Artykuł
Galicja Wschodnia

Nic tak nie zaciemnia sprawy, jak nadmierne o niej pisanie, nic tak nie utrudnia dojścia do praktycznych życiowych rozwiązań, jak doskonałość poznania czyn unieruchomiająca. A jednak są tematy wypisane lecz sercu i pamięci przytomne, co budzą natrętnie myśl, cisną się pod pióro tak długo, aż życie, idąc zazwyczaj ścieżkami nieprzetartymi przez badaczy teoretyków, nie znajdzie rozwiązań prostych, a żywotnych, aż odłoży je do archiwum rzeczy minionych, gdzie po wielu latach szukać ich będą historycy, pociągnięci urokiem martwej przeszłości.

Dziwią się potomne pokolenia, że ojcowie rozwiązań prostych i łatwych, samych się przez się rozumiejących szukali w pocie i znoju latami całymi, że potrafili roznamiętniać się wobec spraw tak mało zajmujących, tak bezużytecznych. I w istocie rzeczy, nie byłoby spraw trudnych, gdybyśmy mogli przez chwilę tylko na dzieje własne, te które przeżywamy i tworzymy, spojrzeć antycypatywnie z perspektywy historycznej, nie zaś przez pryzmat uczucia, rozszczepiający barwy i łamiący kształty. Dzieje ludzkości to dzieje walk, wszakże bynajmniej nie między sprzecznymi interesami, lecz między uczuciami, wprawdzie nie różnymi, lecz przeciwnie: jednorodnymi, a tylko w przeciwnych kierunkach działającymi. Tam, gdzie zostają na placu same tylko interesy, nie dochodzi zazwyczaj do walki, sprawę załatwia się kompromisem, na zasadzie: do ut des [daję byś ty też dawał], po obliczeniu ryzyka, możliwości zysków i strat; interesy są zawsze nastrojone polubownie, gdy do walki pchają tylko uczucia, które osiągnęły pewien stopień napięcia wykluczający możność kalkulacji, przy czym zupełnie obojętne jest, czy napięcie uczuć doprowadza do roznamiętnienia na gorąco, jak to bywa u tłumu, czy do roznamiętnienia na zimno, jak to bywa u mężów stanu: tłum demoluje kawiarnie, mąż stanu zdobywa się na rozumowanie długie i zawiłe, przekonywujące niezbicie jego samego, że w danej sytuacji świętym obowiązkiem jego jest postępować najrozmaiciej, byle tylko nie zgodnie ze zdrowym rozsądkiem. Dopiero, gdy pod wpływem różnych zewnętrznych czynników, a więc wysadzonych wielce szkód, upływu czasu, wreszcie znalezienia nowego fetysza, które to dwa ostatnie czynniki najczęściej występują razem, osłabnie roznamiętniające napięcie uczuć, przychodzi chwila na praktyczne rozwiązanie bolesnej sprawy, obnażają się i uwidoczniają oku interesy rzeczowe, jeżeli takie w danej sprawie działały lub pod wpływem zaognienia wytworzyły się. Za wykrystalizowaniem się interesów rzeczowych idzie w krótkim zazwyczaj czasie wynalezienie formuły, a raczej ułożenie się stosunków, umożliwiające praktyczne zaspokojenie wymagań życia.

Celem niniejszej pracy jest podjęcie próby – być może że przedwcześnie – spojrzenia na stosunki obecne na Rusi Czerwonej tj. na terenie trzech południowo-wschodnich województw Rzeczypospolitej (lwowskie, tarnopolskie i stanisławowskie) z wyżyn beznamiętnej perspektywy historycznej, obnażenia interesów istotnych i wymagających uwzględnienia stron powaśnionych, próby naszkicowania głównych przynajmniej linii kompromisu między tymi interesami, które zdaniem naszym w chwili, gdy osłabnie obecne napięcie namiętności, może doprowadzić do definitywnej pacyfikacji umysłów na Rusi Czerwonej, tj. nie mechanicznej jedynie, lecz organicznej, bo wypływającej z psychiki ludności.

Przy badaniu sprawy, przy szukaniu rzeczowego, życiowego, zasługującego na uwzględnienie, a przynajmniej na poszanowanie interesu, przy usuwaniu na bok wszystkiego, co na tym pniu żywotnym wyrosło jako pasożyt lub dziczka, przyjdzie nam dotykać spraw w chwili bieżącej bardzo bolesnych, uczuć niezwykle zadrażnionych, tego co w mowie potocznej nazywa się najświętszym przekonaniem, a co w znacznej mierze historia nazwie przesądami wieku dwudziestego, co choć jeszcze silne, działające i szkodliwe, należy już w całości do ginącego bezpowrotnie świata. Mówiącemu przedwcześnie z punktu widzenia perspektywy historycznej, przyjdzie mi wypowiedzieć poglądy o poczynaniach rodaków własnych, rządu i opozycji oraz o poczynaniach i postawie niepolskiego partnera waśni na Rusi Czerwonej. Pragnąłbym tedy zaznaczyć, że jeżeli dam wyraz poglądom, które się czytelnikowi wydadzą krytyką jednego z wymienionych powyżej czynników, to nie będzie to pochodziło z chęci dostarczenia stronom te czynniki zwalczającym nowych przeciwko nim zarzutów. Nie przypuszczam, by rzeczy w tym celu pisane lub w tym kierunku wyzyskiwane, mogły przynosić jakikolwiek pożytek; przynoszą one szkodę choćby przez to tylko, że umysły w Polsce zostały doprowadzone ostatnimi czasy do takiego stanu zadrażnienia, iż skłonne są szukać wszędzie, nawet w najbardziej rzeczowych wywodach lub najniewinniejszych powiedzeniach ukrytego jadu i tym są podejrzliwsze, im trudniej jest tego jadu się doszukać.

Entuzjasta czy to demokracji stanu czwartego, czy też jego przekonany przeciwnik nie pojmuje, że można pisać o sprawach aktualnych bez jadu, konstruktywnie, jedynie w celu ustalenia na pożytek własny i współobywateli diagnozy w sprawie konkretnej oraz wynalezienia odpowiedniej terapii, na której stosowanie przyjdzie zdaniem naszym w niezbyt już odległej przyszłości chwila odpowiednia.

Nacjonalizm był jedną z wielkich sił ideowych wieku dziewiętnastego, był siłą, która wykończyła definitywnie konstrukcję Europy Zachodniej; on to znalazł formułę umożliwiającą zjednoczenie Włoch i Niemiec. Na terenie Europy Zachodniej nacjonalizm był konstruktywny i pożyteczny, bo był właśnie tą formułą, która najlepiej i najprościej wyrażała harmonię sił i interesów działających w zachodnioeuropejskich społecznościach owej epoki. Historia, geografia, prężność stosunków gospodarczych – pracowały w kierunku zjednoczenia Niemiec i Włoch, jedność ta krystalizowała się organicznie, gdy sztucznym przeżytkiem epok minionych był podział terytorialny tych obszarów na państewka. Hasło zjednoczenia w imię jedności języka i jedności kultury było tylko ujęciem w formułę słów tego, co pracowało i żyło już od dwu lub trzech pokoleń w podświadomości społeczeństw żyjących między Morzem Północnym a Alpami i na Półwyspie Apenińskim.

Na tych terytoriach nacjonalizm był kitem spajającym, skupiał, łączył i budował, był twórczym i pożytecznym.

Nieszczęście chciało, że wiek dziewiętnasty był wiekiem silnego promieniowania kultury niemieckiej przede wszystkim na sąsiednie obszary Europy Środkowej, zamieszkałe przez ludy słowiańskiej przeważnie mowy, a w każdym razie o słowiańskiej psychice i temperamencie. Obszary te stanowiły częściowo dziedzictwo dynastii habsburskiej, częściowo zaś należały do spadku po rozdzielonej Rzeczypospolitej Polskiej, teren zaś, który nas zajmuje – Ruś Czerwona – był właśnie częścią dawnej Rzeczypospolitej Polskiej, wcieloną do monarchii habsburskiej.

Nacjonalizm przeniesiony poza granice terenu, na którym organicznie wyrósł, zmienił postać, właściwości, a prze­de wszystkim charakter oddziaływania na środowisko. Jest to bardzo częsty objaw obserwowany u roślin przesadzanych w inną glebę i odmienny klimat.

Słynny Tartarin z Taraskonu2 posiadał w swym ogrodzie baobab, największe ponoć drzewo całej kuli ziemskiej, tylko że olbrzym ten pod niebem Taraskonu tak zmalał, iż mieścił się wygodnie w doniczce od niezapominajek i nigdy z tych doniczkowych rozmiarów nie wyrósł. Ta uporczywa małość olbrzymiego baobabu była jedną z tragedii życiowych wielkiego Tartarina. Zdaje się, że coś podobnego stało się i z nacjonalizmem przeszczepionym na teren zasiedlenia ludów słowiańskich; nie dość, że nie wyrósł nigdy z prowincjonalnego formatu, nie dość, że pozostał karzełkiem, ale co gorsza zaczął truć, stał się rodzajem jadowitego grzyba, który tysiącami ssawek wcisnął się we wszelkie szczeliny gmachów powznoszonych przez historię i począł je toczyć, rozkładać i rozdzierać. Zachód Europy łączył się w imię jedności językowej, słowiańska Europa Środkowa poczęła się w imię językowej jedności rozpadać.

Słowianie mają szczególny talent przyswajania sobie obcych haseł i zwyczajów i przetwarzania ich na swój własny słowiański sposób, który rozbawionym oczom beznamiętnego obserwatora wydaje się zazwyczaj karykaturą pierwowzoru. Piotr Wielki3 zobaczył gdzieś w południowej Francji bitwę kwiatową i polecił swemu policmajstrowi, by taką samą urządził w Petersburgu; policmajster nakaz wykonał, obywatele ruskiej stolicy pod grzywną musieli wziąć udział w bitwie; kwiatową być nie mogła, bo w marcu kwiatów nie było, użyto zatem do zabawy pęków gałęzi świerkowych, a po wyczerpaniu tychże po prostu kamieni. Rezultat był: kilkanaście trupów i nieprzeliczona ilość porozbijanych nosów. Coś podobnego stało się w Europie Środkowej z ideą narodowościową; wszystko jest niby jak w Europie Zachodniej, a jednak wyniki są zgoła odmienne.

Weźmy do ręki piękny pastel przedstawiający jak Alfieri boleje nad rozdarciem Włoch i porównajmy go z fotografią p. Starucha4 wygrywającego w byłym Sejmie Galicyjskim treny nad krzywdami Ukrainy. Bismarck powiedział raz, że zjednoczy Niemcy „krwią i żelazem” i po tym powiedzeniu przyszedł Sedan – „niech nas rozsądzi krew i żelazo” powiedział delegatom polskimi jakiś niedowarzony student po stronie przeciwnej i przyszło zajęcie Kijowa przez bolszewików.

Chciałbym raz jeszcze zastrzec się z naciskiem: daleki jestem od chęci naigrywania się ze słabszych i pokonanych. Piszę „bom smutny i sam pełen winy”; wszak i po stronie polskiej nie zabraknie nam równie sarmackich wydań zachodniej kultury, i my imamy swoje pawie piórka w polityce i dyplomacji, i myśmy też „wchodzili w świat kapitalistyczny szarżą kawalerii”. Myślę więc, że każdy patriota ukraiński dobrej woli może linie te czytać bez upokorzenia i gniewu, kto wie czy nawet nie z pożytkiem.

W Niemczech i Włoszech – jak powiedzieliśmy już poprzednio – nacjonalizm językowy ułatwił proces zrastania się rozbitych na małe państewka cząstek tej samej społeczności w większe, lepiej nowoczesnym potrzebom odpowiadające twory polityczne, był zatem konstruktywny i pożyteczny, służył postępowi ludzkości, bo rozszerzał zasięg ludzkiej solidarności, rozszerzał też i ułatwiał wymianę wzajemnych usług w dziedzinie gospodarczej.

Na wschód od granicy niemieckiej zastało nowe hasło narodowościowe stosunki wręcz odmienne od tych, jakie istniały we Włoszech i Niemczech. Tam mieliśmy wielość państw przy jednolitości geograficznej, historycznej i językowej; tu jednolitość państwowa istniała już od dawna, istniała jednolitość geograficzna, istniała wspólna, a przynajmniej zazębiająca się wzajemnie historia, brakło natomiast jednolitości językowej. Hasła narodowościowe nie mogły niczego stworzyć na wschód od granic niemieckich. To, co stworzyły w Europie Zachodniej wielkie mocarstwa tam, gdzie istniały po temu historyczne i geograficzne, a przede wszystkim ekonomiczne warunki, to istniało na wschód od Niemiec już od dawna: w dolinie Dunaju w postaci monarchii habsburskiej, na północ od Karpat w postaci Rzeczypospolitej Polskiej i dzielnic, jakie z jej rozbioru powstały, a które mimo podziałów zachowały jeszcze w sto lat po nich wszystkie niemal cechy charakterystyczne, jakie im nadała wielowiekowa historia Polski.

Na ziemiach tych nacjonalizm językowy mógł tylko niszczyć, burzyć i dzielić; wszak język nie był tam łącznikiem jak w niezjednoczonych Włoszech lub Niemczech, lecz właśnie tym, co dzieliło jednolite skądinąd społeczeństwo.

Spór, czy ziemie Rusi Czerwonej są pierwotnie etnograficznie polskie, czy też ruskie, śmiem uważać za jałowy i gorszący. To co głosi o tym kronika Nestora5 może interesować tylko historyków, zdrowy rozsądek nie może chyba uważać za usprawiedliwione, by stan z roku 981 zamrożony i niezmienny uważać za miarodajny w roku 1931 i następnych, aż do skończenia świata; ta sama zasada stosuje się, rzecz jasna i do tych, którzy za miarodajny i nienaruszalny pragnęliby uznać stan z roku 1339. Prawdą jest natomiast i miarodajnym być powinno zupełnie co innego, a mianowicie pogodzenie się z faktem i zrozumienie jego głębokiego znaczenia, że tysiącletnia historia dążyła nieprzerwanie do tego, by na terenie Rusi Czerwonej spotykały się nieustannie, mieszały i przenikały wzajemnie żywioły lechickie i żywioły ruskie. Proces ten trwał lat tysiąc i każdy polityk praktyczny musi się liczyć z wynikami, do których doprowadził. Wynikiem tym było wytworzenie jednolitej społeczności na ziemiach Rusi Czerwonej, jednolitej bez względu na język, którym mówi i obrządek, wedle którego się modli.

Ostatni z Rurykowiczów, który panował jednocześnie nad Kijowem i nad Haliczem, Włodzimierz Monomach6, zmarł w roku 1125. Od tej daty (jak zresztą i przedtem) stosunki Rusi Halickiej z resztą Rusi są już tylko luźne i dorywcze, lokalni książęta biorą natomiast żywy udział w sprawach polskich, najwybitniejsi ich przedstawiciele ciążą, jeżeli tylko mogą liczyć na bezkarność, ku Zachodowi, do Rzymu i katolicyzmu, to co się dzieje w Krakowie i Sandomierzu interesuje ich stokroć więcej niż to, co się dzieje w Kijowie. Geografia silniejszą jest od gramatyki. Kazimierz Wielki nie wiedział, że jest zaborcą, gdy w roku 1340 wygnał Tatarów z dzielnicy osieroconej przez inną linię piastowskiego domu. Odtąd wchodziła Ruś Czerwona w stosunki z innymi ziemiami ruskimi tylko wtedy i o ile te ostatnie wchodziły w skład Rzeczypospolitej Polskiej. Tego nie negują i historycy ukraińscy, twierdzą tylko, że okres ten był okresem ciągłej, kilkaset lat trwającej krzywdy. Mniemać się ośmielę, że się mylą, a to dlatego, że ludziom XIV, XV, XVI, XVII i XVIII wieku przez myśl nie przeszło, że w paręset lat po ich śmierci zapanują nad Sanem i Dniestrem hasła filologicznego nacjonalizmu; jeżeli więc grzeszyli, to naprawdę nieświadomie. Nieświadomi swej winy uprawiali pola, karczowali lasy, wznosili zamki i miasta, kościoły i cerkwie, te ostatnie zdaniem nacjonalistów polskich w nadmiernej liczbie, i stworzywszy nad Sanem i Dniestrem (tam właśnie, a nie w żadnej innej dzielnicy rozległej Rzeczypospolitej) w XVI wieku język literacki „polski”, pisali w nim traktaty teologiczne cerkiewne i usta­mi Orzechowskich i Herburtów zapewniali świat prześli­czną polszczyzną złotych lat zygmuntowskich, że są Rusinami i jako Rusini właśnie pierwsi w Rzeczypospolitej. Nie uświadomili sobie Ostrogscy i Daniłowicze prawdy tak oczywistej dla historyków ukraińskich XX wieku, że w gronostajach i karmazynach, na krzesłach senatorskich, dzierżąc buławy i pieczęcie, byli tylko obywatelami drugiej klasy.

Prawda historyczna, historia ta, która była, nie zaś oglądana przez pryzmat propagandy innego wieku, stwierdza, że żywioły lechicki i ruski stopiły się na ziemiach halickich wiekową mieszaniną sąsiedztwa i małżeństw w jednolite czerwono-ruskie społeczeństwo, podobnie jak miedź i cyna stapiają się w brąz, metal po złocie bodaj najszlachetniejszy. Czy to należy uważać za złe, czy na tym ma polegać nieszczęście?

Przecież nie jest to jedyny w dziejach wypadek; czymże jest naród angielski, jeżeli nie podobnym stopem Celtów, Sasów i Skandynawów? Spłynęły się strumyki polski i ruski w jedną rzekę potężną i płynęły jednolicie przez ogromną przestrzeń mijających wieków.

Nie chciałbym, by mnie posądzono, że to, co wyżej napisałem, zmierza do udowodnienia, że „Rusini nie są właściwie narodem” albo że „galicyjscy Rusini nie są Ukraińcami”. Takie pojawianie się przed oczyma dzisiejszego czytelnika w tużurku i cylindrze z roku 1888 nie byłoby niczym innym, jak karnawałową maskaradą. Podział społeczeństwa wschodniogalicyjskiego na dwa świadome swej odrębności narody uważam za fakt dokonany i nieodwołalny, fakt sam w sobie, ani zły, ani dobry, za „rzeczywistość rzeczywistą”, z której obowiązkiem praktycznego polityka jest wyciągnąć życiowe konsekwencje.

Pragnąłbym tylko zaznaczyć, że to, co się dzieje na Rusi Czerwonej, nie jest bynajmniej walką dwu narodów o pograniczne terytorium, choć są pewne po temu pozory; walka taka o Ruś Halicką wybuchała wprawdzie sporadycznie w średnich wiekach, zakończyła się jednak już temu sześćset lat, potem nastąpił kilkusetletni okres mieszania się i stapiania obu elementów etnicznych w jednolite społeczeństwo. Waśń dzieląca obecnie społeczność na Rusi Czerwonej nie jest to nic innego, jak proces dzielenia się jednolitego społeczeństwa na dwa obozy, skupiające się tym razem według haseł językowych.

Ale czy nie jest to powrót do epoki średniowiecznej, kiedy Polacy i Rusini walczyli o Grody Czerwieńskie jak tyle innych narodów gdzie indziej walczyło o pograniczną prowincję?

Moim zdaniem – nie. Historia nie cofa się nigdy, a choć czasem uczonym filologom i historykom (niech mi wybaczą moi przyjaciele, którzy uprawiają te skądinąd cenne działy ludzkiej wiedzy) wydaje się całkiem szczerze, że ją cofnąć mogą, rzeka dziejów nie popłynie w górę, choć ją zamącą wiry lub skały i mielizny nurt jej rozszczepią. Znamy w dziejach liczne i nie tak dawne przykłady rozszczepiania się jednolitych społeczeństw na odrębne, a często nienawidzące się obozy, nienawidzące się tym silniej, im świeższej daty było rozszczepienie, im silniej w podświadomości stron powaśnionych odzywała się tęsknota za utraconą jednością.

Nietolerancja nie jest niczym innym, jak dążeniem (nierozsądnymi środkami) do jednolitości. W XVI wieku Francja – jednolita chyba narodowo w tym samym przynajmniej stopniu, co dzisiaj – rozpadła się na dwa obozy: katolicki i protestancki; ten sam los spotkał Niemcy, a nawet w zmienionej trochę, jak wszystko angielskie, postaci –Anglię, gdzie walczyły z sobą krwawo różne pokrewne odłamy protestantyzmu. Analogia walk narodowościowych na tle języka, alfabetu i obrządku rozdzierających społeczeństwo słowiańskie z walkami religijnymi na Zachodzie jest rażąca. Walka „narodowościowa” Galicji Wschodniej jest walką „językową”, nie ma zaś nic wspólnego z walkami między dwoma narodami; jest to walka o władzę na terytorium, nie zaś walka o terytorium. Naród to pochodzenie, to rasa, to historia; czyż na Rusi Czerwonej jest jedna tylko jednostka zrodzona tam z rodziców tamże osiadłych, która by nie była produktem mieszaniny polsko-ruskiej? Granica między narodami idzie środkiem małżeńskiej łożnicy, jak słusznie ktoś zauważył; ale w takim razie nie można mówić o niczym innym, jak o walce wewnątrz jednolitej społeczności, bo skądże by mogły wziąć się różnice pochodzenia rasy i historii, kiedy wszystko to jest wszystkim wspólne? – To prawda jasna jak słońce, to jest „rzeczywistość rzeczywista”: jeżeli o niej nie pamiętają strony walczące, jeżeli się pomimo tego potrafią kłócić „kto na Rusi Czerwonej (zwanej dla tych celów Wschodnią Małopolską lub Zachodnią Ukrainą, szkoda, że nie Krajem Przydniestrzańskim) jest dziedzicem i gospodarzem”, to jedynie dlatego, że nic tak bardzo nie zamąca zdrowego rozsądku, jak hasła epoki.

Żałować naprawdę należy, że Lechici i Rusini nie różnią się kolorem skóry, gdyby bowiem jedni z nich byli biali, a drudzy czarni, mieszkańcy porzecza Dniestru i Sanu odznaczaliby się wszyscy piękną barwą kawową i łatwiej by im było wytłumaczyć, że są dziećmi jednej ziemi, odwiecznymi autochtonami swej dzielnicy, po prostu braćmi.

Bez tego trudno na razie nieść różdżkę oliwną na bujne ziemie czerwono-ruskie. Przyjeżdża się w gościnę do ziemiańskiego dworu, gospodarz skarży się na ciężkie czasy; nie ma innego wyjścia, musi sparcelować odleglejszy folwark, sprowadzi Mazurów kolonistów z zachodu, da ziemię taniej, ale nie puści sąsiada ruskiego chłopa, „nie można przecież od niego wymagać, by polską ziemię oddawał w niepolskie ręce”. A na frontonie domu widnieje herb Korczak lub Sas a w archiwum domowym, jeżeli go nie zniszczyli żołnierze zachodnio-ukraińskiej republiki w 1918 roku, drzemią dokumenty świadczące, że jeszcze dwa pokolenia temu chrzcili się dziedzice w miejscowej cerkwi (do której na mszę przestał obecny kolator uczęszczać dopiero po zamordowaniu namiestnika Potockiego w roku 1908). Zaś o paręset kroków dalej w plebanii obok starej drewnianej cerkiewki, myśli z goryczą paroch greckoka­tolicki, że niebawem obsiądzie przylegający łan dworski zgraja zawołok – Mazurów. Nowa krzywda ukraińskiego narodu – i paroch zaciska pięści.

Paroch nazywa się Wojnarowski, Gwozdecki, Męciński lub Lewicki, jest oczywiście gorącym patriotą ukraińskim, często szowinistą, pieczętował się póki nie nabrał przekonań demokratycznych herbem Strzemię, Lubicz Poraj lub Rogala, herbem czysto lechickim, rodzina jego przyszła spod Rawy Mazowieckiej lub Sandomierza i nigdy do narodowości „ukraińskiej powrócić” nie mogła, boć przecie nigdy do niej nie należeli ci rdzenni Mazurzy. Z ludem wiejskim nie zostały przeprowadzone badania, na zasadzie metryk i dokumentów nie tak łatwo się orientować jak przy nazwiskach szlacheckich, ale na pewno jest zupełnie tak samo. Tragiczne to i bolesne, ale i bezgranicznie śmieszne; żałować tylko należy, że Słowianie mają tak mało zmysłu humoru, gdyby bowiem ci wszyscy nacjonaliści z partykularza uświadomili sobie komiczną stronę walki „narodów” na Rusi Czerwonej, mielibyśmy tym samym za sobą połowę drogi do rozwiązania „sprawy galicyjskiej”. Niestety, fanatyzm i zmysł humoru nigdy w parze nie chodzą, trudno jest się śmiać, gdy jednym usuwa się ziemia spod nóg, a drugim płoną sterty.

Nie sądzę jednak, by należało stawiać same tylko czarne horoskopy; było źle, jest niedobrze, ale moim przynajmniej zdaniem pojawiły się już pierwsze symptomaty poprawy, a upatrywać je byłbym skłonny w tym właśnie zjawisku, nad którym łamią ręce tak Polacy, jak i ukraińscy nacjonaliści. Za zjawisko dodatnie uważam fakt, że proces narodowościowego różniczkowania się społeczności na Rusi Czerwonej dobiegł zdaje się do końca; z mgławicy wykrystalizowały się mniej więcej stałe stany posiadania. Dopóki tego nie było, musiała trwać walka, obie strony bowiem dążyły podświadomie, lecz zajadle, do przywrócenia tak niedawnej jednolitości społeczeństwa. Tak samo było i w epoce reformacji, zanim zorientowano się, że protestantyzm jest nową religią; obie strony żyły długi czas w przekonaniu, że można i należy przywrócić jednolitość kościoła, wyznawcy dawnych porządków przez nawrócenie heretyków, nowinkarze przez usunięcie starych błędów. To zajadłe dążenie do jedności było źródłem wojen religijnych; dopiero gdy rozdarcie religijne społeczeństwa zostało uzna­ne za fakt dokonany, noszący wszelkie znamiona trwałości, dopiero wtedy mógł zapanować pokój religijny pomiędzy wyznaniami, co więcej nawet, zachodnioeuropejskie społeczeństwa doszły do przekonania, że różnolitość wyznań nie zmniejsza ich jednolitości i dopiero wtedy umożliwione zostało równolegle zgodne współżycie różnych kościołów na jednolitym terytorium wśród jednolitego społeczeństwa.

Walka narodowościowa na Rusi Czerwonej toczyła się do niedawna o utrzymanie narodowej jednolitości społeczeństwa, przy czym strona polska przez długi czas skłonna była przeczyć, że „Rusini są narodem”, strona ruska zaś wierzyła, że potrafi odpolszczyć Ruś Czerwoną. Dziś złudzenia te należą chyba do przeszłości. Odrębność „narodowa” Rusinów jest uznana nawet przez najzajadlejszych nacjonalistów polskich, co objawia się w tym choćby, że obmyślają niechybne sposoby na „spolonizowanie Małopolski Wschodniej”, a po stronie przeciwnej przebąkuje się czasem – cicho co prawda i nieśmiało – że „żywiołowi polskiemu” należą się na Ukrainie Zachodniej jakieś (bardzo nieokreślone) gwarancje.

Postęp zatem jest i jeżeli głos zdrowego rozsądku nie może jeszcze zagłuszyć dzikiej dysharmonii nienawistnych uczuć, to w każdym razie spoza oparu nienawiści, uprzedzeń i przesądów poczynają się wyłaniać zręby rzeczowych interesów: można sformułować już dzisiaj jasno, na czym polegać będzie istota problemu wschodniogalicyjskiego. Daje się ona streścić krótko i jasno: polega na tym, by dwóm narodowościom, istniejącym w stanie zmieszania na jednolitym historycznie, geograficznie i gospodarczo terytorium zapewnić równoległe, zgodne i niezawisłe wzajemnie od siebie współistnienie, przy czym nie może być mowy o mniejszości i większości, tylko o równorzędności. To jest tajemnica pokoju narodowościowego, tak jak to było tajemnicą pokoju religijnego, dopóki nie stało się jasną jak słońce, przez nikogo dziś w wątpliwość nie podawaną, od dwustu lat na doświadczeniu opartą, żywą i żywotną, prawdą. Umysły nie dojrzały jeszcze do dyskutowania konkretnych faktycznych i detalicznych pociągnięć zmierzających do wytworzenia i utrwalenia tego stanu rzeczy, nie pora jeszcze na rozkodyfikowanie formuły, a raczej nie formuły, ale zdrowego żywotnego hasła, do którego należeć musi zwycięstwo. Na to przyjdzie jeszcze – wierzę mocno, że wkrótce – pora; pora już przyszła, aby zatknąć ten sztandar zwycięskiej; przyszłości, by rzucić żywe hasło. Zwolna zrazu, coraz gęściej wkrótce, skupią się koło niego ludzie dobrej woli.

Pierwszą, najpoważniejszą bodaj trudność, na jaką zrealizowanie tego hasła napotka, scharakteryzowaliśmy już powyżej: jest to przeświadczenie, że dwujęzyczność w społeczeństwie nie da się pogodzić z jego jednolitością, gdy temu paręset lat sądzono, że dwuwyznaniowość rozbija na zawsze jednolitość narodu. Okazało się, że tak nie jest i to napełnia nas otuchą, bo jeżeli nie rozbiły jednolitości narodu różnice zapatrywań na podstawowe prawdy wiary i moralności, to trudno przypuszczać, że różnice alfabetu i gramatyki będą miały na wieki tę szatańską siłę.

Psychoza narodowościowa powstała w czasie i w czasie też rozpłynąć się musi, daj Boże najprędzej.

Poważną przeszkodą, stojącą na drodze wszelkiej konstruktywnej pracy, jest świeże u obu narodowości wspomnienie walki stoczonej w latach 1918 i 1919 o państwową przynależność Galicji Wschodniej. Walkę tę Ukraińcy uważają za wojnę między Ukrainą a Polską o pograniczną prowincję, i rzecz szczególna, narzucili jakoby ten pogląd polskiemu odłamowi społeczeństwa. Podświadoma tendencja po stronie polskiej do uważania walk polsko-ruskich z czasu 1918 i 1919 za jakąś wojnę zewnętrzną, przejawiła się bardzo charakterystycznie w znamiennym szczególe: z pobojowiska właśnie lwowskiego przewieziono ciało nieznanego żołnierza do Warszawy. Myślę, że z tą legendą wojny polsko-ukraińskiej o Galicję Wschodnią trzeba skończyć; jest ona niezgodna z prawdą, jest szkodliwa dla Polaków niewątpliwie, w stopniu jednak jeszcze wyższym dla Ukraińców.

Legenda ta walki z Ukrainą o Wschodnią Małopolskę wypaczyła poglądy wielu Polaków na istotny stan rzeczy na Rusi Czerwonej; poczęli się oni uważać za zwycięzców, za zdobywców, za jakąś przednią straż nie wiadomo czyją, za jakąś straconą pikietę, opuszczoną przez wszystkich; zaczęto pisać o konieczności kolonizacji Małopolski Wschodniej, o jej polonizacji i inne tym podobne rzeczy, a rezultat był ten, że rozwinęła się w społeczeństwie nerwowość, która w wielkiej mierze przyczyniła się do wywołania i spotęgowania tzw. sabotażu i tzw. pacyfikacji. „Zwycięzcy” poczęli się skarżyć, że „żyją na wulkanie”, opuszczeni przez wszyst­kich. Zdumiewający był w roku 1930 defetyzm polskiego społeczeństwa na Rusi Czerwonej, tego samego społeczeństwa, które w latach 1918 i 1919, pozostawione naprawdę własnym siłom, utrzymało czerwono-ruską dzielnicę tak bohatersko i triumfalnie.

Oto do czego prowadzi psychoza i powtarzanie za panią matką w odrodzonej Polsce frazesów zaczerpniętych z austriackiego słownika politycznego, a może jeszcze gorzej: ze słownika hakatystów. Ruś Czerwona to nie Marchie Wschodnie w Prusach.

Jeżeli jednak legenda o wojnie polsko-ukraińskiej szkodzi Polakom na Rusi Czerwonej, to dla Ukraińców na tym terenie jest wprost trująca, jest zabójcza. W roku 1918 zdawało im się, że walczą o to, by Halicz był ukraiński, wiele młodzieży ruskiej dało życie i krew za tę wiarę i nie mnie naigrawać się z poległych, przejść trzeba obok ich mogił z odkrytą głową. Ale wolno zwrócić się do tych, co młodzieży kazali pójść w bój i na śmierć, do tych, co są nie ramieniem, lecz mózgiem i rozumem narodu, a raczej nimi być powinni, wolno się zwrócić do nich z zapytaniem, o co to z nami w roku 1918 walczyli? Czy o to, by Halicz był ukraiński? Nie! Po trzykroć nie! Walczyliście z nami o to, by Kijów był bolszewicki i zaiste osiągnęliście swój cel!

Bo celem w politycznych poczynaniach nie jest ideał nieuchwytny i nieziszczalny, celem jest ten wynik, do jakiego poczynania nasze fatalnie doprowadzić muszą. A do czegóż mogło doprowadzić zatrzymanie przez szereg miesięcy wojsk polskich nad Dniestrem? Do jednego tylko – do wzmocnienia bolszewików na linii Dniepru. To jest prawda oczywista jak biały dzień, a nie widzieli jej ci, co się z nami rozsądzać chcieli krwią i żelazem. Oto, do czego prowadzi psychoza, samoopętanie frazesem, zapożyczonym z obcej bismarckowskiej kalety. Nie ci, co zatrzymali wojsko polskie nad Dniestrem, chcieli istotnie budować Ukrainę, lecz ten, co je w roku 1920 pod Kijów zaprowadził, stawiając na jedną kartę byt wskrzeszonej Polski. Niech się zastanowią nad tym patrioci ukraińscy i niech w sumieniu swym osądzą, czy mogą słowom mym zaprzeczyć.

Lecz stało się: rzeki dziejów nikt wstecz skierować nie potrafi. Ukraina Naddnieprzańska znalazła się wewnątrz granic sowieckiego systemu. Rusini Haliccy w zawrotnej chwili dziejów poszli z orężem w ręku przeciw jedynej sile, która mogła bolszewików od granic ukraińskich odrzucić, nie zrozumieli słabości Ukrainy ani jej potrzeb; nic dziwnego, wszak od lat tysiąca bez mała Ruś Czerwona szła własnymi historycznymi szlakami, bez związku z resztą Rurykowej spuścizny. Ziemie ukraińskie jak dotąd zawsze pozostały rozdzielone. Czy jest to przekleństwo, fatum złowrogie, czy może wielka łaska Boża?

Każdy naród, który chce być pełnoprawnym, który chce być równorzędnym z innymi suwerennymi narodami, musi się zdobyć na jasne wykrystalizowanie; uświadomienie sobie swych interesów, na swoją własną rację stanu. Dopiero wtedy może stać się równouprawnionym podmiotem w rozmowach i układach z innymi narodami, bo dopiero wtedy znajomość jego interesów daje gwarancję, że układ z nim przedstawia jakąś wartość, że zobowiązań swych dotrzyma, gdyż dotrzymanie ich leży w jego interesie, jednym słowem, dopiero wtedy poczyna zasługiwać na zaufanie, które jest podstawą nieodzowną wszelkich układów i umów.

Czy istnieje na świecie ktoś, kto by mógł sformułować rację stanu galicyjskich Ukraińców w okresie 1918 roku po dzień dzisiejszy? Czym się kierowali w swoich politycznych poczynaniach i kto nimi właściwie kierował, czy istniały jakieś konkretne praktyczne cele, ku którym zmierzali i czy środki, jakie stosowali, były tego rodzaju, że rozsądnie biorąc, mogłyby do wytkniętego celu doprowadzić?

Na wschód od granic Rzeczypospolitej, za kordonem sowieckim, powstaje jakiś nowy świat, skazany może na rychłą zagładę, może przeznaczony na długi i pełen chwały żywot, któż może dziś na to odpowiedzieć? Jedno jest pewne: co się tam za kordonem dzieje, to olbrzymi eksperyment o wynikach niewiadomych. Jeżeli się uda, powstanie u wrót Europy jakaś nowa cywilizacja o nieznanym obliczu, jak swego czasu powstała u wrót bizantyńskiego imperium cywilizacja muzułmańska, odrębny świat muzułmański, a je­żeli się eksperyment nie uda, to strach bierze na samą myśl o tym, co się tam nad Dnieprem i Donem dziać będzie. Ukraińcy czerwonoruscy uczynili wszystko, co było w ich mocy. Większość ziem ukraińskich znalazła się wewnątrz bolszewickiego kotła. Stało się, i nie ma na to na razie rady. Pytanie teraz, co dalej, jak ustosunkować się do istniejącej sytuacji, co mówi i nakazuje ukraińska racja stanu?

Czy nakazuje iść dalej po linii eksperymentu, czy nakazuje dążyć do zjednoczenia ziem ukraińskich wewnątrz bolszewickiego kotła, czy może nakazywałaby wykorzystać istnienie polsko-sowieckiej granicy, by umożliwić jednemu przynajmniej odłamowi narodu rozwój na zasadach cywilizacji niesowieckiej, europejskiej i chrześcijańskiej?

Byłoby rzeczą pożądaną, by Ukraińcy galicyjscy odpowiedzieli na to pytanie w dziesięć lat po traktacie ryskim – ale odpowiedzieli w sposób praktyczny i odpowiedzialny, to znaczy dostosowując praktycznie swe postępowanie do przyjętego rozwiązania.

Jeżeli zaś ukraińska racja stanu nakaże wykorzystać istnienie polsko-sowieckiej granicy dla przygotowania dla własnego narodu alternatywy rozwoju na niesowieckich zasadach, to powstaje drugie pytanie, czy osiągnięcie tego celu jest możliwe przy nieustannym negatywnym ustosunkowywaniu się do istniejącej państwowości i przy wrogim ustosunkowaniu się do polskiego odłamu ludności na Rusi Czerwonej?

Z punktu widzenia polskiej racji stanu mamy niewątpliwie prawo się zapytać, czy narodowy rozwój Ukraińców w obrębie naszych granic nie grozi szkodą naszemu państwu, naszemu narodowi, mamy prawo żądać odpowiedzi pozytywnej faktycznej, tj. gwarancji realnych, że narodowy rozwój Ukraińców w naszym państwie będzie dla nas korzystny. Sądzę, że tego rodzaju postawienie sprawy nie zawiera nic krzywdzącego dla Ukraińców, a stawia sprawę zgodnie ze zdrowym rozsądkiem na gruncie realnym, twardym, po którym krocząc, można dojść do konkretnych wyników – na gruncie jasnego sformułowania i uzgodnienia konkretnych wzajemnych interesów, na gruncie wreszcie uznania naszych Rusinów za odrębny naród i wyciągnięcia z tego konsekwencji praktycznych.

Na możliwości narodowego rozwoju Ukraińców powinno w pierwszym rzędzie zależeć samym Ukraińcom i z tego faktu powinni wyciągnąć logiczne, praktyczne konsekwencje.

Baczna obserwacja postępowania Ukraińców galicyjskich w ostatnim dziesięcioleciu każe stwierdzić, że kierowali się oni po dzień dzisiejszy wszystkim, tylko nie ukraińską racją stanu. Konstatując fakt tak zdumiewający, nie możemy nie zapytać o jego przyczyny. Nie czuję się na siłach zanalizować je, lecz ciśnie się pod pióro wątpliwość, czy Ukraińcy haliccy są w ogóle dostępni dla imperatywów ukraińskiej racji stanu, wszak od stuleci już drogi, które ich łączyły z Kijowem, szły przez Kraków i Warszawę, i kto wie, czy ich ukraińskość nie jest tylko psychozą?

Nie! – odpowiadają Ukraińcy – poczucie nasze ukraińskie jest szczere, głębokie, organiczne; rozumiemy dobrze imperatywy ukraińskiej racji stanu i przyznajemy jednomyślnie, że ona tylko winna być wytyczną naszego postępowania.

Dobrze, lecz dlaczego w takim razie postępowanie wasze tak sprzecznie jest z nakazami uznawanej przez was racji stanu?

Dlatego, że Polacy, nasi wrogowie, tak nas prześladują, że postępowanie nasze dyktowane jest przez rozpacz, jesteśmy narodem stale zrozpaczonym, rozpacz nasza poczęła się w roku 1340 i trwa po dziś dzień.

Niech czytelnik nie sądzi, że autor żartuje, nie bardzo licząc się z nakazami dobrego smaku; autor cytuje dosłownie argumentacje legitymowanych (nie chcę w tym związku użyć wyrażenia odpowiedzialnych) przedstawicieli ukraińskiej społeczności na Rusi Halickiej. Nomina sunt odiosa [nazwik wymieniać nie należy], więc nazwisk nie cytuję, kto ma dużo wolnego czasu, niechli przeglądnie sejmowe stenogramy.

Trudno jest uchwycić wątek rozumowania, nakazujący zwierzać się wrogowi, że doprowadził nas do rozpaczy i to zwierzać się z zamiarem zrobienia temu wrogowi przykrości. Nie dosyć na tym, w rozmowach z Polakami ukraińscy politycy ze wschodniej Galicji, nie wiem, czy poważnie, lecz w każdym razie z poważnymi minami i robiąc wrażenie szczerości, domagają się, by rząd polski dokonał szeregu pociągnięć, które by umożliwiły Ukraińcom kierowanie się ukraińską racją stanu!!!

Trudno chyba o boleśniejszy nonsens!

Oto, do czego doprowadzić może narodowościowa psychoza.

Tak, jak obecnie rzeczy stoją, zabiegi ukraińskich polityków na Rusi Czerwonej nie mają – nawet w ich własnym rozumieniu – celów konstruktywnych, chodzi nie o polepszenie warunków rozwoju ukraińskiej społeczności, żyjącej w granicach Rzeczypospolitej, lecz o zaszkodzenie Polsce, a przynajmniej o narobienie jej nieprzyjemności, bez względu na to, czy i ten marny cel jest naprawdę osiągalny, a w razie osiągnięcia, czy przyniosłoby to jakąkolwiek korzyść Ukraińcom.

Oczywiście, nie znaczy to wcale, jakoby wszystkie czynności podjęte w rozumieniu Ukraińców przeciw Polsce miały jej istotnie szkodzić. Jednym z najbardziej ulubionych sposobów używanych przez Ukraińców w akcji antypolskiej jest zanoszenie skarg przed różne czynniki międzynarodowe, w szczególności do Ligi Narodów, do rządu brytyjskiego i do drugiej międzynarodówki, do tego jednym słowem, co się nazywa „Zagranicą”.

„Zagranica” ta odgrywa w umysłowości ukraińskiej tę samą rolę, jaką swego czasu w umysłowości polskiej odgrywała „Europa” albo „Napoleon”. Jest to rodzaj kominiarza, którego się Polska ogromnie ponoć boi, a którego interwencja sprowadzi bardzo korzystną zmianę w położeniu galicyjskich Ukraińców.

Znamy z naszej własnej bolesnej historii porozbiorowej, ile nas kosztowała ta nierozsądna wiara w „interwencję”, dźwignęliśmy się dopiero wtedy, gdy zrozumieliśmy, że „Europa” Polski do niczego nie potrzebuje, że Polski potrzebują wyłącznie Polacy, że narodowi, który sam sobie pomagać nie chce, nie pomoże nikt i nic, i że na drogę do niepodległości może nas wprowadzić tylko nasz własny, samodzielny wysiłek liczący się z realnymi warunkami, wśród których kazała nam żyć historia.

Ukraińcy nie zrozumieli dotąd, że żelazne prawidła dziejowe odnoszą się do nich w równej mierze, jak i do wszystkich narodów i że „Zagranica” niewiele im chyba pomoże. Jeżeli nie są ze swego obecnego położenia zadowoleni, mają tylko jeden skuteczny sposób zmienienia go: przekonać Polskę i Polaków, że zmiana taka będzie dla Polski korzystna. Do tego punktu nie doszła jeszcze ewolucja pojęć u ukraińskich polityków we wschodniej Galicji; póki doń nie dojdzie, spełzną zawsze na niczym najszczerzej i najrzetelniej pojęte i podjęte próby ze strony polskiej doprowadzenia drogą bezpośredniego kontaktu do odprężenia stosunków narodowościowych lub porozumienia w południowo-wschodnich województwach .

Póki polityka ukraińska w Galicji Wschodniej nastawiona będzie na interwencję „Zagranicy”, póty wszelkie tego rodzaju próby ze strony polskiej uważane będą bądź to za pułapkę, bądź za dowód słabości i strachu; za drzwiami stoi przecie kominiarz, którego się Polska boi.

Przypuszczam, że są już na Rusi Czerwonej – i będzie ich coraz więcej – Ukraińcy, którzy nie bardzo wierzą w interwencję kominiarza. Sam zresztą kominiarz niejednokrotnie, a i ostatnio także niedwuznacznie dawał do zrozumienia, że sprawy między Polakami a Ukraińcami powinni załatwiać (o zgrozo!) Polacy i Ukraińcy między sobą nie zanudzając nimi obcych, jak dotąd jednak zawsze brały u Ukraińców górę czynniki „interwencyjne”, emigracje, jakieś anonimowe komitety i anonimowe, nieraz wprost mętne czynniki.

Czynnikom tym ulegali zawsze potulnie najodpowiedzialniejsi i najbardziej reprezentatywni politycy ukraińscy ze wschodniej Galicji, wypierając się – zawsze pokornie, nie zawsze z zachowaniem przyzwoitości form pod adresem swych polskich partnerów – wszelkich prób uzgodnienia swych poczynań z wymaganiami ukraińskiej racji stanu.

Nie dojrzeją Ukraińcy do rozmów z polską stroną, dopóki nie osiągną tego stopnia wewnętrznej dyscypliny, że nie będą się załamywać psychicznie zaraz po zrobieniu pierwszego kroku i zanim nie zrozumieją prawdy samo przez się zdawałoby się zrozumiałej, że układać się należy wtedy, jeżeli można rozsądnie przypuszczać, iż strona przeciwna ma jakiś interes, w dojściu układu do skutku, jeżeli bowiem go nie ma, to po co układać by się miała?

Z tego, co powiedziano powyżej, nie wynika bynajmniej jakobym uważał, że z polskiej strony należy czekać bezczynnie ciesząc się obecnym status quo dopóki nie zmieni się psychika ukraińskich polityków. Poza politykami istnieje jeszcze dzięki Bogu i kraj, i naród. Wobec jednego i drugiego państwo, rząd i społeczeństwo polskie ma obowiązki, które – boję się – czynniki te nie zawsze, a przynajmniej nie w całości w ostatnim dziesięcioleciu spełniły.

Polacy łatwo podlegają obcej, szkodliwej dla siebie propagandzie. O ile chodzi o Ruś Czerwoną, dali sobie w znacznej mierze wytłumaczyć, że są tam kolonistami i awangardą czegoś obcego, zapominając zupełnie, że są autochtonami na równi z resztą ludności i uwierzyli zupełnie szczerze, że z Rusinami nic począć nie mogą, bo politycy ruscy zgody nie chcą. To ostatnie jest, jak dotąd, słuszne, to pierwsze powinno przynajmniej być wątpliwe.

Na Rusi Czerwonej nie jesteśmy kolonistami ani mniejszością, jesteśmy autochtonami i narodem suwerennym, nam przeto i z prawa, i z obowiązku przypada w udziale inicjatywa polityczna. Do organizowania ruskiego narodu w granicach Rzeczypospolitej mamy co najmniej równie dobre prawo jak ukraińscy politycy. Wysiłek podjęty w tym kierunku napotka zrazu na opór bardzo silny tych wszystkich czynników, które żyją z waśni, lecz trudno sobie wyobrazić by miał na dalszą metę być bezskuteczny. Geografia jest silniejsza od gramatyki, tylko nie mogą oczywiście czerwono-ruscy Polacy występować w szatach, które niektórzy swoi i obcy pragnęliby im ostatnimi czasy narzucić, w szatach awangardy obcego najazdu, jakiejś nowej fali mazurskich kolonistów i nasłanych z „centralnych prowincji” mandarynów, pomiatających ludnością miejscową.

Nie znaczy to, bym miał zalecać metody „trafiania bezpośrednio do chłopa” z pominięciem rodzimej inteligencji. Metody te, zalecane dość często, skądinąd nie są wynalazkiem nowym, ani wynalazkiem polskim, wynalazła je Austria sobie, a Rosja sobie i jakiś czas stosowały w swych polskich prowincjach z dużym nawet, ale dorywczym tylko i beznadziejnym powodzeniem.

Czasy są teraz inne niż temu lat osiemdziesiąt i świadomość narodowościowa ruskiego chłopa jest już zbyt głęboko zakorzeniona. Nie zdają sobie z tego sprawy ci tylko, co mają oczy nie ku patrzeniu, lub ci, co nie chcą widzieć tego, co im nie dogadza.

Nie w dorywczych sukcesach bez jutra, ani w liczeniu na narodową obojętność czy zaprzaństwo ruskiego chłopa widzę rękojmię lepszego jutra: widzę ją w tym, że miejscowy żywioł polski, gdy tylko uświadomi sobie znowu, że jest żywiołem autochtonnym, uzna się powołanym przede wszystkim do organizacji i kierowania narodowego także życia ruskiej ludności. Ci, co twierdzą, że miejscowy ziemianin nie może bez „zdrady” pracować w zarządzie miejscowej czytelni lub kooperatywy, nie znają ani historii polskiej, ani nie rozumieją dzisiejszych potrzeb państwa. Hałas będzie na łamach nacjonalistycznej prasy polskiej, która zacznie może sporządzać czarne listy, a już z pewnością w kołach szowinistów ukraińskich, którym tego rodzaju „zdrada” ziemiaństwa będzie solą w oku. Na to nie ma rady, ale inną drogą idąc nie osiągnie się współżycia obu narodów, które przecież jest ideałem głoszonym przez całą prasę polską, a pozwolę sobie mniemać, że ziemianin, jak już z samej nazwy wypływa, bardziej powinien być związany z ziemią niż z alfabetem i gramatyką, że większy wpływ na dalszą metę uzyska współpracując z miejscowym chłopem, który i tak współpracuje z nim jako robotnik w polu, niż głosząc, że sprowadzi Mazurów-kolonistów, których przybycie zaostrzy tylko kwestię agrarną i wzmocni więź łączącą chłopa ruskiego z ukraińskim agitatorem, i na których on sam, gdzie przyszli, bez abominacji patrzeć nie może.

Współpraca elementów wiejskich i rolniczych łatwiejsza jest może do urzeczywistnienia niż rozwiązanie kwestii ukraińskiej inteligencji – rolników łączą bardzo realne interesy i wspólna psychologia. Symbioza dworu i wsi jest na Rusi Czerwonej znacznie ściślejsza niż w innych dzielnicach Rzeczypospolitej, bo chłop małorolny dorabia tam pracą na sąsiednim łanie dworskim, czego nie ma ani w byłej Kongresówce, ani w byłym zaborze pruskim i interes jego wymaga albo utrzymania dworskiego stanu posiadania (i to obecnie w pierwszym rzędzie), albo przynajmniej jeżeli dwór się parceluje – dokupienia parcelowanej ziemi do rozmiarów samowystarczalności. Kto tedy mówi o „kolonizacji” Rusi Czerwonej, nawet gdyby to było finansowo wykonalne, daje dowód, że albo nie zna stosunków w tej dzielnicy, albo świadomie dąży do pogrążenia miejscowego chłopa w skrajnej nędzy i doszczętnego zradykalizowania go tak pod względem społecznym, jak i narodowościowym. Straszne było to promieniowanie kultury pruskiej w XIX wieku!

Sprawa inteligencji jest sprawą trudniejszą, ona to na Rusi Czerwonej, jak zresztą wszędzie indziej, jest ostoją wojującego nacjonalizmu, po części dlatego, że żadnych konkretnych interesów nie ma, po części zaś dlatego, że w warunkach powszechnej gospodarczej depresji i w ubogich zacofanych społeczeństwach tylko z waśni (wszystko jedno jakiej: religijnej, społecznej lub narodowej) żyć może.

Wszędzie w Słowiańszczyźnie warstwą rządzącą jest inteligencja niegospodarcza. Polska nie stanowi pod tym względem wyjątku. Inteligencja niegospodarcza choć żyje w mieście, nie utrzymuje się z zajęć mieszczańskich – utrzymuje się bądź to ze służby publicznej, przy czym ta ostatnia nie jest dla niej „karierą” lecz „zawodem”, bądź też z obsługiwania klienteli wiejskiej, przeważnie chłopskiej, przy czym obsługiwanie to nie polega na nabywaniu od klienteli wiejskiej wytwarzanych przez nią produktów lub sprzedawaniu jej wytworzonych lub przetworzonych przez siebie, lecz w najlepszym razie na zajmowaniu posad w najrozmaitszych stowarzyszeniach wytwórców lub spożywców. Inteligent słowiański nie lubi pracy gospodarczej na własną rękę i ryzyka, zazwyczaj nie posiada po temu odpowiednich środków, ideałem jego jest być urzędnikiem jakiejś zbiorowości, najchętniej w charakterze publiczno--prawnym, w najgorszym razie prywatno-prawnym.

Przy tym nastawieniu charakteru społeczeństwa i przy nastawieniu szkolnictwa w tym kierunku wytworzył się wkrótce nadmiar kandydatów na urzędników i wybuchnąć musiała zajadła walka o posady oraz wzajemne wydzieranie sobie klienteli. Bardzo szybko walczący z sobą inteligenci zgrupowali się w partie lub koterie, przy czym z natury rzeczy – zresztą w zupełnie dobrej wierze – poczęto się rozglądać za pewnymi hasłami, które miały w oczach publiczności usprawiedliwić monopol rozdawnictwa i obsadzania „posad” dla członków lub protegowanych pewnej grupy.

W Polsce etnograficznej walka pomiędzy poszczególnymi grupami inteligencji odbywała się w epoce przedmajowej pod przykrywką różnych tzw. programów partyjnych, obecnie po opanowaniu państwa przez jedną z grup walczących przysługuje jej faktyczny monopol obsadzania wszystkich stanowisk bezpośrednio lub pośrednio od rządu zawisłych. Na terenach etnograficznie mieszanych można było z góry wyeliminować członków innojęzycznych grup inteligencji od dostępu do tych posad, a przynajmniej mocno im ten dostęp utrudnić, przez co zmniejszyło się nacisk na rząd i konkurencję. Korzyści te jednak okupiono bardzo poważnymi stratami, do ognia walki narodowościowej dolano bowiem w ten sposób zastraszająco wiele oliwy.

Inteligencja polska posiada tedy mniej więcej monopol mandarynatu na Rusi Czerwonej. Czy jest to połączone z wielką korzyścią dla „sprawy polskiej” na tym terenie, to jeszcze wielkie pytanie.

Inteligencja bowiem mowy ruskiej, ostemplowana z góry jako państwowo podejrzana, nie miała powodu dążyć do pozbycia się tego stempla, bo to i tak do niczego by nie doprowadziło i została skazana na szukanie sposobów do życia w dziedzinie wpływowi państwa niedostępnej, a przynajmniej trudniej dostępnej.

Inteligencja wschodniogalicyjska ruskiej mowy rzuciła się tedy na kooperatywy, wprowadzając (absurd nad absurdy) kryterium językowe w życie gospodarcze i broni teraz opanowanej przez siebie fortecy z dużym jak dotąd powodzeniem i większą jeszcze zajadłością. Nic dziwnego, póki nie zmieni się psychika wschodniogalicyjskiej społeczności, tzw. „współpraca” na polu gospodarczym oznaczałaby utratę posad i śmierć głodową dla ogromnych rzesz ukraińskich inteligentów, którzy z przyjętego na siebie zadania gospodarczej organizacji wsi czerwono-ruskiej wywiązali się na ogół bardzo dobrze.

Ten stan rzeczy będzie musiał podlec gruntowniej rewizji.

Monopol mandarynatu – o ile chodzi o stanowiska w najszerszym słowa tego znaczeniu od rządu zawisłe – przysługujący na razie mniej więcej (są wyjątki) polskiej inteligencji, musi ulec pewnym ograniczeniom w interesie samej polskości, której nie można pozwolić na zbiurokratyzowanie się w nadmiernym procencie, z drugiej jednak strony nie jest usprawiedliwiony stan obecny w dziedzinie gospodarczej, której organizacja wobec mandarynizowania się polskiej inteligencji, a kurczenia własności folwarcznej – przechodzi coraz bardziej w ręce niepolskie.

Kompromis na zasadzie pewnej sprawiedliwej równowagi w obu gałęziach zajęć „inteligentnych” jest wskazany. Przypuszczam, że jako rzeczowo uzasadniony jest możliwy do przeprowadzenia mimo dużych trudności, jakich to nastręczy.

Myślę, że na tym rozważania te zakończyć można. Na szczegółowszą pracę jest jeszcze za wcześnie, dziś aktualne jest przygotowywanie odpowiednich umysłów po jednej i długiej stronie na podjęcie konstruktywnej pracy, mającej na celu zorganizowanie współżycia różnych narodowości w jednolitym państwie i na omówieniu tych realnych interesów, które będą musiały być uwzględnione i doprowadzone do wzajemnej równowagi.

 

1        Pierwodruk: Galicja Wschodnia, „Droga. Miesięcznik poświęcony sprawom życia polskiego” 1931, nr 7-8, s. 543-651.

2        Bohater opowieści francuskiego pisarza Alphonse Daudeta (1840-1897): Przygody imci pana Tartarena z Taraskonu (1872), czy Przygody Tartarina w Alpach (1885).

3        Piotr Wielki (1672-1725) – od 1689 r. car Rosji z dynastii Romanowów.

4        Antin Staruch (1856-1938) – ukraiński działacz społeczny i polityczny, poseł na Sejm Krajowy Galicji z ramienia Ukraińskiej Partii Narodowo-Demokratycznej, w latach 1918-1919 członek Ukraińskiej Rady Narodowej i komisarz na powiat leski Zachodnioukraińskiej Republiki Ludowej.

5        Nestor (ok. 1050-ok. 1114) – autor (jeden z redaktorów) Powieści lat minionych – najstarszej kroniki (latopisu) ruskiego, który jest kompilacją wielu źródeł (dokumentów, opowieści, podań).

Włodzimierz Monomach (1053-1125) – książę smoleński od 1067, czernihowski od 1078, perejasławski od 1093, wielki książę kijowski od 1113. Syn wielkiego księcia kijowskiego Wsiewołoda I Jarosławowicza i księżniczki bizantyńskiej, córki cesarza Konstantyna IX Monomacha.

 

Tekst przedrukowany w wyborze pism Stanisława Łosia Sprawa ukraińska, Ośrodek Myśli Politycznej, Kraków 2012, pod red. Macieja Marszała i Sylwii Wójtowicz.

Najnowsze artykuły