Artykuł
Grunwald i Beresteczko
GRUNWALD I BERESTECZKO

Księgarnia Spółki Wydawniczej Polskiej, Kraków 1910

 

I.

Tysiąca lat dobiega nasza historia, przepołowiona Unią. W pierwszej połowie naród formuje się. Ku jej schyłkowi, sformowany w odrębną indywidualność, jednym rozmachem w trójnasób rozprzestrzenia obszar swych dziejów, porywając w ich krąg sąsiednie ludy, współplemienne i obce. Drugie pasmo pięciuset lat przepołowione wojnami kozackimi: od nich Polska stacza się w przepaść, choć jeszcze w rozstrzy­gającej chwili wytężyła dość siły, aby byt swój utrzymać.

Ta chwili rozstrzygająca – to bitwa pod Beresteczkiem, największa w historii naszych wojen batalia. Jedna tylko znaczeniem jej dorównywa, 251 lat przed nią: Grunwald. Obie mają jeden wspólny rys zasadniczy, obie stoczone pod znakiem: „Być albo nie być”. Tam chodziło o byt narodu, który, świadomie czy pchany zbiegiem wydarzeń, rwał się do wielkich zadań, niosących przeobrażenie Wschodowi Europy, a u samego ich progu tą próbą bytu i sił opłacił ów śmiały poryw. Tu bronił się od zagłady ten sam naród, ten sam i nie ten sam, bo rozrośnięty szeroko, wchłonąwszy w siebie różnorodne pierwiastki, które weń wsiąkły w ciągu półtrzecia wieku, gdy pod Grunwaldem niegdyś, obok niego zszeregowane, obce mu były, zgoła z nim jeszcze niezespolone. Nie całą masą wsiąkły w następnych wiekach, ale wniosły w krew polską dużo obcej przymieszki, w narodowość niemało różnorodnych etnicznych właściwości.

Pod Grunwaldem – mówią epigonowie Krzyżaków – Wschód Europy starł się z przednią czatą Zachodu, najdalej wysuniętą. W oświetleniu niemieckiej historiografii, zwycię­stwo to brutalnej siły wschodniego barbarzyństwa, nad słab­szym liczebnie wykwitem zachodniej cywilizacji. In der Tat - powiedziano - wurde der Kampf zu einer Überschüttung einer hochgestiegenen Zivilisation durch sklavisch-tatarische Barbarei.

Pod dowództwem Witolda – tego nikt nie zaprzeczy – stanęła z nami przeciw Krzyżakom nie tylko Litwa, na pół lub przeważnie pogańska, Żmudź, przywiązana gorąco do starych bogów, nie tylko Ruś schizmatycka, wśród której mę­stwo smoleńskich hufców zaważyło na szali zwycięstwa – i Tatarów nie brakło, obok Wołochów, w tej różnobarwnej rzeszy. Polscy rycerze idąc w bój z pieśnią Bogarodzica, z głęboką wiarą w słuszność własnej sprawy, nie bez zanie­pokojenia patrzyli na tych towarzyszy broni, których zawzię­tość podniecał widok nienawistnego krzyża na proporcach, na płaszczach rycerzy-mnichów. Świadkiem nasz Długosz. Jego niepodejrzanym świadectwem stwierdzone również fakty dzikiego rozpasania pogan przed bitwą, po wkroczeniu w krzy­żackie ziemie. Mniejsza o wyuzdane, wstrętne okrucieństwa, mordy bezbronnych niewiast i niemowląt – umieli to i Krzy­żacy w swoich najazdach, choć z czarnym krzyżem na pła­szczach. Gdy jednak na parę dni przed bitwą, przy grabieży jednego kościoła, Tatarzy i Litwini wyrzucili z ołtarza i ze­lżyli Przenajświętszy Sakrament – nie dziw, że w szeregach rycerstwa pod polskimi znakami mąciło się sumienie: czy Bóg pobłogosławi tej wojnie? Trzeba wmyślić w psycholo­gię chrześcijańskiego rycerza przed pięcioma wiekami. Jakoż, by uspokoić zatrwożone sumienia, tym wymowniej krótko przed bitwą, w dzień Nawiedzenia Najświętszej Panny, uza­sadniał „sprawiedliwość” tej „Wielkiej Wojny” biskup płocki w polowym kazaniu, zagrzewając chrześcijańskie rycerstwo do bliskiego już boju.

Nie ma tu żadnej ujmy dla pamięci Grunwaldu. Z czystym sumieniem i z głębi przekonania mógł biskup mówić o „sprawiedliwej” wojnie z Niemieckim Zakonem. Wszak długie lata żył ten Zakon w pokoju z Polską; dwa w Polsce pokolenia spoczęły w grobie, którym nie przyszło ani razu zmierzyć się z Krzyżakami w obronie własnych granic. Do­piero od unii z Litwą, na polskim widnokręgu rysowało się znowu widmo wojny z Zakonem, tak strasznej i niepewnej walki o byt, że długie lata nie szczędzono zabiegów, by ją zażegnać. O Litwę tu chodziło: dla Litwy Polska stawiała swój byt na jedną kartę. Jaskrawo uwydatnił to cały prze­bieg ostatnich rokowań z Krzyżakami, przed rokiem, w lipcu 1409 r. Posłowie polscy oświadczyli Mistrzowi, że Jagiełło nie może opuścić Witolda, że jednak ofiaruje jeszcze raz ży­czliwe pośrednictwo. Odrzucił je Jungingen; nie chciał wy­rzec się wojny z Litwą. „Ostrożnie – odparli Polacy – wojna z Litwą, to wojna z Polską!” Na to Mistrz zerwał wszelkie układy znamiennymi słowami: „Dzięki wam za otwartość! Wolę zatem wymierzyć cios w głowę, niż w tułów: lepiej uderzyć na uprawny, osiadły i zaludniony kraj, niźli na dzicz pustynną”. I wtargnął pustoszącym najazdem w ziemię do­brzyńską. Zawarto jeszcze wówczas całoroczny rozejm, dla obu stron niezbędny, aby skorzystać z czasu i skupić wszystkie siły do boju o byt Polski, złączonej z Litwą, albo o byt Zakonu. W średnich wiekach niełatwo wskazać drugi mo­ment, gdzie by się gotowano do starcia z tak żywą świado­mością, że ta walka rozstrzygnie na całą przyszłość o losie jednej lub drugiej strony. Polonorum milites obstinaverunt animos, aut vincere, aut mori – „Rycerze polscy postanowili święcie zwyciężyć albo zginąć”. Długosza słowa, nie późny jakiś odgłos romantycznego nastroju; Długosz, syn grun­waldzkiego rycerza, rósł pośród świeżych wspomnień „Wiel­kiej Wojny”.

Bez zmierzenia się z Krzyżakami, opuszczeniem Litwy, zawróceniem z tej nowej drogi, na którą Polska wstąpiła od chrztu Jagiełły, można było okupić korzystny, trwały pokój. Zakon bowiem, utwierdzony od dawna na bałtyckim pobrzeżu, ubezpieczony w tej pozycji traktatem kaliskim r. 1343, mógł tolerować Polskę w jej Kazimierzowskich gra­nicach, mógł żyć z nią nawet w zgodzie na długą metę. Musiał natomiast wszystkie siły wytężyć na jej zgubę, gdy złączyła się z Litwą, odkąd Unia razem z chrztem Litwy odjęła rację bytu krzyżackiemu państwu nad Bałtykiem i wy­dała nań wyrok śmierci, powolnego konania. W cztery lata po chrzcie Jagiełły, Mistrz Rotenstein stanął w pół drogi, co słusznie mu zarzucali Krzyżacy; nie zdobył się na czyn, na który po 20 latach było za późno: rozbić Unię albo Polskę i Litwę zgnieść jednym ciosem.

Rycerstwo polskie szło w bój z postanowieniem: zwy­ciężyć albo zginąć. Miało jednak jasną świadomość, jakiej to sprawie niosło w ofierze krew? U góry, w Radzie królew­skiej, której przedstawiciele przed rokiem rwali negocjacje z Zakonem, była pełna świadomość dylematu: wyrzec się unii z Litwą lub w jednym z nią szeregu bronić własnego bytu. Tam też mieszały się niezawodnie i splatały różnorodne motywy: z religijnymi polityczne, ekonomiczne, a nawet względy podrzędnych interesów, osobistych, rodowych. Rycerstwo jednak dalekie było od późniejszego rozpolitykowania szla­checkiej rzeszy. Prostym naturom, z głęboką wiarą w sercu, w obliczu śmierci wiara była wszystkim. A pod propor­cami Witolda, obok mnogiej pogańskiej czerni, splamionej bezczeszczeniem chrześcijańskich świętości, stały zastępy po­bożnych Litwinów, którzy w dzieciństwie pogańskim jeszcze bogom składali ofiary, a pod Grunwaldem patrzyli śmierci w oczy z żywą, naiwną wiarą neofitów, nie gorsi chrześcijanie od polskich rycerzy, z którymi ich zbratała, w jedne rody związała po trzech zaledwie latach unia w Horodle. Rycerze nasi walczyli bez wątpienia ze świadomością, że leją krew w „sprawiedliwej wojnie”, nie tylko w odwet za krzywdy, dla odzyskania zagrabionych ziem polskich, ale i za zbawienie tysięcy dusz za Niemnem i za Bugiem.

I było tak istotnie. Krew pod Grunwaldem przelana zrosiła wątły posiew chrześcijaństwa na Litwie. Żmudź, naj­twardsza ostoja pogańskich wierzeń, od stu lat już nękana krzyżackim mieczem i przezeń właśnie tym silniej utwier­dzona w pogaństwie, w przededniu grunwaldzkiej bitwy z roz­koszą krzyż deptująca, po trzech latach stanęła pod jego znakiem, w rok horodelskiej unii. Nieświadomie – jak tylekroć bywało w historii – pogańskie rzesze Witoldowego woj­ska walczyły tam o swoją, o swych potomków chrześcijańską przyszłość, przeciwko Zakonowi, który był powołany do sze­rzenia wiary. Gdyby dzień 15 lipca przyniósł zwycięstwo Zakonowi, trudno sobie wystawić utwierdzenie i rozwinięcie apostolskiego dzieła na rozległych obszarach Giedyminowych dzierżaw, wraz z rozpostarciem zachodniej cywilizacji. Za­konowi było potrzebne pogaństwo na prawym brzegu Niemna, jak powietrze dla ludzkiej piersi, woda dla skrzeli ryb. „Pół królestwa za garstkę pogan” – ten jęk ginącego króla-rycerza brzmi wówczas we wszystkich rozpaczliwych zabiegach Zakonu Niemieckiego, zachwianego w swej racji bytu i skazanego na dogorywanie, odkąd Litwa ochrzczona. Dla Zakonu nie było obok niej miejsca: znalazło się dopiero po stu latach dla apostatów, którzy złamali zakonne śluby i przekształcili krzyżackie państwo w świecką potęgę, tak związaną od tego czasu ze sprawą protestantyzmu, jak byt Krzyżaków łączył się dawniej z bliskim sąsiedztwem pogan.

Nie ma zatem powodu rozprawiać się z frazesami o tryum­fie wschodniego barbarzyństwa nad przednią strażą zachodniej cywilizacji. W tym największa chwała Grunwaldu, że skupił różnojęzyczne tłumy wschodniego barbarzyństwa pod wodzą Polski przeciw przeniewierczemu posterunkowi kato­lickiego Zachodu, a w interesie Kościoła i cywilizacji. Kitem przelanej krwi zespolił Grunwald te rzesze z Polską, z je­dyną wówczas organizacją, która w XV wieku mogła sku­tecznie nieść na północny wschód Europy, ze światłem wiary, posiew cywilizacji chrześcijańskiego Zachodu. Ten posiew, od czterech wieków nad Wisłą i nad Wartą wyhodowany, wykarmił, stworzył Piastowską Polskę: wydobył ją z nicości, w której przepadła nadłabska Słowiańszczyzna, zorganizował i utrwalił jej byt. Aby ostać się w walce o byt, odparta przez Niemców od Bałtyku, musiała z rodzimych granic wystąpić ku wschodowi; za słaba na orężną zaborczość, psychicznym swym ustrojem do niej niepowołana, posunęła się ku wscho­dowi w pokojowej łączności z dwujęzycznym państwem litewskim, gdy przed nim u schyłku XIV stulecia zarysował się ostatecznie ten sam historyczny dylemat, co u kolebki Polski przed czterema wiekami. Wzgardzony tyle razy, znienawi­dzony od wieków krzyż rozpostarł nad Litwą dobroczynne ramiona, odkąd przestał być dla niej godłem krzyżackiego Zakonu, synonimem łupieskich najazdów i grabieży; po srogim wytępieniu współplemiennych Prusaków, po stu latach walk z Krzyżakami, jedynie od strony Polski mogło chrześcijaństwo znaleźć przystęp na Litwę i utwierdzić się w wytrwa­łej łączności z Polską, pod wspólnym berłem litewskich władców, na polski tron wezwanych. Bez Unii, groziły po­gańskiej Litwie losy nadłabskiej Słowiańszczyzny – w jednej, co najmniej, części sąsiadującej z dzierżawami Krzyżaków – w drugiej czekało ją nieuchronne zruszczenie pod rządami ochrzczonych w schizmie Giedyminowiczów, wśród szerzącego się coraz bardziej od stu lat wpływu podbitej Rusi – w cie­niach wrogiej dla kulturalnych prądów Zachodu martwoty wschodniej Cerkwi. Miała Litwa w tych czasach rzadki materiał na wielkiego człowieka, o pokroju Chrobrego czy św. Szczepana; w XV wieku jednak za późno było na powtórzenie ich dzieł nad Niemnem. I pod Witoldem, o wła­snych siłach, na rodzimym, zanadto długo zaniedbanym grun­cie, brakło tam materiału na chrześcijańskie, narodowe państwo. I Niklot, dzielny obrońca Słowiańszczyzny, nie zdo­łał w nią tchnąć ducha, nie zbudował narodowego państwa za Odrą. W XII wieku za późno już było na to, co Piasto­wie zdążyli zdziałać w X. Niklot utrzymał tylko swój ród książęcy, który do dziś panuje na bałtyckim pobrzeżu, dał jedynie początek meklemburskiej dynastii, zniemczonej wkrótce, w paru pokoleniach, jak zniemczyła się ziemia sło­wiańskich Obotrytów, nie mogąc tak, jak Litwa, skądinąd przyjąć posiewu chrześcijaństwa, tylko od Niemców.

Tak czy tak, los litewskiej narodowości rozstrzygnięty był już przed Unią. Język litewski utrzymał się jedynie pod strzechą wieśniaczą, na północnej rubieży W. Księstwa, i z tej przystani od wieków już wypierany przez napór bia­łoruskiego narzecza, zwolna lecz stale[1]. Na wyżynach, u dworu, wśród panów i bojarów, już w samych początkach Unii rozwielmożnił się z dawna język białoruski, łatwy od tego czasu środek porozumienia z Polakami. Nie Polska stłumiła litew­ską narodowość: ona to sama kurczyła się u dołu, u góry zaś zanikła wkrótce ze szczętem pod długoletnim, trwałym oddziaływaniem Rusi. Później dopiero, w XVI wieku, w epoce reformacji, ruski język poczynił coraz bardziej ustępować polskiemu wśród magnatów i szlachty, rdzennych Litwinów. Zrazu w życiu potocznym, jako język domowy i towarzyski, następnie w umysłowym, jako język piśmienny, na podno­szącym się nieustannie poziomie kulturalnych potrzeb. Naj­dłużej przetrwał na Litwie ruski język urzędowy, jak gdyby prostą siłą bezwładności, w kancelarii wielkoksiążęcej, w aktach sądowych. Doszło do tego, że w urzędowych księgach, w aktach grodzkich i ziemskich, część ich formalną, jak da­wniej, spisywano po rusku, według starych szablonów, treść zaś w polskim języku, stosując się do zmienionych potrzeb społeczeństwa. Aż wreszcie w końcu XVII wieku runął i ten przeżytek starodawnych form, a polski język zapanował w urzędzie wszechwładnie i niepodzielnie, jak od dawna ogar­nął był całe życie litewskiej i ruskiej szlachty. Jej zupełna asymilacja, nieświadoma u każdej z osobna jednostki, w każdym zaś pokoleniu coraz wybitniej postępująca, aż do zupeł­nego spolszczenia, dokonywała się nie tylko bez żadnego na­cisku ze strony Polski, ale bez jakichkolwiek zabiegów, sta­rań, dążności, świadomych celu – naturalnym jedynie bie­giem rzeczy. Był to w całym znaczeniu tego wyrazu zwrot odruchowy ku wyższej, ponętniejszej kulturze chrześcijańskiego Zachodu, już wówczas rozdartego na dwa wyznaniowe obozy[2]. Litwa i Ruś wchłaniały ją w najprzystępniejszej dla siebie postaci, odkąd jej prąd przypływał za Bug i Niemen z jej wschodniego posterunku nad Wisłą; tym chętniej, bez uprze­dzeń wchłaniały, że nikt jej nie narzucał, że przez dwa wieki wprawdzie toczyły się ostre spory o Unię, o upostaciowanie politycznej łączności między Polską a Litwą, o przewagę Korony nad W. Księstwem lub równorzędność obu części składowych Jagiellońskiej monarchii, ale z zupełną oboję­tnością na język, ten kręgosłup narodowości. Instynktownie polszczyła się Litwa i Ruś litewska, odczuwając w polskości źródło sił kulturalnych, których na Litwie nie lekceważono, chociażby tylko dla skutecznej obrony przeciw politycznej przewadze koronnej Polski. Jak Litwa ochoczo sobie przy­swoiła polskie urządzenia, przyjmując je bez szemrania w Unii horodelskiej, jak nigdy wśród późniejszych zatargów, tylekroć bliskich zupełnego zerwania, nie znać żadnej niechęci przeciw tym urządzeniom: tak też tym samym instynktem wiedziona, przejmowała się zwolna wszystkim, co polskie, ulegała bezwiednej asymilacji. Mimo to jednak, na gruncie takiej asymilacji, z przyswojonym językiem polskim i licznymi właściwościami polskiego obyczaju, Litwa, zarówno rdzenna jak Litwa białoruska, nie przestawała być sobą, nie utonęła w Polsce. Ona to raczej wniosła w kręgi polskiej kultury tyle odrębnych, na wskroś rodzimych znamion litewskiej i białoruskiej indywidualności etnicznej, że tym samym pol­skości po prawym brzegu Niemna i Bugu nadała znamienne cechy osobnego typu, który przez długie wieki oddziaływał na rdzenną, koronną Polskę, do dziś dnia nie przestał wy­wierać na nią dobroczynnego wpływu, i stał się pod wielu nawet względami doskonałym wyrazem zespolonej całości. Po Unii lubelskiej, z każdym niemal pokoleniem punkt cięż­kości polskiej historii przesuwał się coraz więcej za Niemen, Bug i Dniestr, historii politycznej i kulturalnej. Widoczne to po utracie bytu politycznego, w początkach porozbiorowych dziejów, gdy Litwa i Ruś przodują w rozwoju polskiej kul­tury, gdy z litewskiego typu polskości tryska w Wilnie eliksir życia, nieobliczonej na całą przyszłość siły w utrzymywaniu bytu narodowego.

 

II.

 

W półtrzecia wieku po bitwie pod Grunwaldem, doko­nanym już faktem był ten jedyny w dziejach proces asymilacji. Nie objął on wielkiej masy ludowych warstw albo też z lekka ich tylko dotknął: warstw, które u nas, jak wszę­dzie wówczas, drzemały i długo jeszcze miały pozostać jakby w przeddziejowym uśpieniu, jak przed pięcioma czy sześcioma wiekami, w epoce Drewlan, Krywiczów i rozdrobnionej Litwy przed Mendogiem. Etniczny ich charakter nie ważył jeszcze wcale w ówczesnych dziejach, jak i w ciągu dwóch dalszych wieków nie miał znaczenia. Za to asymilacja ogar­nęła zupełnie ogromne masy „szlacheckiego narodu”, tej je­dynej w swoim rodzaju formacji społecznej, nie bez słuszno­ści mianem „naród” odznaczonej, ponieważ i liczebnie, mi­liona sięgając liczbą, odstawała daleko od znamion zacho­dniego szlachectwa, i w odrębnej swojej strukturze nie miała nic wspólnego z feudalnym rycerstwem zachodniej Europy. Asymilacja objęła w tej samej niemal mierze wszystkie, tak różnorodne warstwy i odcienia „szlacheckiego narodu”, od potężnych „królewiąt”, którzy pozycją ekonomiczną i zna­czeniem społecznym prześcigali niekiedy udzielnych książąt, aż do tej drobnej szlachty zaściankowej, co pod względem ekonomicznym nie była niczym innym, jak swobodnym włościaństwem, wyposażonym w prawa polityczne. Dzielnym czynnikiem asymilacji stała się w obrębie „szlacheckiego na­rodu” panująca doktryna szlacheckiej równości; ona to wnio­sła w jego niższe warstwy, aż pod strzechę zaścianków, ów znamienny a nieświadomy popęd naśladownictwa, który ode­grał tak ważną rolę w rozprzestrzenieniu języka, obyczaju, nawyknień, korzenionych u góry, w dolne pokłady szlacheckiej społeczności. Przez mnogą klientelę możnych ma­gnatów roztaczał polski język i obyczaj szerokie kręgi po niezliczonych dworkach i zaściankach, wnosząc w szeroką masę szlacheckiego narodu, obok ujemnych czynników poli­tycznych, dodatnie też bez wątpienia kulturalne pierwiastki. Tak przez półtrzecia wieku, zrazu pod promieniami włoskiego humanizmu i w żarach wyznaniowej rozterki, a następnie wśród zjednoczenia religijnego i ożywienia katolickich uczuć, ukształtowały się, utrwaliły znamienne cechy polskości XVII wieku, niewzruszone jej podwaliny na dalszą metę, w całej Rzeczypospolitej obojga narodów, od ujścia Wisły aż po stepy kresowe, od Warty aż za Dźwinę, za Berezynę.

W obronie tej szlacheckiej Rzeczypospolitej, jej granic i jej treści, stanęło pod Beresteczkiem pospolite ruszenie szla­checkiego narodu, z przydatkiem nie dość licznej regularnej armii, równo w 251 lat po Grunwaldzkiej stanęło tu przeciwko wrogim żywiołom, których w przeciągu półtrzecia wieku potomstwo bohaterów grunwaldzkich nie zdołało ani przyswoić sobie, ani okiełznać. W obozie nieprzyjacielskim znaleźli się, jeżeli nie potomkowie także grunwaldzkich wojowników, to przynajmniej przedstawiciele tych samych elementów, które tam wespół z Polską i Litwą zmogły Niemców; tam stały obok siebie, skojarzone braterstwem broni, pod znakami trójramiennego krzyża i półksiężyca: Ruś schizmatycka, z Pol­ską niezespolona, i horda perekopska. „Wśród tłumów czerni i wojska kozackiego snuło się mnóstwo popów, czerńców i – czarownic. Trzy wielkie dzwony, które za obozem wie­ziono, na potężnych rusztowaniach zawieszone, zwoływały co dzień na modlitwę. W wielkiej cerkwi polowej, z kilkuset namiotów upiętej, odprawiało się nabożeństwo z całym prze­pychem wschodniego obrządku. W obozie znajdował się patriarcha aleksandryjski Eudoksy, metropolita kijowski Syl­wester Kosów, poseł patriarchy carogrodzkiego biskup koriatycki i wielu innych dygnitarzy greckiego Kościoła. W na­miotach hetmana stały beczki złota i srebra na zapłacenie tatarskiej hordy...”[3]. A daleko od pól beresteckich, dokoła domowych ognisk tej zbrojnej szlachty, co pospolitym rusze­niem przyciągnęła nad Styr, snuły się pojedynkiem liczne a rozproszone rzesze dziadów-lirników, tajnych emisariuszy Bohdana Chmielnickiego, porozsyłanych w rdzenne polskie województwa, by tam buntować włościan przeciw nieobecnym panom, na doszczętną zagładę szlacheckiej Rzeczypospolitej. We dwa ognie miała być wzięta, przez swoich i przez wro­gów, we dwa ognie, tym samym łuczywem rozjarzone: kla­sowej nienawiści, stuletnich uraz[4].

Dwa światy tu się starły, jak niegdyś pod Grunwaldem. Po jednej stronie najmłodsze społeczeństwo zachodniej Europy, na jego czele król Jan Kazimierz z poświęconą szpadą, którą mu na ten bój przysłał papież, Rzeczpospolita z tradycjami Cecory i Chocimia, z perspektywą Żurawna, Lwowa i Wiednia, „przedmurze chrześcijaństwa”, według na­zwania owej epoki. Po drugiej, niezliczona moc czerni pod buławą przeniewiercy awanturnika, co dzierżył również w dłoni miecz poświęcany, dar patriarchy carogrodzkiego, patriarchy, wiernego sługi sułtana – obok tej czerni sułtańska słu­żebnica, krymska horda, spadkobierczyni Pieczyngów i Połowców, odwieczna plaga czarnomorskich stepów, pod której zabójczym gniotem od niepamiętnych czasów ziały zniszczeniem – niegdyś na Ruś kijowską, później na Polskę – „dzikie pola”, bogato wyposażone wszelkim błogosławieństwem „ziemi obiecanej”, pogrążone w bezdusznym, pustynnym odrętwieniu.

Zwyciężyliśmy, Rzeczpospolita ocalała. A zwyciężyliśmy nie tyle siłą oręża, męstwem rycerza, który miał o co walczyć, jak raczej wyższą organizacją, mimo rozstroju, już tak daleko wówczas posuniętego. Czym była ta czerń kozacka – dowiodło starcie pod Beresteczkiem. Olbrzymia, dzikością straszna, ale bezładem słaba, znikoma, stała się naraz – niczym: w jednym momencie, odkąd jej brakło wodza, który sam jeden umiał spoić ją w jakąś całość, wyzyskując dla samolubnych celów niskie instynkty czerni i sprawność jej przywódców. Niczym była w swoim ogromie bez Polaka szlachcica, który ją opanował. Chmielnicki, krwią, tradycją powołany był raczej na bohatera pod polskimi znakami; pośliznąwszy się na urwisku osobistej urazy, pchany dalej i dalej oszołomieniem niespodzianych powodzeń, w trunku i w krwi przelanej topiąc wyrzuty nie zgasłego sumienia, po­trafił ująć bezładną masę w karby jakiej takiej organizacji i staczał się z nią na dół fatalną siłą bezwładności, bo nie mógł w pół drogi stanąć, aż go prąd zaniósł pod Beresteczko. Tu bój rozstrzygnął się w drugim starciu, w sam dzień św. Piotra i Pawła, gdy chan tatarski umknął z pola bitwy, uprowadzając ze sobą Chmielnickiego; w tydzień potem (6 lipca 1651 r.) pogrom zupełny, padł na kozacki tabor, pozbawiony hetmana. Na wieść o beresteckim zwycięstwie, w kościele św. Piotra w Rzymie, w wiedeńskim tumie św. Szczepana, w Paryżu nawet, zabrzmiało uroczyste Te Deum. Rozumiał dobrze chrześcijański Zachód, że na Wołyniu rozgrywała się sprawa między jego najdalszym na wschodzie posterunkiem a barbarzyństwem Wschodu.

Zmarnowaliśmy Beresteczko, bardziej niż Grunwald. Po Grunwaldzie ostał się wprawdzie Zakon krzyżacki, by po stu latach przeistoczyć się w Prusy. Bądź co bądź jednak, w pół wieku po Grunwaldzie ujście Wisły, wydarte Piastom przez Krzyżaków, wróciło do Jagiellońskiej Polski; tyleż czasu po Beresteczku, stanęliśmy w przededniu bitwy nad Połtawą. Tam Kozaczyzna utonęła w cesarstwie Piotra Wielkiego, tam zwycięzca, qui statuit sadem suam in aquilone, zgarnął ponętne dla siebie plony naszej niemocy, wiekowych naszych grzechów zaniedbania, z świeżym owocem niespożytych za­sług, bohaterskich wysiłków i krwi przelanej pod Wiedniem, pod Chocimiem.

Im większy tryumf zwycięskiego oręża, tym cięższe też na zwycięzcę spada brzemię obowiązków; jeśli im nie po­doła, jeśli je lekceważy, niepowstrzymaną siłą logiki faktów stacza się w przepaść. Takie prawo historii. Grunwald, to wyraz i wczesny razem owoc tego śmiałego porywu ku wschodowi, który przed Polską Kazimierza Wielkiego rozpo­starł widnokręgi szerokich zadań, przechodzących, być może, nawet jej siły. Ut desint Aires… wielkiego też, co najmniej, wysiłku dobrej woli wymagał zuchwały rozpęd, łączący Pol­skę z Litwą. Punktem wyjścia była tu bowiem myśl osta­tniego Piasta, poczęta przygarnięciem Czerwonej Rusi a skie­rowana śmiało aż ku Czarnemu Morzu, przez pustynne Po­dole, skąd, jak przedtem znad Dniestru, trzeba było odegnać tatarską hordę. Kazimierz Wielki zetknął się w tych zamysłach z zaborami Olgierda. Powstrzymany tym rozpęd odżył na nowo w następnym pokoleniu; Polska za słaba jeszcze, by Litwie razem podołać i Tatarom, Litwie podała rękę: tu istotny zawiązek Unii. Odkąd chrzest dała Litwie, przejęła też na siebie szeroki rozmach Olgierdowego państwa, ale chrztem uświęcony. W pierwszym rzędzie jej zadań sta­nęło trwałe, niepowstrzymane posuwanie granic na południo­wym wschodzie, pustkami stepów za Bohem i za Dnieprem, aż ku Krymowi, ze świadomym, jasno wytkniętym celem, w którym musiało tkwić ostatecznie zegnanie czy zgniecenie perekopskiej hordy, albo jej przyswojenie, o ile sama logika faktów nie miała z czasem ściągnąć katastrof XVII wieku. A równolegle z tym naczelnym zadaniem szło drugie, ściśle z nim zespolone, wynikające z samej struktury Olgierdowego państwa, tego olbrzyma o glinianych nogach, któremu było na imię Litwą, gdy treść jego wypełniał w dwóch trzecich częściach, albo i więcej, ruski lud, schizmatycki. Mężna obrona kresów, z systematyczną, świadomą celu kolonizacją, bez lęku przed stanowczą rozprawą z Tatarami a choćby z ich zwierzchniczką, potężną, groźną Turcją; bohaterska gotowość do tej walnej rozprawy ze skupieniem wszystkich sił, nie przygodne utarczki z krymskimi czambułami, nie ju­nackie wyprawy Zaporożców nad Czarne Morze, drażniące tylko niebezpiecznego wroga – to jedno. A drugie: unia ko­ścielna, niezbędne dopełnienie unii politycznej, z ścisłym usza­nowaniem wschodniej liturgii, bo z nią zrosło się serce Rusi, ale bez małodusznych ustępstw, które musiały niszczyć ży­wotność wielkiego dzieła, więc z celibatem, z trwałymi rę­kojmiami szczerej jedności taka unia, poparta wielką siłą ofiary, nie przemocą ani przynętą, lecz żarliwością apostol­skiego ducha, rozszerzona na całej Rusi, jak krew męczeń­ska św. Jozafata na północy ją utwierdziła. Oto dwa cele, od których dokonania, po utwierdzeniu unii politycznej, za­wisł byt zjednoczonej Rzeczypospolitej.

Wielkie zadania! Dobrze spełnione, mogły całemu wscho­dowi Europy dać inną zgoła postać, niepodobną do tego, ja­kim go dziś widzimy; mogły silnie oddziałać na półwysep bałkański, rozwiązać „kwestię wschodnią”, dawno, stanow­czo, a szczęśliwie dla interesów chrześcijańskiej cywilizacji. Za wielkie – twierdzono nieraz – zadania na siły nasze, siły niewyrobione jeszcze na tyle w młodzieńczej Polsce, aby im mogła sprostać w tym ustroju wewnętrznym, społecznym i po­litycznym, w jakim zastała nas unia z Litwą, zwłaszcza, że wielki zasób tych sił był zaprzątnięty niebezpieczeństwem, grożącym stale od strony Moskwy, dobrodziejstwem inwen­tarza, przejętego w spuściźnie poolgierdowej Litwie. Nikt jednak nie zaprzeczy, że była u nas żywa świadomość wszyst­kich tych zadań, wyraźnie zarysowana w wyższych umysłach, bez dociągnięcia woli, zbiorowej zwłaszcza woli, do celów jasno uświadomionych. Dość przypomnieć, już od Jagiełły czasów, sprężyste w niektórych chwilach i znów na długą metę słabnące zabiegi w sprawie unii kościelnej, za Zygmunta I projekty reform skarbowych i wojskowych, związane ściśle z ro­zumną obroną kresów plany wojenne Władysława IV. Nad tym wszystkim górują zamysły Batorego, zniweczone przed­wczesnym zgonem, w 11 lat po elekcji wielkiego króla. W ich krąg wchodziły wszystkie problematy, stanowiące podówczas o bycie Polski: odparcie Moskwy, szczęśliwie dokonane; unia kościelna, pomyślana głęboko i doskonalsza od tej, która po śmierci króla Stefana stanęła w Brześciu; wielka, na kilka lat rozłożona wyprawa za Bałkany, dla wypędzenia Turków z Europy, szeroko planowana, ze współdziałaniem Papieża i Cesarza, włoskich państw i Hiszpanii, z hasłem unii ko­ścielnej, dla odrodzenia ludów bałkańskiego półwyspu; jędrna organizacja bujnej Kozaczyzny i poskromienie krymskich Ta­tarów. Czy stać nas było na to nawet i pod Batorym, na­wet gdyby był pożył ze dwadzieścia lat dłużej? Wolno tak mniemać i wątpić wolno, w każdym razie dość było siły, by wszystkie te zadania dalej posunąć, skuteczniej spełnić, niż to stało się rzeczywiście. Między tym wszystkim, co ogar­niała myśl Batorego, a małodusznym zaniedbaniem kresów, w sprawach kościelnych, pod względem gospodarczym i w obro­nie przed Tatarami – między szerokim widnokręgiem tych planów a wstydliwym haraczem, który płacono hordzie pod pokrywką jurgieltu, patrząc przez szpary na tatarskie za­gony – a wzrastającym kwietyzmem szlachty, unikającym wojny z Turkami za jakąkolwiek cenę, a brzeską nawet unią i jej dziejami w XVII wieku – między jasnymi ideałami wiel­kich serc i umysłów a szarą rzeczywistością przepaść ogromna. W jej obrębie niemało miejsca na pełniejsze i doskonalsze rozwiązanie tych problematów, pomimo wojen moskiewskich, szwedzkich, nawet mimo rokoszu Zebrzydowskiego.

Wszystkie te zagadnienia wiązały się ze sobą, splatały organicznie, przenikały wzajemnie. Bliskość Tatarów, rzuce­nie kresów na pastwę ich zagonów, łupiestwa i jasyru - to istotna przyczyna powstania i rozrostu siczowej Kozaczyzny. Sicz zaś dość długo nie była niczym innym, jak luźnym zbio­rowiskiem awanturników, bez wybitnych cech narodowych, a zwłaszcza wyznaniowych, dopóki Turcja – tak, dopóki jej Turcja nie przekształciła w przednią straż schizmy[5], przez swe narzędzia agitatorskie, przez greckich mnichów, archijerejów i patriarchów. Wskutek bezprzykładnego zaniedby­wania interesów kościelnych w ziemiach kresowych, przepa­dały dla Polski ogromne rzesze osadniczej ludności, przybywającej z polskich województw, mnożyły tylko liczbę jej wrogów; polski osadnik, pozbawiony kościoła katolickiego, ruszczył się szybko w cerkwi, a w drugim pokoleniu krwią z krwi polskiej zasilał Sicz zaporoską. Gospodarka na latyfundiach polskich „królewiąt”, za Bohem i nad Dnieprem, przyczyniła się wiele do zaostrzenia nienawiści klasowych, narodowych i wyznaniowych, a tym samym i do wybuchu kozackich wojen. I na te zaś latyfundia i na taką w nich gospodarkę nie byłoby tyle miejsca na Podolu, na Ukrainie, gdyby zawczasu rozwiązano problemat obrony kresów i osa­dnictwa po myśli planów wojskowych i skarbowych z cza­sów Zygmunta I. Tu był istotnie węzeł najżywotniejszych dla nas zagadnień politycznych, kościelnych, społecznych i go­spodarczych. Zamierzone reformy skarbowe i wojskowe, obok bezpośredniego celu, oprócz ubezpieczenia kresów, mogły dać Polsce wszystko, czego jej brakło: skarb, regularne wojsko, a zarazem wzmocnienie królewskiej władzy, nie tylko przez skarb i wojsko, lecz i przez odpowiednie uposażenie zuboża­łej korony na gruncie racjonalnej kolonizacji kresów. I je­dno jeszcze. Równowaga społeczna Kazimierzowskiej Polski zwichnęła się w Jagiellońskiej przez jednostronną wybujałość szlachty, nieuniknioną, odkąd w Polsce upadły miasta, nie­gdyś niemieckie, tak pełne jeszcze bujnej żywotności w XV wieku, pod względem narodowym zupełnie przyswojone. Ten zaś upadek miast i mieszczaństwa, to właśnie nieuchronne, bezpośrednie następstwo opanowania północnych brzegów Czarnego Morza przez Turków i Tatarów, wskutek ruiny genueńskich kolonii: potomkowie Wierzynków spadli naraz na poziom zubożałych kramarzy ze stanowiska kupców, po­średniczących w światowym handlu Wschodu z Zachodem. Jedno mogło ich dźwignąć z tego upadku, przywrócić utraconą społeczną równowagę, a tym samym dać możność do­trzymywania kroku zachodnim społeczeństwom w dziedzinie gospodarczej i politycznej: wskrzeszenie wielkich myśli Ka­zimierza Wielkiego, do czego wiodła droga jedynie przez zwycięską rozprawę z półksiężycem, z Turcją i z Tatarami.

Czego nie dokonano między Grunwaldem a Beresteczkiem, na to po Beresteczku było za późno. W rzędzie nie­wypełnionych zadań, najżywotniejsze zanikły niepowrotnie na widnokręgu naszych przeznaczeń; inne, podjęte później, po zawieruchach wyniszczających wojen, w okresie Sasów w czasach niemocy i odrętwienia, nacechowane wszystkimi znamionami tej nieszczęsnej epoki, spłaszczyły się w wyko­naniu do jej poziomu: druga kolonizacja kresów po odzy­skaniu Podola i unicki synod zamojski 1720 r.

Z zastanowienia nad obu rocznicami, Grunwaldu i Beresteczka, płyną myśli, zniewalające raczej wejść w siebie, rozważyć wielką sumę win zaniedbania w ubiegłych wiekach, na pożytek przyszłości – niż upajać się szumem przebrzmia­łego tryumfu. Na pożytek przyszłości – godzi się to powtó­rzyć – w którą nikt nie przestanie wierzyć, kto nie popa­dnie w małoduszny pesymizm, nie straci równowagi, kto obok cieniów widzi w przeszłości promienne blaski jasno bijących w oczy a niespożytych zasług. Dorobek zasług nie zmarno­wany, mimo rozbioru Polski i wszelkich jego następstw; ostał się, nie zmarnieje, ku zdziwieniu obojętnego XX stulecia, wbrew wysiłkowi tytanicznych potęg, przysięgłych na za­gładę narodu: Fuimusten rozpaczliwy jęk rwał się ze zbo­lałych serc po rozbiorach; dziś, po stu latach klęsk i zawo­dów, bez przeceniania siebie, wołamy: SumusŻyjemy i przetrwamy. Samym istnieniem, wytrwałym utrzymaniem narodowego bytu, wypełniamy testament grunwaldzkich bo­haterów, i wobec spadkobierców krzyżackiego Zakonu, i za Niemnem, za Bugiem. Tu i tam obronimy tę polską duszę, którą nam pragną wydrzeć; obronimy, z wiarą w jej przy­szłość, z nadzieją, że będzie dalej pełnić swe posłannictwo, w imię miłości, bratającej narody. A w znojach, w cierniach tego posłannictwa krzepić nas będzie pamięć Grunwaldu: żywa świadomość, żeśmy zawsze potrzebni na tym samym obszarze, za który tam krew płynęła, że nie przestaniemy być przednią strażą katolickiego świata na wschodzie Europy.



[1] Nie ulega wątpliwości, że litewskie osiedlenie obejmowało w przedhistorycznych czasach nierównie rozleglejszy ob­szar od dzisiejszego, mianowicie na południu i na wscho­dzie dzisiejszych swoich granic. Świadczą o tym badania lingwistyczne nazw topograficznych, sięgających odległej starożytności, zwłaszcza topografii hydrograficznej, nie dość daleko jeszcze posunięte, żeby stwierdzić dokładnie wschodnie i południowe granice pierwotnego osiedlenia litew­skiego szczepu; w każdym jednak razie dzisiejsze już re­zultaty tych badań dowodzą z wszelką ścisłością tego niewątpliwego faktu w szerokiej rozciągłości. Co do mnie, myślę, że z postępem badań lingwistycznych, antropolo­gicznych i paleoetnologicznych, nauka uzna szczep biało­ruski za zniszczonych Litwinów, z nieznaczną tylko przymieszką słowiańskiej, ruskiej (a może i lechickiej) krwi. I za naszej jeszcze pamięci, na północnych granicach wi­leńskiej guberni, dał się obserwować dalszy ciąg tego wiekowego procesu: zanikanie litewskiego języka pod na­porem białoruskiego narzecza, bez żadnego nacisku, samą siłą faktów. Litwini nie emigrowali, nie wynieśli się z zajmowanych niegdyś obszarów, pozostali w odwiecznych swych siedzibach, ale przestawali z biegiem czasu mówić własnym językiem, przyjmując mowę niezbyt podobno licznych ruskich osiedleńców, których osadnictwo rozsze­rzało się już dawno przed Mendogiem w dorzeczu Niemna i w przyległych terytoriach. Por. Kapdciii: Bopycbi. (Wilno, 1904: str. 44-63, 125-138); (Anonim) Ob­szar języka Litewskiego w guberni wileńskiej, Materiały antropologiczno-archeologiczne, wyd. Akademii Umiejętności, tom III (1898), Dz. II, str. 1-72; Rozwadowski: Mapa języka litewskiego w guberni wileńskiej, Materiały i prace komisji językowej Akademii Umiejętności, I (1904), str. 89 i nast.

[2] Za mało uwagi zwracano dotąd na interesującą rolę, jaką odegrał litewski kalwinizm, i w całym tym procesie asymilacji i w owej szczególnej ewolucji na polu religijnej, wśród której wiele rusko-litewskich rodów przez kalwinizm przeszło na katolicyzm. Kalwinizm był wielekroć krótkim jedynie, przejściowym ogniwem; przyczyniał się jednak niepospolicie do posunięcia i przyspieszenia asymilacji, używając w nabożeństwie, w kazaniach itp. narodowego języka, przystępnego pozyskanym zwolenni­kom, tj. polskiego, a unikając ruskiego, jako liturgi­cznego w wschodniej Cerkwi. Ówczesna martwota tej Cerkwi sprzyjała kalwińskiej propagandzie; gdy zaś w Polsce i na Litwie przeminęła gorączka reformacyjna, ruskie rody, które przyjęły kalwinizm, zobojętniane dla wscho­dniego obrządku, po dwu a nieraz nawet już po jednym pokoleniu (kalwińskim) poprzechodziły tłumnie na kato­licyzm i zrastały się tym bardziej z polskością.

[3] Kubala: Szkice historyczne, II, str. 260.

[4] Położenie włościan w Polsce, tak niezmiernie pomyślne za czasów Piastowskich, od polowy a zwłaszcza od końca XIII wieku, nie o wiele zmienione w Koronie za pier­wszych Jagiellonów, pogarszało się coraz bardziej od XV stulecia, nie bez oddziaływania stosunków litewskich na stan rzeczy w Koronie. Jedna to z niewielu ujemnych stron Unii, na co nie dość dotąd zwrócono uwagi.

[5] To spostrzeżenie, zaznaczone powyżej zaledwie w kilku słowach, wymagałoby szerszego rozwinięcia i uzasadnienia, na które tu nie ma miejsca. Co do mnie, jestem prze­konany, że utrzyma się ono w historii i rozjaśni zawiłą genezę wojen kozackich, gdy niepospolita a demoniczna postać patriarchy Cyryla Lukarysa doczeka się wyczerpującej monografii. Jest to, moim zdaniem, jeden z najważniejszych postulatów w dziedzinie historii Wschodu Europy; tu znajdzie się też klucz stosunku Rusi do Pol­ski za czasu Wazów. Poprzestanę tylko na przypomnie­niu zasadniczych faktów. Lukarys, Grek, urodzony na Krecie, wykształcony we Włoszech i w Niemczech, przesiąkłszy doktrynami Kalwina, zapragnął nimi »reformować« Kościół wschodni. Oś jego działalności stanowiła zaciekła nienawiść papiestwa i katolickiej Polski, którą poznał dokładnie za swego w niej pobytu, w Wilnie a następnie w Ostrogu, gdzie był rektorem tamtejszej Akademii. Był to zły duch Konstantyna Ostrogskiego; wy­zyskał próżność i słabą głowę tego możnego patrona ru­skiej Cerkwi i utwierdził go w schizmie, gdy przedtem, przed unią brzeską, Ostrowski skłaniał się już bardzo ku unii. Powróciwszy na Wschód, Lukarys, od r. 1603 patriarcha aleksandryjski, następnie carogrodzki 1621 r., powtórnie 1623-1634, po raz trzeci 1637 r., wywierał na tych stanowiskach wielki wpływ w Konstantyno­polu i wysługiwał się Porcie całą siłą niezwykłej inteligencji, energii, nienawiści ku Polsce, w stosunkach z Rzeczypospolitą i z Kozakami. Lukarysa też dziełem była misja jego kolegi, jerozolimskiego patriarchy Teofana, na Ukrainę, w r. 1620, parę miesięcy przed bitwą pod Cecorą, dokonane przezeń odnowienie rozbitej hierarchii schizmatyckiej w Rzeczypospolitej, zręczna organizacja wojującej schizmy przeciw unii i katolickiej Polsce. Za to też podobno dopiął Lukarys upragnionego celu dłu­goletnich zabiegów: uznano go za nieocenione narzędzie polityczne i przeniesiono z aleksandryjskiej stolicy na ca­rogrodzką, w następnym zaraz roku po misji Teofana, w roku wojny chocimskiej. Mimo reakcji zagrożonej „ortodoksji” przeciw kalwińskim dążeniom patriarchy, dwakroć z tego stanowiska strącany, dwa razy jeszcze powracał do władzy.

Najnowsze artykuły