„Czas” 7 XI 1916, nr 563
…Urodzony w niewoli, okuty w powiciu,
Ja tylko jedną taką wiosnę miałem
w życiu.
I
Wiosna 1812 r. zawiodła. Uroczy jej kwiat nie wydał
owocu: zmarniał w samym rozkwicie, długo przed mrozem berezyńskiej przeprawy –
zwiądł już w skwarach lipcowych, za pobytu Napoleona w Wilnie. Jedyny do dni
ostatnich poważny rozmach ku odbudowie polskiego państwa zanikł w zawiązku, gdy
„bóg Wojny” zląkł się własnego czynu, gdy mu w stanowczej chwili brakło odwagi
na wyrzeczenie Fiat, na które Polska liczyła, któremu Europa, karnie
skupiona pod napoleońskimi orłami, gotowa była przyklasnąć.
Na wyspie św. Heleny Napoleon rozpamiętywał dwudziestoletnie dzieje, których
był twórcą: tam on uznał i wyznał, że ten brak determinacji, jakiego dopuścił
się w Wilnie, wtrącił go w przepaść.
Na jego rozkaz przecież – tak: rozkaz, w całym znaczeniu tego słowa – w
przededniu wojny powstała warszawska konfederacja generalna, podnosząc hasło
odbudowania Polski w dawnych granicach. Między zięciem a teściem – Napoleonem a
Franciszkiem I – przyszło do porozumienia w sprawie Galicji, która miała się
dostać odbudowanej Polsce za odpowiednim odszkodowaniem Austrii. Gdy jednak
deputacja warszawska stanęła w Wilnie i zaniosła przed tron mocarza prośbę
narodu, by wypowiedział upragnione słowo, „że Polska istnieje” – Napoleon dał
odpowiedź, nie wymijającą nawet, ale odmowną. Podkreślił tylko trudność swojego
położenia, konieczność liczenia się z różnorodnymi powinnościami i rozbieżnymi
interesami, radził Polakom oprzeć się na własnych usiłowaniach i zakończył
frazesem, że Opatrzność uwieńczy je powodzeniem, jeżeli będą jednomyślne. Poza
ten przekaz na Opatrzność z żądaniem jednomyślności – nie posunął się ani na
krok. Takie żądanie miało tym większą wagę, że Aleksander I, uchodząc przed
paru dniami w pośpiechu z Wilna, uwiózł w swoich papierach gotowy projekt
konstytucji wskrzeszonego polskiego państwa i również tylko z braku
determinacji nie zdobył się na uroczysty akt odbudowy Królestwa. Car zląkł się
swojego otoczenia – Napoleon w rozstrzygającym momencie zadrżał przed widmem
walki o śmierć lub życie z olbrzymem rosyjskiego caratu.
Nie można dziś już wątpić, że szczytem pragnień Napoleona było utrzymać, trwale
umocnić sojusz z caratem – sojusz, który formalnie istniał aż do rozpoczęcia
nieprzyjacielskich kroków – sojusz, którego utwierdzenie miało stać się
rękojmią trwałości, bezpieczeństwa jego własnej potęgi. A mało kto tak trzeźwo
rozumiał i oceniał, jak sam Napoleon, że ta potęga, wszystko dotąd miażdżąca,
wszystkich olśniewająca, mogła runąć za lada pośliźnięciem, zniknąć bez śladu,
jak znikła rzeczywiście wskutek błędów 1812 roku. Nikt tak nie czuł tego, jak
on sam, że na potęgę jego, jedyną w dziejach, składały się dwa czynniki:
geniusz wojskowy i urok zdobytej przezeń sławy (prestige).
Wyrzec to jedno słowo, które by państwo polskie odbudowało – wyrzec Fiat,
a potem cofnąć dla przywrócenia sojuszu z Rosją, byłoby grobem tego uroku,
którym największy parweniusz dziejów stare trony i państwa „na uwięzi trzymał”.
Z tym wszystkim nie można twierdzić, jakoby wszedł do Wilna z jasnym,
utrwalonym postanowieniem, iż Polski nie odbuduje – jakoby cały wielki aparat
przygotowań politycznych, wojskowych, dyplomatycznych, na psychikę ludzką
obliczonych, był tylko środkiem zamierzonego nacisku na wiarołomnego
sprzymierzeńca i jego olbrzymie państwo. Wkraczając w granice Litwy, Napoleon
sam nie wiedział, czy odbuduje Polskę, czy ją poświęci Aleksandrowi. Że gotów
był ją poświęcić za cenę odnowienia sojuszu z Rosją, z takimi jednak rękojmiami
trwałości, iżby mu powtórne zerwanie niełatwo mogło kiedykolwiek zagrozić – o
tym dziś nikt nie wątpi, odkąd z tajemnic dyplomatycznych owego czasu spadła
zasłona. Zdobyć ów pożądany sojusz, w Wilnie, czy w głębi Rosji – albo, jeśli
to niemożliwe, Rosję zgruchotać: aut-aut, według przebiegu wojny: z tą
myślą rozpoczynał kampanię 1812 roku. W drugiej alternatywie, jeśliby pierwsza
ostatecznie zawiodła, odbudowanie Polski byłoby główną dźwignią wojennych
działań i nieodzownym środkiem ubezpieczenia Napoleońskiego imperializmu na
dalszą metę.
W tym oświetleniu odpowiedź dana w lipcu warszawskiej deputacji przestaje być
zagadką. Jeśli ją wkrótce sam Napoleon uznał za największy swój błąd, musiał
chyba dopatrzeć się zarazem, w czym tkwiło źródło zgubnej pomyłki: w złudnym
marzeniu i możliwości zdobycia sojuszu z Rosją i opartego na nim ubezpieczenia
własnej potęgi. Błąd był w tym, że między dwiema rozbieżnymi drogami, jakie
sobie był wytknął, nie widział trzeciej: zgodzić się z losem, wyrzec się
mrzonki o niezachwianym utrwaleniu upragnionego pokoju, gdzie by grzał się bez
troski w blasku swojej potęgi – przestać na takim zakończeniu kampanii, iżby
utrzymał, podniósł urok swego imienia wyparciem caratu na wschód, a na straży
zachodniego imperium postawił odbudowaną Polskę.
Tą jedyną, najbezpieczniejszą drogę zasłaniał mu mrok uprzedzeń do Polski:
Napoleon cenił polskiego żołnierza, lekceważył wartość narodu, mierzył ją
szablonami, przyjętymi z lektury Rulhiéra lub
utkanymi z wrażeń, jakie odnosił z zetknięcia z Polakami. O wiele głębszym był
w ocenianiu sił i zasobów Polski nieprzejednany wróg cesarza, pruski mąż stanu
Stein, którego sąd o Polakach przebrzmiał z nie obliczoną szkodą dla Polski i
dla Europy, jak głos wołającego na puszczy, w ciągu tragedii Napoleona. Pod
wpływem swych uprzedzeń, Napoleon nie obiecywał sobie po Polsce odbudowanej tak
silnego przedmurza przeciw Caratowi – o ile by nie zdołał z nim odnowić
przymierza – iżby warto ten atut rzucić na stół gry o panowanie nad światem.
Złudzeniem była zatem wiara w wiosnę 1812 roku, bo nadzieje narodu polegały
jedynie na woli wielkiego człowieka, w którego rozumieniu – biednym, fatalnym –
odbudowanie Polski sprzeciwiało się żywotnemu interesowi jego własnego ja,
kierującego wszystkimi działaniami mocarza, rzekomym interesem jego dynastii,
budzącej się do życia w złocistej kolebce króla rzymskiego, krzyżowało rozmach
tytanicznej koncepcji światowładnej Napoleona.
II
Dziś wola dwóch Cesarzy-Zwycięzców orzekła o
wskrzeszeniu polskiego państwa, wypowiedziała Fiat, którego brakło w
roku 1812. Cesarza Francuzów w drodze z Paryża na Litwę otaczał w Dreźnie
świetny „parter królów”, poskromionych urokiem triumfów zdobywcy. Wielki
człowiek nie ustrzegł się naówczas śmieszności, biesiadując z orszakiem
koronowanych głów. Men pauvre onele,
powiedział mąż Marii Ludwiki; stropieni monarchowie nie od razu się domyślili,
że mówi o Ludwiku XVI, mężu Marii Antoniny. U szczytu sławy i potęgi nie umiał
wznieść się nad słabostki parweniusza, ale świadomość parweniuszostwa tkwiła w
nim tak głęboko, że w rok później, po katastrofie moskiewskiej kampanii, gdyby
nie ta świadomość byłby tron uratował dla siebie i dla syna. Wszak wśród ówczesnych
rokowań powiedział Metternichowi, że nie może – jak teściowi to wolno –
pozwolić sobie na obkrojenie swojego państwa, bo przez to podpisałby sam na
siebie wyrok śmierci, co najmniej politycznej. Czy to poczucie parweniuszostwa
nie przymnażało mu wątpliwości w Wilnie, gdy nie mógł zdobyć się na tak śmiały
akt woli, którego nie wolno by mu było cofnąć bez zhańbienia się wobec
koronowanych sprzymierzeńców wasali? Im mniej się był oswoił z dostojeństwem
pomazańca Bożego, tym żywiej to zapewne odczuwał, że monarcha z dziadów
pradziadów, jakiemu chciał być równym, za swoje słowo, dane nie w byle jakich
rokowaniach dyplomatycznych, za słowo wyrzeczone w obliczu historii, przed
historią dźwiga odpowiedzialność, przed długim szeregiem przodków i potomków, pomazańców
bożych, że znieważyłby dobrą ich sławę, jeśliby słowo złamał.
Nie śmiał Napoleon wyrzec Fiat w r. 1812, uląkł się jego więzów: w tym
świetle Fiat piątego listopada 1916 nabiera niebywałej wartości.
W przemowie do deputacji warszawskiej Napoleon miał prawo zasłaniać się
różnorodnymi powinnościami, które – jak mniemał – nie pozwalały mu wypowiedzieć
pożądanego Fiat: monarchom jego pokroju nie godzi się pozwolić sobie na
wspaniałomyślny gest, choćby ten gest był wyrazem najwznioślejszych uczuć i
budził podziw w świecie. Dobrze zrozumiany interes, nie własny, ale państwa i
swoich ludów, musi i może jedynie kierować postanowieniami monarchów, za które
dźwigają odpowiedzialność w obliczu historii, wobec przyszłości ludów, ich pieczy
powierzonych. Zgodna wola sprzymierzonych cesarzy daje tym pełniejszą rękojmię
niewzruszonej trwałości ich epokowego postanowienia. Im dłużej przyszło czekać
na ten akt wiekopomny, tym silniej te rękojmie są utwierdzone, bo ujawnia się w
nim dojrzała wypadkowa różnorodnych, nieraz rozbieżnych poglądów i zamierzeń,
jakie przez długi czas utrudniały rozwiązanie zawiłego problemu. Ufajmy, że
przyszło w samą porę: nie za wcześnie, bo w takiej dopiero chwili, gdy
dostatecznie ustaliła się świadomość dobrze zrozumianego interesu obu mocarstw
w odbudowaniu Polski. Dość wcześnie jednak, by ten akt historyczny, jako fakt
dokonany, jako męski, pełen odpowiedzialności czyn w ciągu toczącej się jeszcze
wojny, silnie zaważył na szali dalszego jej przebiegu – by zrąb zagadnień
złączonych z kwestią polską, przed zawarciem pokoju w zasadzie był
rozstrzygnięty. W tym tkwi wielka, nieporównana doniosłość dokonanego faktu.
Napoleon domagał się jednomyślności narodu, nic za nią w zamian nie dając. Było
to bez wątpienia nie dociągnięte do miary wielkiego człowieka, który mało kiedy
w tym stopniu był pastwą swoich nerwów, jak właśnie w lipcu 1812, przybity
troską o los rozpoczętej kampanii. Co prawda, trosk przysparzały mu wrażenia
wileńskie, na które nie był przygotowany: „Dziwni Ci Polacy na Litwie – mówił –
zupełnie inni, niż Poznańczycy”. Pamiętny był mu entuzjazm, z jakim go powitali
Wielkopolanie po bitwie pod Jeną. Kto wie: gdyby na Litwie spotkał się z
podobną postawą polskiego społeczeństwa, może by wśród lękliwego wahania
przechylił się przecież na stronę upragnionego Fiat.
Sprzymierzeni Cesarza nie urazili się objawami, jakie w ciągu jedynego w
historii kataklizmu ściągały na Polaków zarzut braku jednomyślności. Rozumieli,
że tylko w zamian za śmiałe Fiat, wyrzeczone w stosownej chwili, można
liczyć na doszczętne zniszczenie wątpliwości, uprzedzeń, rozterki sumień i
poglądów, wszystkiego skąd płynęły rozbieżne orientacje. Pojmowali, i oni i
mężowie stanu w ich otoczeniu, że na to potrzeba było czasu, który wśród
wstrząsających wydarzeń utrwalał stanowczy zwrot ku jedynej orientacji,
wytkniętej przez zdrowy instynkt narodowego sumienia. Nie zawiodą się: na Fiat
5 listopada, Polska odpowie jednomyślnością nie tylko uczuć i zapatrywań, ale
męską, świadomą wielkiej odpowiedzialności za los przyszłych pokoleń,
jednomyślnością czynu.
Data 5 listopada nie od wczoraj Polakowi pamiętna: rocznica rzezi Pragi po
stłumieniu Kościuszkowskiego powstania. Na słowo Suworowa Pagulajtie
rebiata, rozwścieklone żołdactwo wymordowało
12.000 bezbronnych mieszkańców wziętego szturmem przedmieścia Warszawy. Rzeź
Pragi podniosła się do symbolu polskiej martyrologii, wytknęła pewną drogę
polskiej orientacji. Jej pamięć więcej zdziałała, niż użyźnienie gleby narodowego
instynktu w czynach Legionów, pierwszych i drugich, a między nimi, w nastroju
Filaretów, w bohaterskich wysiłkach 1831 i 1863 r. Opary krwi przelanej w
ulicach Pragi, utrzymywały przez 120 lat wierność tradycji przodków u mistrzów
polskiego słowa, polskiego pędzla, polskiego dłuta – podniecały energię
polskiego uczonego w pyle archiwów czy w źle uposażonej pracowni przyrodniczej,
skąd poszły w świat odkrycia, przysługujące chluby polskiemu imieniu – nawet w
bezmierną prozę kantorów Banku Polskiego i przemysłowych przedsiębiorstw
wlewały kordiał ideału. A że nas dzisiaj mają za coś więcej, niż za dobry
jedynie materiał na żołnierza, to dorobkowi polskiej myśli i pracy zawdzięczamy
nierównie więcej, niż to dziś jeszcze sami widzimy.
Oto świadectwo, jakie pod wrażeniem aktu 5 listopada wydaje Polsce głośny
pisarz niemiecki: „Nie poszła na marne nadludzka wprost, katuszami politycznymi
spotęgowana energia pracy kulturalnej na wszystkich polach sztuki, literatury,
postępu. Duch i tym razem ciało sobie stworzył, geniusz zdobył sobie byt
państwowy, idealizm stał się rzeczywistością”.
Prawda: katusze spotęgowały energię ducha, który tworzył ciało:
„…Tak mistrz doskonały
Wydał okropność szturmu, że
wieśniaczki drżały,
Przypominając sobie ze łzami
boleści
Rzeź Pragi, którą znały z pieśni i
powieści.”