byle jakiej wagi — w sprawie Inflant.
III.
A teraz sięgnijmy do głębi: jaka ideologia była podstawą polskiego prawa
politycznego, jaki ideał życia zbiorowego przyświecał twórcom i uczestnikom polskiego
związku państwowego? Bo prawo każde, polityczne zwłaszcza, ma za podstawę
słuszność, a za cel dobro, bo usiłuje dać każdemu to, co mu się należy, a
skłonić wszystkich, aby działali dla szczęścia wspólnego.
Sprawa jest ważna, aktualna nie tylko naukowo, ale i politycznie. Bo co
innego jest ideał polityczny, a co innego to jego ujęcie, ta próba osiągnięcia,
jaką jest forma rządu, instytucje w dążeniu do tego ideału ustanowione.
Swobodna twórczość prawno-państwowa usiłuje wcielić ideał polityczny w konkretny
kształt ustroju państwowego. Usiłuje go zrealizować. Atoli nawet wieszcz
natchniony żali się, że „język kłamie głosowi, a głos myślom kłamie". Tak
i urządzenia polityczne nie dościgają ideału, nieraz go nawet paczą. Praca
wieków polega na szukaniu takiej formy, która by nie w teoretycznej koncepcji,
ale w życiu, w wykonaniu prawa politycznego dała wyniki odpowiadające temu, co
za słuszne i dobre uważamy.
To toż niedoskonałość, a nawet i szkodliwość tych form nie przesądza o
wartości celu, jaki miały osiągnąć, ani o tego celu osiągalności. Forma
polityczna jest dzieckiem czasu, natomiast zasada, którą wyraża — może być
drogowskazem wieków.
Mówiąc o polskiej ideologii prawno-politycznej, nie będę szukał
porównań, nie będę mierzył poziomu, oceniał, ni sądził. Rozumiem, że te ideały
są nasze tak samo, jak były przodków naszych. Gdybyśmy je chcieli oceniać,
byłoby tak, jakbyśmy sądzili sumienie własne, artykuły wiary własnej. Ideał
zbiorowości, tak jak ideał jednostki, to jest to, w co jako w najlepsze, wierzy.
To też możemy go tylko wypowiedzieć, stwierdzić, jaki jest.
I to nie jest łatwe, bo ten ideał tkwi głęboko w istocie moralnej
zbiorowości i składających ją jednostek, bo nie zawsze znajduje swój wyraz
jasny i świadomy, bo wypływa z nie wyrozumowanych tęsknot, których projekcją
jest ten ideał życia zbiorowego, do którego naród dąży, według którego chce
ukształtować rzeczywistość. Naród polski przeszedł przez takie klęski i przez
takie udręki, że przyszedł czas — niedawno, ciążą nad nami jego smugi ostatnie
— kiedy postawił nad swoim ideałem politycznym znak zapytania, azali nie był
tragicznym omamieniem, zali nie trzeba go porzucić i szukać innego we wzorach
obcych, we wnioskach z doświadczeń przeżytych. Przyszedł czas, że go się
usiłował zaprzeć przed światem i przed sobą samym. Atoli i teraz jeszcze
wystarczy Polakowi wejrzeć pilnie w duszę własną, aby w niej wyczytał to samo,
co przed wiekami, pojęcie sprawiedliwości pospolitej, te same wstręty i te same
umiłowania.
Kościec ideowy polskiego ustroju jest wyraźny: są to ideały wolności i
równości, w których państwo chowa obywateli oraz gotowości do poświęcenia
wszystkiego, „gardeł i majętności naszych" — które obywatele winni są
swojej Rzeczypospolitej.
Dążenie do wolności wyraziło się zarówno w gwarancjach swobody, jak w
prawach politycznych szlachty. Wolnemu obywatelowi nic nie powinno być
narzucone. Stąd wolna elekcja viritim, stąd
nieważność praw, na które król nie uzyskał zgody izby poselskiej. Stąd brak
stałych podatków, a tylko doczesne sejmowe, na które nastąpiła zgoda
powszechności, i tylko owe dwa grosze z łanu, in signum
dominii et proprietatis, niemal
symboliczne tylko. Stąd rozmaitość praw w Rzeczypospolitej, stąd koncepcja unii
— związku wolnych państw, stąd wreszcie tolerancja religijna. Jestem
przekonany, że psychologicznym zaczątkiem prawa o wolności wyznania w Polsce
było szlacheckie „co komu do tego, jakiego ja kaznodziei chcę słuchać i jakiego
u siebie trzymam?"
Dążenie do równości politycznej, wypływające z poczucia godności
własnej, wyraziło się w przekreśleniu politycznym nierówności majątkowej i tzw.
społecznej w ogólności. Niesłychana to rzecz indziej, aby potężny pan był równy
wobec prawa politycznego najuboższemu ze swoich dzierżawców. Zarówno na
sejmiku, jak w sejmie, na konwokacji, na elekcji, w konfederacji. To samo wobec
sądu. Nie wytworzywszy feudalizmu — zależności człowieka wolnego od kogokolwiek
prócz dzierżyciela władzy publicznej — broni się Polska przeciwko recepcji
feudalnych instytucji, nie pozwala na nadawanie urzędów członkom rodziny
królewskiej, zakazuje tytułów. Nikt nie ma być „lepszy" od obywatela
polskiego.
Wymóg poświęcenia wyraża się w obowiązku służby zbrojnej na własny koszt
iuxta posse sua wszystkiej szlachty pod groźbą utraty praw stanu.
Zatem górne ideały, atoli wcielone w prawa wyłącznie szlachcie służące,
w zamian za obowiązek już wówczas spełniany wyjątkowo tylko.
Jeszcze w XV wieku szlachta drogo opłacała swoje przywileje. W XVI-tym
już pospolitym ruszeniom nie chadzała, podatki na wojnę uchwalała rzadko. A
jednak nie-masz fałszu w jej uprzywilejowaniu „w radzie”. Zanim narody
cywilizowane doszły do zasady powszechnego głosowania, uzależniały prawa
polityczne od rozmaitych cenzusów. Chodziło o uchwycenie kwalifikacji do
korzystania z tych praw ku pożytkowi publicznemu, o sposób wyodrębnienia z
pośród ogółu tych wszystkich, którzy do tej zdolności dorośli. W Polsce za
cechę rozpoznawczą, za gwarancję tej zdolności przyjęto pochodzenie
szlacheckie. Rozumiano, że mężni mężnych, zacni zacnych rodzą. Rozumiano, że
warunek krwi szlacheckiej, to warunek krwi zacnej, to gwarancja wyższej
wartości moralnej, gwarancja poczucia odpowiedzialności obywatelskiej.
Smoleński nazwał wyłączność szlachecką praw politycznych po prostu cenzusem
moralnym. Jakoż takim był niewątpliwie w założeniu, w poczuciu ludzi
ówczesnych. Nie majątek, nie wykształcenie, posiadanie rodziny i t. p., do
których w swoim czasie inne prawodawstwa przywiązywały prawa polityczne, jeno
warunek zacności przyrodzonej, upatrywany w szlacheckim pochodzeniu.
Posłuchajmy, jak Jan Krasiński w r. 1574 z całą szczerością i naiwnością
uzasadnia przed obcymi słuszność tego warunku: „Niegodną bowiem byłoby rzeczą z
niskiego gminu urzędników stanowić i tych za zdolnych do rządzenia
Rzeczypospolitej uważać, którzy za zyskiem gonią i podłym oddają się
rzemiosłom, zwłaszcza że lud, zaniedbując rzeczy publiczne, prywatnych celów i
prywatnej korzyści tylko szuka; sądzi bowiem, że to, co jest własnością
wszystkich, do nikogo nie należy. Przy tym lud jest zmiennej i niepewnej
wierności, to na jedną, to na drugą stronę łatwo przechylając się”[19].
Dlatego to Polska przeszła do ustroju zasadniczo nowoczesnego za zgodą
dotychczas uprzywilejowanych. Wystarczyło szlachcie zrozumieć, że zacność nie
jest jej wyłącznym udziałem, więcej, że urodzenie szlacheckie tej zacności nie
gwarantuje, aby oparła prawa polityczne na innym cenzusie: wartości społecznej,
aby je nadała nie szlachcie — mieszczańskiego pochodzenia ziemianom, oficerom,
urzędnikom i mieszczanom, zasłużonym w pracy obywatelskiej, a nawet w
zawodowej, zarazem odejmując je szlachcie bez ziemi i bez stanowiska
społecznego[20].
IV.
Takie były podstawy i ramy polskiego życia politycznego. Nie dziw, że
było bujne i płynęło wartko. Niestety nie jest zbadane ani ze strony swojej
organizacji, ani co do swego poziomu. Nie mamy o nim studiów monograficznych.
Nikt nie zbadał, jakiem środowiskiem politycznym był dwór królewski i czynne
przy królu urzędy centralne. Chociaż materiału jest dużo: dowodem chociażby
erudycyjne dramaty Rydla. Nie wiemy, jak się rodziła inicjatywa polityczna
rządu. Zaledwo wiemy, kto go stanowił: król,
marszałkowie, kanclerze i rezydenci senatorowie, zmieniający się co pół roku, i
każdy senator, który zechciał „bawić przy boku królewskim”, bo dopuszczany był
także do rady. Wiemy, że ten i ów król miał nadto zaufanych doradców
nieurzędowych, o których usunięcie ze dworu zdarzało się, że wytaczano formalne
żądania na sejmach i na sejmikach, zwłaszcza jeżeli to byli cudzoziemcy (sprawa
Vesselenyi'ego za króla Stefana).
O dworach pańskich wiemy raczej jakie były ich obyczaje, niż jaka rola
polityczna, niż co znaczyły jako ośrodki życia politycznego. Brak nam i tu
studiów, które by wykazywały, o ile na tych dworach kształtowało się to, co
rozstrzyga o polityce państw demokratycznych: opinia publiczna w sprawach
publicznych.
A cóż mówić o dworkach szlacheckich?
Szczęściem doszły nas wiadomości wcale obfite o najważniejszych
kuźnicach życia politycznego: o sejmach i sejmikach.
Ale i te wiadomości nie są opracowane z punktu widzenia zagadnienia
niniejszego.
To zagadnienie — kultury życia politycznego — sprowadza się, dla wieku
XVI-go, podobnie jak dla naszych czasów, do wielkiej sprawy opinii publicznej —
powiedzmy po polsku: zdania pospolitego. W jaki sposób się urabiało, jakie
zataczało koła, jaki wywierało wpływ? W ustroju takim, jak Rzeczypospolitej
polskiej, gdzie rozstrzyga o sprawach państwowych ostatecznie izba poselska z
wyborów szerokiej warstwy szlacheckiej — opinie panujące w tej warstwie mają
rozstrzygające znaczenie dla polityki państwa.
Opinie te wyrabiają się rozmaitymi drogami. Innymi dla górnej warstwy
stanu uprzywilejowanego, innymi dla średniej, innymi dla niższej. Dla
wszystkich odmiennymi od dzisiejszych z powodu nieporównanie niższego poziomu
dróg komunikacji.
Polska XVI wieku nie zna jeszcze czasopism ani sieci pocztowej. Dlatego
zupełnie inne jest życie polityczne ówczesnego „towarzystwa” czyli high life'u, niż ludzi, którzy ani nie posiadali wielkich
majątków, ani nie piastowali urzędów koronnych czy litewskich. Ta górna warstwa
podróżuje często, widuje kolegów-dygnitarzy i krewnych, bywa w środowisku
naczelnym kraju — na dworze królewskim i na dworach rozmaitych panów. Ci ludzie
mają na utrzymywanie rozległej, mniej lub więcej stałej korespondencji, bo mają
na pisarzy, a zwłaszcza na posłańców. Ci ludzie miewają swoich korespondentów w
środowiskach, które ich szczególnie interesują: taki marszałek Opaliński
otrzymywał stale wiadomości ze dworu, a w czasie wojny z obozu królewskiego,
przesyłane przez człowieka świetnie powiadomionego a władającego przednio
piórem opowiadawczym. Z listów księdza Jana Piotrowskiego, sekretarza
królewskiego, do Opalińskiego powstał cały szereg ksiąg-kopjarjuszy,
z których jedna znana jest pod tytułem dziennika ks. Jana z wyprawy pskowskiej,
choć równie dobrze dziennikiem można nazwać i te. jego listy, które wydał ks.
Polkowski pośród Spraw wojennych Stefana Batorego i te, które wydane nie
zostały. Tacy korespondenci byli szczególnie czynni na sejmach, jeżeli patron
nie był obecny, tacy i im podobni wysyłani byli na ważniejsze sejmiki, aby z
obrad spisali diariusz. Znane są liczne diariusze sejmowe — prawie wszystkie
takiego właśnie pochodzenia, znane są nieliczne tegoż charakteru diariusze
sejmikowe.
Oczywista, że ludzie, mający takie środki i sposobności porozumiewania
się — tworzyli jedno na cały kraj koło opinii publicznej.
Inaczej szlachta jedno- czy paru-wioskowa. Dla tej głównym źródłem
wiadomości politycznych i sposobnością wymiany zdań, urabiania sobie przekonań
— były wyłącznie zjazdy, mianowicie partykularne. To, co zaznaczyłem na wstępie
o odpustach, jarmarkach i rokach sądowych, ważne jest
nie tylko dla wieku XIV i XV, ale z pewnością i dla XVI. Toć pod koniec XVI w.
posłowie sejmowi składali relację swoim wyborcom na rokach
sądowych — tak jakby to było zgromadzenie pospolite, tak jakby to był sejmik.
Dopiero w r. 1589 ustanowiono sejmik relacyjny, ściślej: nakazano składanie
relacji na sejmiku deputackim, z czego rozwinął się sejmik relacyjny[21]. Musieli ludzie zgoła tłumnie gromadzić
się na roki, mimo że istniały już sejmiki, a więc
zjazdy urzędowe i wyłącznie przeznaczone na urabianie opinii o sprawach
bieżących w gronie powszechności szlacheckiej całego powiatu sejmikowego, tj.
całego okręgu parlamentarnego. Widocznie odczuwano potrzebę zgromadzania się na
luźne pogawędki, nie krępowane urzędowym programem, a zwłaszcza urzędowym
porządkiem obrad.
Polska XVI wieku niewątpliwie nie znała stronnictw politycznych, grup,
które do wspólnego celu postanawiają dążyć solidarnie, rozstrzygając w sposób
organizacyjny zagadnienia sposobu, tak zwane taktyczne.
Nie dorosła do tego — że tak powiem — technicznie, nie uznawała takich
związków zasadniczo. Pierwszym nakazem moralności politycznej było wtedy
przystępować do obrad publicznych non praeiudicato
animo, z umysłem nie-uprzedzonym, bez
zamierzonego celu, bez powziętego z góry mniemania. Dopiero wysłuchawszy rad
starszej braci, wypowie każdy swoje zdanie, a wysłuchawszy jeszcze następnych
mówców, zgodzi się na to, co będzie „ku dobremu Rzeczypospolitej".
Istniały tylko luźne a doczesne prądy polityczne, na ich tle obozy
polityczne o określonych hasłach, ale bez szczegółowych programów i bez
wspólnej metody działania. Istniały orientacje wcale trwałe w swoich sympatiach
i antypatiach, istniały wreszcie fakcje polityczne, oparte na solidarności krwi
i na stosunku klienteli, już to materialnej, już to ideowej. Poza tym
temperament bojowy lub zgodny nader często, jeżeli nie najczęściej grupował
jednostki „za" lub „przeciw" tym, co rządzili.
Prądem politycznym był ruch egzekucyjny. Była to polityczna Sturm- und Drangperiode. Hasło
egzekucji przeciwstawiano istniejącemu stanowi rzeczy, zwalczano bierność i
żywioły, dla których ten stan rzeczy był dogodny. Dlatego nie nazwałbym takich
zjawisk nawet kierunkami politycznymi. Byłoby to określenie zbyt ścisłe. Egzekucjoniści i im podobni mieli tylko wspólne hasła
takie, jak: zacieśnienie unii, poprawę skarbowości kosztem kapitalizmu
możnowładczego, uporządkowanie sprawy religijnej na zasadach tolerancji. Nie
byli to ani radykałowie ...ani zachowawcy. Nawet świadomości postępu nie
posiadali. Niepodobna przypuścić, aby ich zachowawcze hasło egzekucji było
obłudą, aczkolwiek nie odpowiadało rzeczywistości; było złudzeniem z pewnością.
Ściślej spojone były grupy, opierające swoje postępowanie polityczne na
sympatiach i antypatiach do pewnych sił politycznych, więc to, co dziś nazywamy
orientacjami. Taką grupą byli cesarczycy i
stronnictwo szlacheckie — Batorjanie, zwolennicy
Piasta, czy jak ich lepiej nazwać. W świadomej obawie przed dążnościami
absolutystycznymi domu rakuskiego, w podświadomej dbałości o narodowy charakter
państwa, w wyrobionym w toku walk poprzednich antagonizmie z możnowładztwem,
grupowały się tu żywioły szlacheckie i na szlachcie się opierające. Przetrwały
w gronie, zdaje się, mało zmienionym okres trzech elekcji.
Jeszcze ściślejsze były fakcje. Obejmowały krewniaków pomiędzy sobą oraz
możnych i ich klientów. Pokrewieństwo było wtedy siłą potężną. Ludzie złączeni
krwią stawali we wzajemnej obronie bez zastanowienia, instynktownie czy z
poczucia wyższego obowiązku. Klientela — zależność materialna — zawsze wpływa u
cyników świadomie, u ogółu podświadomie na przynależność polityczną. Stąd w
wieku XVI takie ugrupowania, jak Zborowczyków i Zamojszczyków, złożone z krewnych i powinowatych, z tych
„co z nimi pijali i pijają" (diariusz Zamojszczyka
o Zborowczykach), z dzierżawców, z sług szlacheckich
itp. Nadto z takiej klienteli ideowej, jak dawni podkomendni towarzysze broni i
wielbiciele polityczni. Byłoby ciekawe zbadać, jaką trwałość mają te
ugrupowania. Akta sejmikowe zdają się wskazywać, że niezupełną.
„Wiecznych opozycjonistów" znamy aż nadto dobrze z czasów
najnowszych i własnych. Taki p. Jakub Niemojowski,
taki Stanisław Kazimierski, wiadomo gdzie w każdym ustosunkowaniu politycznym
się znajdą. Za Batorego będą zwalczali podatek na wojnę, będą bronili
Zborowskich, za Zygmunta będą uczestniczyli w zjazdach nielegalnych. Za
Stanisława Augusta wcielą się z pewnością w Suchorzewskich,
za Mikołaja być może odrodzą się w szlachetnej opozycji kaliskiej...
Słowem społeczeństwo polskie XVI wieku nie było zorganizowane
politycznie. Stąd wielkie znaczenie wybitnych jednostek o kierowniczej woli, a
umiejących powodować tłumem, stąd wielkie znaczenie zdolnych demagogów. Tacy
ludzie, jak Zamoyski, osiągają stałe wpływy, doraźne — niejako na każdym
zjeździe z osobna — tacy trybuni na krótką metę, jak dwaj wymienieni właśnie
powyżej.
Rozgrywki odbywały się przede wszystkim i głównie na sejmikach, w
normalnym trybie rzeczy na przedsejmowych. Na sejmach ścierały się i zwalczały
opinie, skrystalizowane już na sejmikach. To też sejmiki są najciekawszym
zjawiskiem z dziedziny polskiej kultury politycznej — zarówno ze strony
rzeczowej, bo tu rozstrzygały się losy sejmów, jak i ze strony postaci, bo tu
najlepiej przyjrzeć się można kulturze polskiego życia politycznego.
Na początku było — jak wiadomo — postanowienie królewskie o zwołaniu
sejmu. Zanim ostatecznie zapadło, rozsyłał król lilterae
deliberatoriae do senatorów większych, pytające o
radę co do miejsca i terminu sejmu. Uzasadnienie zamierzenia królewskiego
bywało niejakim powiadomieniem, czego król od sejmu chce i czego się po nim
spodziewa. Niebawem następował akt drugi: ekspedycja sejmowa, a w niej m. i.
propozycja królewska na sejmiki, zawierająca rządowe expose stanu spraw
zewnętrznych i wewnętrznych oraz zadań sejmu na tym tle, propozycja materii,
jakimi zająć się powinny najprzód sejmiki, potem
sejm, z zaznaczeniem kierunku, w jakim powinno by pójść rozstrzygnięcie.
Propozycja, przesłana upatrzonemu przez kancelarię, względnie przez miejscowego
starostę przyszłemu posłowi królewskiemu na sejmik, zapewne bywała podstawą
przed sejmikowych rozmów, a czasem — pobudką do agitacji, starannie
zorganizowanej. Zdarzała się wyjątkowo, bo uważana była za czynność nielojalną.
Znam list czynnego męża politycznego, który tuż przed sejmikiem wyjechał ze
swego okręgu, bo „praktyki nie zaczął". Agitacja rozsiewa niepokojące
pogłoski o zamiarach przeciwników, nawołuje do skupiania się około autorytetów
swojej strony. Pierwszym wynikiem tego przygotowania jest wjazd do miasta
przywódców fakcyjnych wspólny i w otoczeniu zwolenników. Taka ot manifestacja
siły i zwartości fakcji, niczym pochód partyjny w w.
XX. Niczym, bo na sejmiku rozstrzyga autorytet, onieśmielający
kontra-decydentów, więc wszystko, co go jednej fakcji nadaje, waży niemal
bezpośrednio na szali zwycięstwa.
Przepisy i zwyczaje „porządku” obrad sejmikowych dbają o wolność obrad,
o czystość wyborów, o autentyczność uchwał.
O bezpieczeństwo przed terrorem dba starosta miejscowy ze swoją siłą
zbrojną. Ogłasza nawet artykuły szczególne, na podobieństwo marszałka na elekcji.
Prywatne oddziały zbrojne nie powinny się znajdować w mieście sejmikowym. Poseł
królewski, spełniwszy poselstwo, opuszcza koło obradujące. Senatorowie,
wygłosiwszy swoje wota, również usuwają się albo rycerstwo odchodzi od nich,
aby zatoczyć własne koło. Poseł przedstawia królewski program prac sejmu,
senatorowie udzielają swoich rad, rycerstwo uchwala instrukcję i petita, poczym (nie przedtem, jak
je pomawiano) wybiera posłów. Senatorowie stwierdzają, że wszystko odbyło się
według wymagań prawa, że instrukcja jest rzeczywiście wyrazem woli
zgromadzonych.
Obrady odbywają się w porządku ściśle ustalonym: senatorowie przemawiają
w kolei tej samej, co przy królu, rycerstwo w porządku, w którym je wzywa do
zabrania głosu marszałek, względnie, w którym kto zajął miejsce w kole. Dopiero
w razie sporu o konkluzję zaczyna się dyskusja wolna.
Zasada jednomyślności wydaje jeszcze wtedy inne owoce, niż później,
zwłaszcza na sejmikach. Jak to już pisałem, przymus dojścia do zgody, groźba
utraty przez województwo głosu w sejmie, zmusza do „zgody", wyrażającej
się np. w wyborze posłów z obu walczących obozów w stosunku do energii
politycznej, jaką który rozwinął.
O awanturach krwawych, których pełna jest wyobraźnia czytelnika pism
historycznych XIX wieku, ilekroć myśli o sejmikach — nie słychać w owe czasy.
Mamy nawet świadectwa pośrednie, że się nie zdarzały. Bo niepodobna sobie
wyobrazić lepszej okazji do takiego wybuchu, jak sejmiki przedsejmowe 1584
roku, zwłaszcza proszowski. Rodzina Zborowskich chciała za wszelką cenę pomścić
śmierć Samuela, zarazem odegrać się politycznie po odsunięciu od wszelkiego
wpływu dzięki Zamoyskiemu. Rodzina potężna, rozporządzająca w Krakowskiem
licznymi pocztami sług zbrojnych i wielką rzeszą klientów i przyjaciół.
Wystąpili też z całą potęgą: „wszytek prawie kościół swymi sługami i
hajdukami okupowali, hajduki z rusznicami i z pułhaki
z zapalonymi knotami dwiema rzędoma przez kościół,
jako długi jest, postawiwszy, a drugie na ołtarzach, na chórze i na organach
także z strzelbą rozsadzili. W tym też zgromadziło się do nich bardzo wiele
rycerstwa województwa tutejszego, które wszystko było factionis
Zboro-vianae a prawie clientes
Zborowskich”. Wytworzyła się atmosfera taka, że kiedy Krzysztof Zborowski
samowolnie zabrał głos, „tak wszyscy umilkli, nemine
indicente illis silentium, że nie tylko żaden w całym kościele nic
szeptał, ale też i bezpiecznie nie oddychał". Krzysztof przedstawił skargę
panów Zborowskich, w której ścięcie Samuelowe określone było jako gwałt nad
prawem i wolnością i postępek okrutny. Ale to wszystko było tylko
przygotowaniem do ataku głównego. Na cmentarzu, gdzie szlachta wyszła z
kościoła na obrady koła rycerskiego, stanął wóz wysoki kirem okryty, na nim
trumna cynowa z ciałem Samuela. Przed tym wozem żałobnym pacholąt dwoje —
sieroty po zeszłym tragicznie niedawnym przyjacielu królewskim. Przyznać
trzeba, że taka inscenizacja — choć teatralna, jakbyśmy dzisiaj powiedzieli, a
raczej właśnie dlatego, choć melodramatyczna w ujęciu, ale rzeczywiście
tragiczna w istocie swojej — musiała olbrzymie robić wrażenie. A tu na tle tej
żałobnej kompozycji wystąpił mówca widać doświadczony i — co ważniejsza —
człowiek potężny a zdeterminowany do ostateczności. „Kanclerza nie zwał inaczej
jeno tyranem”, wypowiedział przeciwko niemu wszystko, „co tylko przedtem passim
spargebant in vulgus” Mówił
„ozdobnie i wymownie... więcej niźli godzinę zegarową”, a mowa ta „wszytka była
chytra i przewrotna i na to uczyniona, aby nią hydzieł
ludzi do króla JM., także i JM. p. Kanclerza”. Nie dziw, że wywołała
podniecenie znaczne, że stronnikom Zamoyskiego „nie dopuszczano rozścięgać się z mową", a niektórych wprost „acclamationibus zagłuszyli”. Zaznaczam, że mowa tu o
poza-porządkowych przemówieniach szczególnych w obronie Zamoyskiego. Kiedy mimo
to wszystko kanclerscy nie chcieli uznać krzywdy Zborowskich za publicam iniuriam i
odsyłali ich do prawa, wygłosił Krzysztof to przemówienie, które by powinno
znaleźć miejsce w szeregu szczytowych w skali światowej przykładów ekspresji
retorycznej i dramatycznego napięcia. „Czego gdzie byście więc WM. uczynić nie
chcieli, i nam by się sprawiedliwość przystojna nie stała, tedy ja oto (a mówił
to w górę podniósłszy rękę), oświadczam się Panu Bogu Wszechmogącemu,
oświadczam się ołtarzowi temu, oświadczam się Sakramentowi, oświadczam się WMciami wszystkimi, że ja sromotnego i haniebnego
zamordowania brata swego mścić się będę pókim żyw na gardle Zamoyskiego, na
domie i na potomstwie jego i na wszystkich tych, którzy się do śmierci brata
mego przymieszali, tak że albo ja na jego i inszych też gardle usiądę, albo on
ze wszystkimi swoimi na moim. Wiem, że on pociągnie za sobą króla, co nie dziw
będzie, gdyż mu jest szwagrem, a król zaś pociągnie za sobą wszytkę
Rzeczpospolitą, ale mnie przecie nielza będzie, mszcząc
się tak haniebnej krzywdy, nie oglądać się na żadną rzecz a ważyć na to nie
tylko gardło, ale i poczciwość swoję, ut percat anima mea cum inimicis meis" — niechaj ginie dusza moja wraz z
nieprzyjaciółmi mymi.
Zborowscy, rozporządzający stanowczą większością uczestników, a nadto
siłą zbrojną, Zborowscy, którzy tej przewagi już nadużyli, wprowadzając
zbrojnych na miejsce obrad, Zborowscy, którzy deklarowali gotowość do użycia
środków ostatecznych na skalę nieporównanie większą, niż sejmikowa — natrafili na
stanowczy opór ze strony zwolenników Zamoyskiego, a zwłaszcza dawnego
rotmistrza z pod Pskowa, p. Spytka Jordana.
Zdawałoby się, że użycie siły jest nieuniknione. Tymczasem cóż się
dzieje? W diariuszu słyszymy ciągle pomruki groźne, nawet szczęk odwodzonych
kurków:
„Uśmierzyli się w tym jakośkolwiek, będąc też napomnieni od pana podkomorzego, jako marszałka, żeć wżdy spokojnie wotował p. Jordan, aż gdy przyszło do
sprawy Zborowskich, bo tam zaś znowu począł się zamawiać z Krystofem,
które zamówki gdy między niemi były, gwardia
Zborowskiego nastąpiła była i wkoło wszystkich ostąpiła,
przyłożywszy kurki do rusznic. Jednakże uśmierzyło się to".
Ciekawe są także owe „zamówki” Krzysztofa z
Jordanem. „Gdy przyszło votum na p. Spytka
Jordana, i gdy począł mówić, Zborowiani poczęli
chrząkać i w dzwonki u ołtarzów dzwonić. Za czym p. Jordan wstawszy powiedział,
że kiedy by cnotliwej matki synem był ten, który to czyni, tedy by tego nie
czynił i bym wiedział, kto tak na mnie dzwoni, przysięgam Bogu, żebym mu rękę
uciął". Nieporównane jest to opanowanie odruchów mocno jeszcze
pierwotnych, ta maczuga podsunięta pod oczy przeciwnika równie spokojnie, jak
stanowczo.
Co najważniejsza — to wynik. P. Jordan nie uląkł się i nie ustąpił, więc
ustąpić musieli Zborowscy. Nie ośmielili się użyć siły i nie ośmielili się
wybrać swoich posłów wbrew protestowi mniejszości. Zgodzono się na listę, na
której obydwie grupy były reprezentowane...
Tyle co do porządku obrad sejmikowych. O samych przemówieniach możemy
sądzić z szeregu mów, jakie nas doszły w obszernych streszczeniach i
rekonstrukcjach (tak nazywam teksty pisane, tak jakby miały być dosłownym
powtórzeniem mów, a spisywane oczywiście później na podstawie notatek,
robionych podczas przemówienia).
Więc p. Zborowski mówił w Proszowicach „więcej niźli godzinę zegarową”,
na tymże sejmiku senator kasztelan biecki — „przez półtory
godzinyę, a p. Herburt w
tymże roku w Wiszni — „cztery godziny wielkie”. Tekst tego przemówienia,
częściowo streszczony, zajmuje w druku stronic 15, mowa p. Prokopa Pękosławskiego na sejmiku opatowskim — 13, Zborowskiego —
aż 23. Mowy sejmikowe, jak z tego widać, bywały długie bardzo. Aby dostąpić
uznania słuchaczy, trzeba było mówić „dosyć szeroko, dokładnie i wywodnie, rationibus każdą
rzecz podpierając”. Owe rationes są
wszelkich rodzajów. Najczęstsze są argumenty moralno-polityczne, potem
prawno-politycznie. Pierwsze mówią o ojczyźnie miłej, o wdzięczności dla
przodków za zdobycie wolności, o gotowości poświęcenia gardła i majętności w
obronie Rzeczypospolitej i wolności obywatelskich. Prawno-polityczne argumenty
najczęściej popierane są już to erudycyjnymi przykładami z historii, już to
prostymi argumentami zdrowego rozsądku. Co jednak najbardziej uderza w
krasomówstwie politycznym XVI wieku, to wyrobiona teoria demokratyczna,
sformułowane, ustalono harfa, jasno ujęto postulaty. Najlepszym może przykładem
będzie tu opozycyjna mowa p. Pękosławskiego w r. 1584
na sejmiku opatowskim. Kazi nieco frazesem, bardzo demagogią, ale wspaniała
jest jako dzieło sztuki krasomówczej i wspaniała jako wyraz świadomości
politycznej społeczeństwa, które w XVI wieku żąda i osiąga, że Król miłościwy, Sacra
Regia Maiestas, czcią
wszelką otoczony, jednak jest poddany prawu. Co krok w tej mowie spotykamy
aforyzm polityczny, co krok zasadę oryginalnie a trafnie sformułowaną, to znów
przysłowie, imponujące dobitnością. A już porównań, to moc nieprzebrana.
Wszystko to ożywione temperamentem polityka i mówcy, potoczyste tak, że ani
jedna kadencja nie chybi. Przytoczę na przykład zjadliwy ustęp o połączeniu
urzędów w rękach Zamoyskiego: „Izaż to non aperta vis, że JKM. przeciwko przywilejom naszym,
spiskowi, który dał na się Rzeczpospolitej, rozdawać raczy illegitime
dignitates, illegitime starostwa,
alienis, impossessionatis,
po dwojgu sądowych i tak wiele jednemu, że już może rzec uno verbo: omnium terrarum
capitaneus et summus princeps dignitatum regni". Nie chciałbym zresztą ukrzywdzić i p. Jana
Herburta, który w tej samej sprawie zgoła inną metodą
do tegoż celu zmierzał w swojej mowie pozornie tak spokojnej, a tak zjadliwej:
„Nie tak to królu, panie nasz, trzeba by; nie tymi drogami, chceszli, abyśmy
nie tylko ciebie, ale i krew twoje umiłowali, jako niekiedy Jagiełłową
przodkowie nasi, iż póki ich szczęt stawał, za pany
ich sobie brali ...umiłujże też nas wszystkich, umiłuj Rzeczpospolitą wszystkę, umiłuj wolności nasze, daj nam przyczyny takie,
jakie dawali oni cni Jagiełłowiczowie, a jeden tego
niechaj nie bierze, co wszystkim należy...".
Przemówienia takie wygłaszali oczywiście tylko mówcy nieliczni. Reszta
poprzestawała na krótkim uzasadnieniu swego zdania, albo li tylko na zgłoszeniu
solidarności z jednym z mówców „górnych", czyli początkowych. Atoli
słuchali wszyscy: karmazyny i posesjonaci, właściciele zagonków szlacheckich i
gołota zupełna. Widocznie i ten styl i ważniejsze przynajmniej wtręty łacińskie
były dla tej masy zrozumiałe. Toć cała ta masa odpowiadała chórem „zgoda” albo
„niema zgody”. Na Rusi w r. 1596 założono srogą protestację przeciwko wyborowi
posła dlatego między innymi, że go „z kartek mianowali”, czyli że głosowali za
nim ludzie, których sam nazwoził a którzy nie znając stosunków, glosowali na nazwiska, które im na kartkach dla pamięci
powypisywano. Jeżeli wymagano takiej świadomości aktu wyborczego, to zapewne i
cale postępowanie musiało być przynajmniej w ogólnych zarysach zrozumiale.
Na sejmie ścierały się opinie, ustalone na sejmikach i zwiezione przez
posłów ze wszystkich kątów Rzeczypospolitej. Ścierały się w znaczeniu
pierwotnym, „ucierały” po szesnastowiecznemu, to znaczy nie walczyły o
zwycięstwo, jeno starały się zetrzeć sobie wzajem kanty i wytworzyć jakąś nie
nazbyt ubogą harmonię.
Niestety materiały sejmowe są jeszcze uboższe od sejmikowych, mianowicie
w zakresie obrad izby poselskiej. Doszło nas tylko to, co było mówione in
facie totius Reipablicae, więc
mowy senatorskie oraz przemówienia mówcy generalnego izby poselskiej.
Wota senatorskie zdarza się często, że nużą rozwlekłością i pustką
retoryczną. Wszelako warto ich setkę przeczytać z przymusem, aby natrafić potem
na takie dzieło, jakiem jest mowa Zamoyskiego w r. 1597.
Zresztą w mowie, jak w każdym dziele sztuki, przedmiot rozstrzyga, czy
kunszt ma szersze pole do popisu. To też na sejmach, na których ważne i żywotne
sprawy roztrząsano, łacniej znaleźć mowę wybitną, niż kiedy tylko życie
potoczne zajmowało sejmujących...
Jaki był poziom krasomówstwa politycznego w Polsce XVI wieku, wiemy z
dawna, ale też z dawna na tym poprzestaliśmy. Lat temu dwadzieścia z górą
zwróciłem był uwagę Zygmunta Zaleskiego, znanego już wówczas pochlebnie, na
leżący odłogiem przedmiot krasomówstwa sejmowego w wieku XVI. Niebawem ukazał
się w Przeglądzie Narodowym jego szkic Uwagi o wymowie i mówcach w
Polsce [22].
Jako na po-poprzedników swoich powołał się na Wiszniewskiego[23] i Mecherzyńskiego[24]. Obydwaj pisali w szóstym
dziesięcioleciu XIX wieku. Od nich do szkicu Zaleskiego, a od szkicu Zaleskiego
do nas głucho bodaj że zupełnie o tym przedmiocie, mimo że Mecherzyńskiego
wydawnictwo było — zdaniem Sobieszczańskiego[25] — „pracą znakomitą, która
zostanie na zawsze chlubą autora i drogocennym materiałem dla piszących
następnie o tym przedmiocie", mimo że Wiszniewski stwierdził, że „cała
Europa przyznawała Polakom wrodzoną do wymowy skłonność i zdolności”, że „w
Polsce wymowa wyżej, niż w innych XVI wieku narodach, podniosła się i na
wyższym szczeblu doskonałości stanęła, niż poezja”. A jednak krasomówstwo
mogłoby oto obchodzić złote gody z milczeniem o sobie, a jednak dotychczas
większą uwagą historyków literatury cieszy się wszelki twór rymowany, niż ta
skarbnica polskiej sztuki narodowej złotego wieku.
Podobnie rzecz się ma i z korespondencją XVI wieku. Nieskrępowana żadną
formą swobodnie rozwija skarby ówczesnego języka i stylu. Wydaje mi się
oczywistym, że np. listy Zamoyskiego, Zbaraskiego i Radziwiłła Albrechta, które
drukowałem, warte są więcej uwagi, niż znów niejeden utwór, uznany za
literacki, bo drukowany.
Zresztą studium estetyczne nie wyczerpie sprawy. W mowach sejmowych i
sejmikowych jest wiele mądrości politycznej, prawniczej i życiowej.
Zachodzi pytanie, na czym kształcili się ci polscy politycy, wielcy i
mali, mężowie stanu i sejmikowi wotanci, a zwłaszcza
skąd brali tę znajomość praw i spraw krajowych, którą wykazują na każdym kroku.
Odpowiem krótko, bo o tym m.in. traktuje właśnie mój drukujący się teraz
artykuł w Przeglądzie Historycznym.
Politycy polscy kształcili się przede wszystkim i głównie przez
przysłuchiwanie się obradom publicznym, częściowo przez lekturę dzieł
publicystycznych i prawniczych. W szkole nikt ich nie uczył prawa
obowiązującego, historycy nie uwzględniali spraw wewnętrznych. Natomiast
sądownictwo było jawne, toż obrady sejmikowe i sejmowe. Na sejmiku koło
obradujące otoczone było tłumem, którego składu nikt nie badał. Ani wątpić, że
było tam wiele młodzieży, która się obradom przysłuchiwała. Nadto i uczestnik
sejmiku z wszelkimi prawami niewątpliwie w początkach dojrzałości nie zabierał
głosu, jeno słuchał i uczył się.
Stąd w przemówieniach sejmowych i sejmikowych spotykamy wzmianki
historyczne, których nie można znaleźć w żadnym druku, więc jest to mądrość
polityczna, przekazywana w trybie tradycji ustnej, mianowicie parlamentarnej.
Żaden historyk — o ile mi wiadomo — nie pisze o znaczeniu statutów nieszawskich
dla rozwoju parlamentaryzmu, a mówca sejmikowy potrafi powiedzieć, że ta
wyprawa „poselskie koło urodziła”. Żaden prawnik — o ile mi wiadomo — nie pisze
o przywileju mielnickim, a na sejmie rozważano, „jaka by miała być jego
prawomocność".
Nikt dotychczas nie znalazł bezpośrednich śladów dawnych „zjazdów
walnych”, tymczasem na sejmikach spotykamy projekt-groźbę, aby na sejm jechać viritim.
Oczywista, że praktyka i tradycja same nie byłyby jednak w stanie
doprowadzić mów sejmowych i sejmikowych do takich wyżyn krasomówstwa, do jakich
doszły w wieku XVI, i do tego poziomu prawno-politycznego, jaki w nich
podziwiamy. Na to potrzebna była niejaka uprawa umysłów teoretyczna. Polegała
na lekturze pism całego szeregu rodzajów.
Pierwszy i zapewne najważniejszy — to pisarze starożytni, zwłaszcza
historycy i teoretycy państwa. Z nich to czerpią mówcy nasi przykłady, wówczas
zapewne fascynujące, dziś po prostu nudne, niczym tematy mitologiczne w
sztukach plastycznych. Różnica stąd pochodzi, że ludzie ówcześni, nie mający
wcale perspektywy historycznej, brali za przykłady aktualne to, co dla nas
najczęściej jest tylko ozdobą retoryczną — chyba że chodzi o przykłady z
zakresu moralności publicznej.
Drugi — to historia powszechna i polska. Niewiele z niej dowiedzieć się
można było o prawie politycznym: zajmowała się wówczas niemal wyłącznie
wypadkami czysto politycznymi i to z polityki zewnętrznej, pomijając najważniejsze,
nawet niewątpliwie zimno .Tutorom przemiany wewnętrzna. Tak pisze Długosz, tak
Kromer, Bielscy i inni pomniejszego powodzenia czytelniczego.
Trzeci — to „nauka o Polsce współczesnej”. Tak ważę się nazwać
Krasińskiego i Kromera Polonie. Jest tu i historii stosowanej trochę i
prawo polityczne obowiązujące. Kromer doczekał się w XVI w. czterech wydań,
natomiast naśladowców nie znalazł.
Czwarty, wreszcie i najważniejszy — to zbiory praw, w których znajdowali
obywatele Rzeczypospolitej zarówno prawo obowiązujące, jak i dawniej
ustanowione, a z czasem zmienione lub wygasłe. Tych zbiorów było dużo i różnych
— od prób kodyfikacji do wyraźnie przeznaczonych na użytek praktyczny — że nie
powiem podręczny — przy każdej okazji, i to nawet dla laików nie prawników. Toć
alfabetycznie ułożone takie zbiory oddzielnych przepisów z rozmaitych ustaw
wyjętych — szczególnie się nadawały dla mówców, poszukujących argumentów na
tezy już ustalone.
Zbiory te są świadectwem i miernikiem polskiej kultury politycznej nie
tylko jako księgi, z których się współcześni uczyli podstaw polityki. Cechą
charakterystyczną tych czasów jest, że te dzieła, z których ogół czerpał
najwięcej dla swego uświadomienia politycznego, pisane były nie przez
teoretyków-specjalistów, profesorów prawa, jak w w.
XVII i XVIII, ale przez ludzi życia praktycznego, przez rolników, polityków, co
najwyżej sędziów. Świadczą one wymownie, acz pośrednio, o całym środowisku
swoich autorów: nie była nim jakaś warstewka bakałarzy, jeno ta sama szeroka
warstwa szlachty właściwej, dla której te księgi pisano. Najjaskrawszym typem
tego rodzaju będzie p. Sarnicki, autor Statutów i
metryki koronnej. Czymkolwiek był przedtem — kaznodzieją czy hreczkosiejem
— nie był nigdy jurystą, a na szereg lat przed przystąpieniem do tego swojego
dzieła żył życiem ziemianina. Najlepiej świadczy o tym styl i ujęcie rzeczy w
przedmowie. Oto jak krytykuje układy praw alfabetyczne:
„Wszelka diwizia, która bywa secundum artem, albo
jest generis in species,
albo totius in partes, albo vocabuli in significata.
A zasię przeciwnym obyczajem, ktoby
genus in partes dzielił, już jest vitium nieładu, jako jest na przykład ten statut,
który na obiecadło dzielą. Bo jednej rzeczy szukając,
musi latać po statucie, które statuty po kartach są różnie rozciskane. Jako na
przykład, gdyby kto chciał mieć wiadomość prawa duchownego, musi naprzód wejź-rzeć w literę A, ali się
trafi na czele Abbas. I zaś na końcu w literze S Sacramenta,
Sacrilegium, dopiero znowu wrócić się na środek i
patrzeć Haereticus, Moniales...
To tak o każdej rzeczy musi się kłusać czytelnik
z myślą swą, tułając się tam i sam by szalony w kanikułę. I dlatego — jako
baczę — profoktu gruntownego w Polscze
nie biorą studenci iuris: wyjąwszy longo
usu, kto torbę długo nosi za rzecznikiem". A
dalej takie porównania „gdyż się żadną miarą, żadnym obyczajem nie zmieści
materia statutowa, zostanie jej siła na goli, i nie będzie się rzecz po szwie próła", albo „i musi się za tym rzecz cała łamać i
kruszyć, jako kto by chciał w korcowy wór grochu ćwiertnię wetknąć".
Widać, że to człowiek, który prawo znał nie jako księgę pisaną, jeno
jako stronę życia wytężonego, nie jako myślicielstwo, któremu się życie
poświęca, jeno jako oparcie dla czynu. Widać, że wiele z ludźmi obcował, a
zwyczajny mu był zarówno przedsionek sądowy, jak gospodarskie podwórze. A
przede wszystkim wywołują te słowa przed oczy postać mówcy sejmikowego: z czapą
nieco z czoła zsuniętą, z miną gęstą, z ręką w bok wpartą —jak głosem donośnym,
mową dosadną, szlachecką pewnością siebie — słowem swadą charakterystyczną
jednoczy brać szlachtę w nastroju, z którego zaraz zgodny wybuchnie okrzyk
„zgoda" albo „niema zgody", „nie pozwalamy".
Wśród szlachty, wiek życia swego spędzającej na wsi, więcej było takich
znawców prawa. Toć Krzysztof Zborowski, oskarżony o obrazę majestatu, zagrożony
utratą czci i gardła, wziął sobie za rzecznika nie prokuratora zawodowego ani
teoretyka prawa, ale polityka (i polemistę teologicznego) pana Jakuba Niemojowskiego. I nie zawiódł się: dzisiejszego czytelnika
w podziw wprawia biegłość prawnicza tego przygodnego adwokata.
Uderza u tych ludzi znajomość praw krajowych ze źródeł właśnie przeze
mnie wspomnianych. Nadto bogata jest ich erudycja w zakresie historii
starożytnej. Niestety nie mamy studiów, które by tak np. analizowały źródła
erudycji wybitnych mówców politycznych, jak się to robi dla zbadania źródeł
obrazów poetyckich. To też trudno powiedzieć, czy powoływanie się na
starożytność było wynikiem oczytania i przemyślenia, czy też było to tylko
czerpanie z pewnego zasobu epizodów, zdatnych do użytku retorycznego.
Natomiast dzieł o prawie krajowym z pewnością nie pisało się wówczas dla
kilkunastu kolegów-specjalistów. Sejmik ówczesny uchwalał długie i nieraz
precyzyjnie sformułowane instrukcjo dla posłów, poprzedzono dyskusją nad
subtelnymi różnicami propozycji i „mediów". Wprawdzie spisywali instrukcje
deputaci, ale znamienne jest, że wnoszono na plenum takie materie, jak owe
poprawki do tekstu konfederacji warszawskiej, jakie uchwalił sejmik
koprzywnicki ku zwadzie dzisiejszych historyków przy ich wykładni.
Nie dziw, że szlachta polska ówczesna miała świadomość wysokiego poziomu
swojej kultury politycznej. Znamienne jest to nieporównane powiedzenie mówcy
generalnego izby poselskiej, przedstawiciela szlachty i z siebie też nie
magnata, kiedy wymawiał królowi, że ubliżył godności Rzeczypospolitej, żeniąc
się z osobą nie pochodzącą z domu panującego, jeno z poddanką. Nie bacząc, że
Radziwiłłów ozdobił już dwukrotnie tytuł książęcy, dodał (dosłownie według
diariusza): „zwłaszcza takowej familii i z takowego ludu wziąwszy sobie
małżonkę, którzy dopiero od półtora-sta lat ex.
summa et inculta barbarie wiarę prawdziwą
chrześcijańską uznali i w tymże też krótkim wieku stan rycerski i herby od nas
Polaków dopiero przyjęli"[26].
Nie dotykałem dotąd klasycznego świadectwa kultury politycznej:
literatury specjalnej, literatury politycznej. Dziedzina to obszerna a ledwo
dotknięta studium właściwym: nad prawno-polityczną wartością i poziomem inicjatywy,
jaką zawiera, środków, jakimi stara się ją w czyn zamienić. Wiadomo tylko, że
da się dostrzec literatura obozów politycznych takich jak egzekucyjny, że są
kwestie, o których można powiedzieć, że wywołały niejaką literaturę własną, jak
kwestia konfederacji de religione i jej
obwarowania, że miały swoje literatury takie zagadnienia chwili, jak wybór
króla i takie zagadnienia przełomowe, jak rokosz. Wiadomo dokładniej, że
niezwykłej miary jednostka — Frycz Modrzewski — prowadziła szereg lat to, co
byśmy dzisiaj nazwali kampanią publicystyczną w jednej przez siebie postawionej
sprawie i że taka kampanią zdolna była tę sprawę wprowadzić na porządek dzienny
narad Rzeczypospolitej. A nie była to publicystyka „brukowa", że użyję
anachronicznej nazwy — jeno poważne wywody prawnicze i polityczne.
Za mało niestety wiemy o nader ciekawym zjawisku: o jakimś kole ludzi,
zbierających się na poważne rozmowy prawno-polityczne, w którym Modrzewski
odczytywał niektóre swoje prace, w którym ludzie, przodujący nie tyle urzędami,
ile znawstwem rzeczy, dyskutowali o zagadnieniach wieku. Zdaje się, że było to
bardziej koło literacko-naukowe, niż praktyczno-polityczne.
Powiedziano w Piśmie Świętem: „po owocach ich poznacie je”. Polskiej
kultury politycznej wyrazem było polskie prawo polityczne. W jakiej mierze było
przyczyną upadku państwa, nie wyjaśniono dotychczas, wszelako nie ulega
wątpliwości, że jedną z przyczyn upadku było. Nie wyjaśniono też, czy
stosunkowy brak odporności wobec zaborców należy położyć w owej nieustalonej
mierze na karb zasad prawno-politycznych, wyrobionych w w.
XV i XVI, czy na karb tych wypaczeń, jakim uległy polskie instytucje w w. XVII i XVIII. Natomiast pewne jest, że do powodzeń
państwa, do jego rozrostu przyczyniła się w pierwszym rzędzie jego kultura
polityczna. Wolność polska i równość była siłą przyciągającą i spajającą
państwo: Prusacy widzieli w połączeniu z Polską wyzwolenie z pod oligarchii
krzyżackiej, zagrożeni przez Moskwę Inflantczycy woleli się poddać Polsce, niż
wiązać się z Danią czy Szwecją, a to nie bacząc na względy religijne; Rusini i
Litwini, złączeni z Polską z woli i praw dynastii, zawarli unię narodów i
zacieśniali związek państw coraz bardziej, aż utworzyli państwo jednolite i
jeden — w warstwach świadomych politycznie — naród. Nie oręż, jeno kultura
polska zdobyła zarówno te olbrzymie obszary na wschodzie, dzięki którym
Rzeczpospolita była mocarstwem, jak odzyskała dostęp do morza, na Zachodzie
utracony faktycznie przed zwróceniem się na Wschód, przed rzekomym poświęceniem
pobratymców i braci zachodnich dla szlaków kijowskich... Wydaje mi się, że
opary, wywiązujące się z podłoża polityki bieżącej, przesłoniły tę
rzeczywistość dziejową i zmąciły jasne kontury przeszłości.
Dodajmy, że na wschód promieniowała kultura polska we wszystkich swoich
postaciach, choć polityczna i tu zaważyła najbardziej: toć o utrwaleniu i
zacieśnieniu unii rozstrzygnęła przeciwko magnatom szersza warstwa bojarstwa,
stającego się już a pragnącego zostać i pozostać szlachtą. Natomiast na
Zachodzie, w krajach o niewątpliwie wyższej kulturze materialnej i umysłowej,
Polska imponowała i przyciągała wyłącznie tylko swoją kulturą polityczną.
Tyle dla Polski. Dla cywilizacji a w szczególności dla jej odmiany
zachodnioeuropejskiej znaczył ten pochód zwycięski państwa na północ i wschód —
w kraje litewskie i ruskie — obronę Europy przed potęgami Wschodu azjatyckiego
i przesunięcie granic kultury łacińskiej o całą Ruś polską w dziedzictwo
bizantyjskie. Jeżeli Polska ma prawo do zasiadania w gronie ludów, które dzisiejszą
cywilizację świata zbudowały, jeżeli może się domagać uznania swoich zasług dla
tej sprawy, jeżeli spełniła jaką misję dziejową, to tę właśnie.
V.
Po czasach świetnego rozwoju nastąpił w polskiej twórczości
prawno-politycznej zastój a za nim rozwarcie pomiędzy życiem a prawem coraz
większe, choroba i zwyrodnienie instytucji, powstałych niegdyś w innych
warunkach. Atoli podstawy ich zachowały się w głębokich pokładach politycznego
sumienia społeczeństwa, w pojęciach, co dobre a co złe w życiu zbiorowym. To
też kiedy przyszło odrodzenie politycznej energii i odnowienie twórczości
prawno-politycznej, Polska buduje na fundamentach XVI-go wieku. Chciałoby się
nieomal powiedzieć, że dokonywa tylko „egzekucji
praw", że tylko usuwa „egzorbitancje", oczyszcza dawny ustrój z
chwastów, rozplenionych zwłaszcza po „potopie” w grząskiej epoce saskiej.
Zarazem „modernizuje" cały ustrój, ale nie przez przyjmowanie obcych
zasad, jeno przez przystosowywanie polskich instytucji do tych zadań, jakie
stawiała przed niemi epoka, jakie ujawniło polskie doświadczenie i postęp
Zachodu. Żeby nie. być gołosłownym a nie wdać się w traktat cały o tej sprawie,
rzucę tylko zestawienie takie: ustrój Polski dawny, ustrój Trzeciego Maja i
ustrój Księstwa Warszawskiego. Zważmy, jaki jest postęp od pierwszego do
drugiego i od drugiego do trzeciego, potem o ile ustrój Trzeciego Maja jest
swoisty, a jak niewolniczo naśladuje obcy wzór Księstwo. Konstytucja Trzeciego
Maja nie recypowała nic, a jednak unowocześniła Polskę. Musiało być zdrowe
ziarno, wykształcone w XVI wieku, widoczna, że dawne polskie prawo polityczne
było zdolne do dalszego rozwoju i mianowicie w kierunku nowoczesnym, ku
zupełnej demokracji.
Odczucie wyższości moralnej polskiego ustroju nad zaborczymi i utraconej
godności polskiego obywatela nad poddanymi zaborców, tragedii człowieka,
urodzonego w niewoli a wychowanego w tradycjach wolności, wreszcie poczucie
wspólnego rytmu z postępem świata ku nowemu demokratycznemu ustrojowi — dało
pokoleniom, bytującym w niewoli, siłę odporną przeciwko wynarodowieniu,
przekonanie o słuszności sprawy polskiej i wiarę w jej zwycięstwo, nadto
poczucie wspólnego rytmu z każdą walką o wolność, ze wszystkim, co na świecie
było dążeniem do politycznego ideału. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że
naszej kulturze politycznej zawdzięczamy w bardzo znacznej mierze to, że
przetrwaliśmy stulecie niewoli i wszelkie zakusy wynarodowienia, że
przetrwaliśmy je zwycięsko w nieustannej gotowości do walki, w ciągłym napięciu
dążeń do odzyskania niepodległości.
Dotyczy to ogółu aż do upadku powstania styczniowego.
Potem nastał czas zwątpienia. Państwo, które upadło, ideologia, która
prowadziła do klęsk i tylko do klęsk, musiała doznać tego losu. To, z czym się
liczyć musi dzisiaj każdy rząd — odpowiedzialność za niepowodzenie — dotknęło
tutaj całych epok, dotknęło kierunków i ich najgłębszych fundamentów. Reakcja
nastąpiła na całej linii: Chrystusowi Narodów, błędnemu rycerzowi wolności
przeciwstawiono ideał przeciętności europejskiej, los przeciętnego narodu
europejskiego. Po r. 1870, odczutym w Polsce jako zwycięstwo materialistycznej,
poziomej prawdy nad idealistyczną, szlachetną złudą wszelkiego rodzaju —
przybył „realizm", nie rozumiejący rzeczywistości i realnej siły
imponderabiliów.
Zaczęło się istne znęcanie nad duszą polską. W imię prawdy historycznej
głosili najpoważniejsi ludzie najbardziej fantastyczne pomysły, jak ów o
znamionach upadku w czasach, kiedy Polska zaledwo
nabierała pędu do największego swego rozkwitu, jak ów o kwietyzmie kresowym.
Odezwał się głos, że państwo własne jest raczej niepożądane dla postępowego
narodu. Po daremnym szukaniu obcej pomocy porzucono i skargi na obcą przemoc,
łzawe wołanie o sprawiedliwość dziejową. Powiedziano: musimy liczyć tylko na
siebie samych, wierzyć, że w nas samych tkwi moc budowania przyszłości
...którzy sami zburzyliśmy przeszłość.
Tak sobie tłumaczę genezę poglądów szkoły krakowskiej, które
wypowiedział najdobitniej i ugruntował w opinii publicznej Bobrzyński. Nie
przemoc zewnętrzna i nie położenie geograficzne spowodowały upadek
Rzeczypospolitej, „przyczyna upadku tkwiła w nas samych". On, człowiek
mocny, uważał i uważa ten „wynik badania (za) stosunkowo dla nas najlepszy,
najpomyślniejszy... bo przyczyny od nas niezależne nie dałyby się naszym najusilniejszym
staraniem odwrócić. Im więcej by nas uniewinniały historyczne badania, im
pogodniej spoglądalibyśmy w przeszłość, tym posępniej musielibyśmy o
przyszłości wspominać... o ileż lepiej, oskarżając siebie samych, przyczynę
klęski znaleźć w naszej anarchii, w czasowym naszych sił rozstroju".
Negatywny, ujemny żywioł tych wywodów trafił znękanemu społeczeństwu aż
nadto do przekonania. Nastąpił powszechny zwrot przeciwko wszystkiemu, co
różniło Polskę od szczęśliwszych sąsiadów a karmiło ducha nieszczęsnego buntu
aż do ostatniego szaleńczego porywu. Zwrot przeciwko całej ideologii dawnej
Rzeczypospolitej, przeciwko złotej wolności polskiej. Wyszydzono ją, ukazując w
postaci wypaczonej w epoce zastoju i rozstroju, znienawidzono, acz z różnych
powodów: jedni jako anarchię, inni jako przywilej stanowy, inni jako mrzonkę. Z
polskich tradycji państwowych wolno było drwić. Toć można było powołać się na
przykład historyka, na dowcip, że Polska była „do niczego niepodobna".
Wybuch wojny otworzył wszystkim oczy na lekkomyślność takiego stosunku
do sprawy arcypoważnej. Zaczęła się reakcja nowa, pospieszna, chaotyczna,
zdradzająca nacisk politycznych konieczności chwili: toć z takim dziedzictwem
organizacyjnym trudno było domagać się miejsca w szeregu państw cywilizowanych,
toć z takim pojęciem o sobie — bo my, to także i przeszłość nasza — trudno było
wzbudzić wiarę w siebie samych, w prawa własne i w możność budowy
trwałej. To też wojenna rewizja poglądów na przeszłość nie odbiła się echem
szerszym, nie zmieniła świadomości historycznej ogółu, jak nie wpłynęły na nią
w swoim czasie sprzeciwy Korzona i Smoleńskiego, ani późniejsze zarysy
konstrukcji, wyzwolonej z niewoli popowstaniowej reakcji.
Wyniki w r. 1921 są znane. Praca ustawodawcza, nie oparta na tradycji,
nie była też oparta na rzeczywistości polskiej, a zatem na żadnej. Konstytucja
marcowa, uchwalona przez Polaków dla Polski, jest zeszyta z rozmaitych wzorów,
pozbieranych wedle sprawdzianu „postępowości". Nie dziw, że w znacznej
części nie weszła w życie, że notorycznie wymaga naprawy od przedednia swojej
mocy obowiązującej.
Czas, abyśmy sobie uświadomili, kim jesteśmy jako czynnik dziejowy, co
składa się na nasz indywidualizm narodowy. Nie po to, aby go uwielbiać i
zachowywać w niezmienności, ale aby wiedzieć, z jakimi predyspozycjami mamy do
czynienia, co zwalczać a na czym się oprzeć jako na własnym wzniosłem
dziedzictwie.
Dlatego badania nad wiekiem XVI są takie ciekawe i takie ważne. W tym
wieku oglądamy Polskę w rozkwicie, a w dalekiej perspektywie dziejowej
rozróżniamy kształt i treść, ujęcie zasady i zasadę samą, odwiecznej pieśni
narodowej słowa i melodię, którą w słowach każde własnych pokolenia przekażą
pokoleniom.
* * *
Nawiązując do wyników pierwszego zjazdu ku czci Kochanowskiego,
kończę wnioskiem:
Stanisław Tarnowski w referacie O stanie obecnym historii literatury
polskiej i jej potrzebach stwierdził m.in.:
„Nie jako zarzut, ale jako spostrzeżenie, stwierdzenie faktu zapisać tu
należy, że więcej pracy poświęcamy poetom, aniżeli prozaikom". A dalej:
„Może lepiej byłoby mniej zajmować się poetami, a więcej prozaikami".
Kazimierz Morawski w referacie Wskazówki dla poszukiwania źródeł
humanizmu polskiego:
„Należałoby gorliwiej, niż po dziś dzień się dzieje, wyśledzać źródła, z
których nasi poeci czerpali swoje natchnienia".
W r. 1930 czas postąpić dalej. Czas zająć się nie tylko już prozą
literacką, ale i prozą nie przeznaczoną do druku, a przede wszystkim mowami
politycznymi i listami. Wyznam, że mnie razi, kiedy spotykam jako dowody w
pracach na poważne tematy rozmaite niedołężne i ckliwe wierszyki — produkt
umysłów średniej miary, pokarm duchowy nielicznego kółka, gdzie treść walczy z
krępującymi wymaganiami formy wierszowanej. O ileż lepszy materiał znajduje się
w mowach i listach ludzi czynu.
Parafrazując Morawskiego, powiedziałbym, że „należałoby gorliwiej, niż
po dziś dzień się dzieje, śledzić źródła, z których nasi politycy czerpali
swoje pojęcia".
A ile skorzystałaby na tym mowa współczesna! Bo niczym jak fatalnym
chronologicznym nieporozumieniem nie można nazwać zdania Rostafińskiego,
wygłoszonego na tymże zjeździe pt.: O wpływie życia ziemiańskiego na
literaturą XVI wieku:
„Najbardziej uderza w wymowie tej epoki ...staranie raczej o wykwintność
formy, niż o treść... ówczesne bowiem mowy są naśladowaniem nadętych i pustych
frazesów i pozbawione tej jędrności, którą mogłyby z pewnością bez
naśladownictwa zaczerpnąć nawet wprost z narodowego ducha".
Historycy prawa tym zadaniom sami nie podołają. Oświadczają to wszem
wobec. Jeżeli nie znajdziemy poparcia wśród pracowników z innych dziedzin,
„tedy wina od nas precz" — że tylko to jedno zdanie rzucę na dowód
jędrności mowy polskiej XVI wieku.
[1]
In leges et statua Regni Poloniae ab Jacobo Prilusio digesta ad equite
polonos Stanislai Orichvii Rutheni oratio.
[2]
Jabłonowski Al., Historia Rusi Południowej, str. 87.
[3]
Ibid., str. 108 i 115/6.
[4]
Ibid., str. 188.
[5]
Białkowski Leon, Podole w w. XVI, str. 12, 13
i 112.
[6]
Zob. Sobieski, Trybun ludu szlacheckiego.
[7]
Stwierdził to prof. Kutrzeba na zjeździe poznańskim historyków w referacie pt.
„Dalsze drogi nauki historii prawa". Powiedział nawet, że w tym kierunku
należy się zwrócić całkowicie, ponieważ ustrój polski sam w sobie jest już na
ogół zbadany. Z tą przesłanką nie zgodziłbym się.
[8]
Rykaczewski, Relacje nuncjuszów apostolskich i
innych osób o Polsce. Berlin—Poznań 1864, t. I, str. 257, cytowana przez
Kota, Rzeczpospolita Polska w literaturze politycznej Zachodu, Kraków —
1919, str. 5.
[9]
Stanisław Kot, Andrzej Frycz Modrzewski, studium z dziejów kultury polskiej
w. XVI, Kraków 1919, str. 159/60. Przybliżona data tego pisma i całokształt
sprawy dadzą się wyrozumieć ze skargi sejmiku łęczyckiego na arcybiskupa. Dzienniki
sejmów ...1555 i 1558, Kraków 1869, str. 224-6.
[10]
St. Tarnowski, Studia do historii literatury polskiej. Pisarze polityczni
XVI wieku. Kraków 1886, t. I, str. 150.
[11]
Zob. niżej, str. 140.
[12]
Dr. Stanisław Kot, Rzeczpospolita Polska w literaturze politycznej Zachodu, Kraków
1919, str. 31—2.
[13]
Ibid., 50.
[14]
Ibid., 53.
[15]
Ibid., 58.
[16]
Dr. Józef Rafacz, Ustrój wsi samorządnej
małopolskiej w XVIII wieku, Lublin 1922, str. 66 i 105—112.
[17]
Kutrzeba St, Charakterystyka państwowości polskiej.
Kraków 1916, str. 53.
[18]
O. B. Glosowanie w sejmach, sejmikach i trybunałach polskich, Wielka
Encyklopedia Ilustrowana, t. 25 z r. 1900, str. 189.
[19]
Tak w tłumaczeniu wydawcy Stanisława Budzińskiego (Jana Krasińskiego Polska.
Warszawa 1852, str. 44—45). Tłumaczenie to dokonane zostało na podstawie
przedruku Mizlera, który go znów dokonał na podstawie
„rękopisu, dostarczonego mu z biblioteki drezdeńskiej" (Ibid., str. C). W orginale ustęp ten brzmi: „Turpe est enim,
ex ignobili plebis faece, creari magistratus
et eos vicissim cernere, ad Reipublicae gubernacula constitutos: qui et serviunt questui, et in sordidis occupantur opificiis. Accedit populum neglecta
communi utilitate, privatis rationibus, privataeque incumbere avaritiae. Quod enim est omnium, nullius esse existimatur. Plebs item fluxa et volubili est fide, et nunc in hanc, nunc
in alteram partem facillime traducitur". Joannis Crassinii Polonia... Bononiae,
1574, rozdz. De Reipublicae Polonae
forma. Cap. V. f. 32—32v.
[20]
Szczegóły zob. Vol. Leg. IX, 234.
[21]
Zob. moją Organizację sejmiku ziemi dobrzyńskiej (R. A. U. s. II, t.
XXIII i odb. str. 294.
[22]
Przegląd Narodowy, lipiec 1909.
[23]
Wiszniewski Michał, Historia literatury polskiej t. IX, str. 402.
[24]
Mecherzyński Karol, Historia wymowy w Polsce t.
I—II. Kraków 1856—1858.
[25]
Encyklopedia Powszechna Orgelbranda, art. o Mecherzyńskim.
[26]
SS. Rer. Pol. I, 204.