Przedmowa
Od dawna, od grudnia r. z. zamierzałem wystąpić publicznie w sprawie uwięzionych generałów. Wstrzymywała mnie jednak obawa, że może to im raczej zaszkodzić, niż pomóc.
Ale zachęciły mnie osoby im najbliższe, wychodząc z założenia, że byłoby rzeczą pożądaną poruszyć także sfery sprzyjające rządowi i umieścić w jednym z ich organów obronę generałów napisaną przez człowieka, którego opinia powszechna zalicza do zwolenników dzisiejszego rządu i do przyjaciół kilku wybitnych i wpływowych dostojników w państwie. Zabrałem się więc do pracy, ukończyłem rzecz niniejszą w końcu kwietnia, lecz daremnie kołatałem do redakcji pism ideowo mnie bliskich. Puszczam ją teraz w świat osobno, pod wrażeniem tajemniczego zniknięcia gen. Zagórskiego.
Ostatni raz widziałem generała 30 czerwca, w dzień wyjazdu mego z Wilna na wypoczynek wakacyjny. Rozmowa z nim, choć krępowana jak zwykle, obecnością urzędowego świadka, utwierdziła mnie w tym samym, co wszystkie uprzednie rozmowy, wrażeniu, że generał pragnął, namiętnie pragnął i wyczekiwał sądu, w przekonaniu, że przed sądem wyjdzie na jaw jego niewinność i że sąd ten tym samym stanie się wyrokiem potępienia na jego oskarżycieli. Dezercję jego uważam za wykluczoną, tym więcej natomiast dają do myślenia słowa organu tzw. sanacji: „dla nas sprawa jest jasna – jednym nikczemnikiem jest mniej na świecie”.
Choć napisana przed pięciu miesiącami, broszura ta nie straciła aktualności swojej. Musiałem tylko gdzieniegdzie czas teraźniejszy zamienić na przeszły.
***
W czerwcu roku zeszłego odbyło się w auli uniwersyteckiej w Wilnie uroczyste zebranie (tzw. akademia) ku czci nowo obranego prezydenta Rzeczypospolitej. Jako ówczesny rektor, wygłosić musiałem mowę, którą zakończyłem apelem do najwyższego dostojnika w państwie, wyrażającym nadzieję, że spełni on „akt nie łaski, lecz sprawiedliwości, którego domaga się opina najlepszych w narodzie”. Miałem na myśli uwięzionych po zamachu majowym generałów.
Słowa moje dyktowało mnie gorące przywiązanie do armii, bolesne czucie upokorzenia, jakie na nią spada, gdy najwybitniejsi jej wodzowie więzieni są pod zarzutem oszustwa czy złodziejstwa. „Gdyby taka wina – czytaliśmy w styczniu we wstępnym artykule „Czasu” (nr 11) – gdyby nawet cień winy istniał, byłby prokurator po ośmiu miesiącach śledztwa wygotował akt oskarżenia”.
Kto za wyjątkiem jednostek, owładniętych ślepą nienawiścią partyjną, mających jakieś osobiste porachunki i kierowanych zaciekłą żądzą zemsty, byłby w stanie uwierzyć, że oszustem czy złodziejem jest bohater obrony Lwowa w r. 1918-19, szef sztabu w r. 1920, człowiek, który, według świadectwa marszałka Piłsudskiego, zdołał zachować niezłomność ducha, swobodę myśli i wiarę w zwycięstwo, gdy wszyscy naokoło zwątpili? Wiara ta prowadziła go przez życie. O tym, jak tą wiarą swoją umiał działać na innych, opowiadał mi niedawno jeden z byłych ministrów, opierając się na rozmowie swej z gen. Weygand’em w r. 1920, w wagonie między Pragą a Warszawą, wkrótce po odparciu najazdu bolszewickiego. „Podziwiając – mówił gen. Weygand – niepospolite zdolności wojskowe gen. Rozwadowskiego, nie zawsze z nim się zgadzałem w poglądach, to jednak przyznać jemu muszę, że na stanowisku szefa misji wojskowej polskiej w Paryżu przez swój gorący entuzjazm, niezłomną wiarę w siłę wojska polskiego i państwową przyszłość Polski, wywierał ogromny, wprost sugestionujący wpływ na najwyższe sfery wojskowe francuskie; pozyskał je dla sprawy waszej; powinniście to zapamiętać”.
Nie miałem zaszczytu znać bliżej gen. Rozwadowskiego. Wiedziałem, że odznaczony był najchlubniejszym i najrzadszym w armii austriackiej orderem Marii-Teresy za to, że w roku 1914, w czasie pamiętnych bitew między Lublinem a Kraśnikiem, nie usłuchał rozkazu swego przełożonego i dzięki temu wyratował armię z ciężkiej sytuacji. Słyszałem od najbliższych jego współpracowników we Lwowie w r. 1918, „że gdyby nie zuchowatość generała Lwów byłby już od dawna w ręku Rusinów”. Opowiadano mi, że w r. 1920 umiał postawą, uśmiechem, słowem, gestem budzić otuchę i nadzieję w tych, co ją już tracili.
Gen. Zagórskiego znałem od dziecka. Z rodzicami jego łączył mnie stosunek przyjacielski, serdeczny. Ś. p. Jan Zagórski, człowiek wszechstronnie wykształcony, natura artystyczna, z dużym urokiem towarzyskim, weteran z 63 roku, zachował powstańczą intransigeance aż do śmierci. Z czterech synów swoich oddał trzech do szkół austriackich wojskowych, przewidując bliskość wielkiej wojny światowej, w której – było to najdroższą jego nadzieją – synowie jego znajdą sposobność walczenia za ojczyznę. Młody Włodzimierz Zagórski od początku szczególnie mnie interesował. Zamiłowanie do wojskowości, zapał do wiedzy wojskowej, gorący patriotyzm, bujna fantazja snująca wielkie plany – wszystko to rokowało niepospolitą przyszłość. Korzystałem z każdej jego bytności w Krakowie, prowadziliśmy długie rozmowy o Rosji, którą poznał doskonale, o przyszłej wojnie. Po wybuchu jej mianowany został szefem sztabu w legionowej brygadzie karpackiej. Pamiętam, pisano o nim wtedy, że jest „mózgiem legionów”. Niedawno od jednego z ówczesnych jego podkomendnych, zasłużonego autora, księgarza i propagatora idei polskiej w latach przedwojennych, p. Kaspra Wojnara, dowiedziałem się o charakterystycznym szczególe. Było to w czasie oblężenia i krwawych walk pod Verdun. Młody szef sztabu z troską i niepokojem śledził przebieg operacji wojennych i z niepokoju swego zwierzał się przed p. Wojnarem: „Jeżeli Francuzi – mawiał – nie wytrzymają nacisku niemieckiego i Verdun padnie, wraz z tym upadnie nadzieja niepodległości naszej”.
W lutym 1918 r., pod wrażeniem wiadomości o warunkach zawartego z Sowietami przez Austro-Węgry pokoju w Brześciu, uznano w brygadzie karpackiej, że dalsza współpraca z mocarstwami centralnymi jest niemożliwa i postanowiono opuścić terytorium Austrii w celu połączenia się z wojskami gen. Dowbora-Muśnickiego. Piechocie udało się szczęśliwie do niego się przedrzeć, ale wszystkie tabory piechoty oraz artyleria, wskutek wielkiej odległości od granicy i złego stanu koni, wpadły w ręce Austriaków. W liczbie pojmanych znaleźli się major Zagórski i kpt. Górecki (obecnie generał). Obu i dwóch jeszcze oficerów – Bołda i Bogdanowicza – oddano pod sąd doraźny wojskowy – i tylko na skutek interwencji gen. Rozwadowskiego nadszedł telegraficzny rozkaz cesarza, nakazujący odbycie procesu w trybie zwykłym. Przed sądem major Zagórski wziął całą winę za podległy mu pułk artylerii wyłącznie na siebie, zeznając, że o planie wiedział on jeden, reszta zaś oficerów i szeregowców przekonana była, że chodzi tylko o ćwiczenie; wymarsz pułku został przeto dokonany na rozkaz jego i na jego wyłączną odpowiedzialność. Takim zeznaniem major Zagórski ratował kilkudziesięciu oficerów i szeregowych, okupując to niezawodnym wyrokiem śmierci na siebie samego. Na szczęście do tego nie doszło: proces przerwano i sprawę umorzono w październiku. Wracającego z Marmarosz Sziget majora Zagórskiego witano entuzjastycznymi owacjami we Lwowie i w Krakowie.
W połowie stycznia 1919 r. spotkałem u exc. prof. Wł. Leopolda Jaworskiego w Krakowie ś. p. gen. Zielińskiego. Wyczerpany trudem i pracą nad siły w walkach z Rusinami, przybył na kilka dni wypoczynku. Z uznaniem i podziwem opowiadał o gen. Rozwadowskim. Zapytałem o maj. Zagórskiego, który tyle czasu pod bezpośrednim jego przełożeństwem w Karpatach, jako szef sztabu, służył. „Niestety, wystąpił z wojska” – brzmiała odpowiedź. W słowach, w intonacji generała czuć było żal. – „Jakoby – ciągnął ze zwykłą sobie powolnością – poszedł na agenta handlowego, czy kupca; życzę mu powodzenia, ale właściwym dla niego stanowiskiem dziś, teraz byłoby stanowisko ministra wojny; od razu wszystko zmieniłoby się na lepsze”.
Sąd ten przełożonego, człowieka nieskazitelnej prawości, otaczanego czcią powszechną w armii i w społeczeństwie o młodym podwładnym z rangą zaledwie majora czy podpułkownika powinien być zapamiętany przez tych zwłaszcza, którzy szarpanie czci ludzkiej obrali sobie rzemiosłem.
W r. 1920 w czasie najazdu bolszewickiego Włodz. Zagórski wraca do wojska; jest szefem sztabu u gen. Józefa Hallera, później dowodzi dywizją. Od człowieka, który dziś zajmuje jeden z najwyższych w państwie urzędów, a wtedy jako ochotnik, pod Zagórskim walczył, wiem jak gorąco pragnął generał na Kowno maszerować i jak pewien był, że z łatwością zajmie miasto i kraj. Przeszkodził mu ten sam defetyzm u góry, który wkrótce miał w całej swej hańbiącej nagości wystąpić w czasie obrad, które poprzedziły smutnej pamięci traktat ryski.
Dowiedziawszy się, że gen. Zagórskiego przywieziono do Wilna, wyrobiłem sobie za uprzejmym pośrednictwem gen. Rydza Śmigłego pozwolenie odwiedzenia jego. Wyznaję, że szedłem z uczuciem obawy i onieśmielenia. Już go od lat kilku nie widziałem; więc czy nie będzie – myślałem – to spotkanie ze mną po tak długiej przerwie i w tak ciężkich warunkach rzeczą dla niego przykrą? Jaki jest stan jego psychiczny? może woli samotność i będę niepożądanym gościem? Jakże mile byłem zdziwiony, gdy generał wszedł do poczekalni z uśmiechem na ustach, krokiem szybkim, z tym temperamentem, który go zawsze cechował i teraz na całej jego osobie się malował, świadcząc o dobrym, swobodnym usposobieniu. Miałem wrażenie, że nie w więzieniu jestem, lecz w jego mieszkaniu i że z pracowni swej wyszedł do salonu, aby powitać miłego gościa. Pomimo to czułem się w pierwszej chwili zakłopotanym i wybełkotałem jakieś słowa współczucia. Generał przerwał to śmiechem: „Ależ tak musi być: czy zna pan przykład w historii, że po zamachu nie trzymano generałów zwyciężonej strony w więzieniu?”
Na razie odpowiedzieć nie umiałem. Dziś pozwolę sobie na kilka uwag, mając na widoku historię Francji w w. XIX, którą obecnie się zajmuję. W dniach lipcowych 1830 roku król Karol X poruczył obronę Paryża i dynastii marszałkowi Marmont, księciu Raguzy. Marszałek z zadania swego wywiązać się nie umiał; rewolucja zwyciężyła. Zwycięscy zostawili go jednak w spokoju; sam dobrowolnie i na zawsze opuścił ojczyznę, bo co miał w niej począć ten niepospolity a tragiczny człowiek? Rok 1814 skompromitował go wobec Napoleona i Napoleonidów, rok 1830 – wobec legitymizmu; nowy zaś władca, król Ludwik Filip, nie mógł mieć zaufania do obrońcy starego porządku; marszałek czuł się całkowicie osamotniony i wolał odejść.
W lutym 1848 roku przyszła kolej na Ludwika Filipa. Paryż przeciw niemu powstał. Wojskiem z ramienia króla dowodził jeden z najznakomitszych wodzów, marszałek Bugeaud. Ale rewolucja zwyciężyła znowu. Nowy prowizoryczny rząd, w którym największy wpływ miał szlachetny poeta Lamartine, o pociągnięciu marszałka do jakiejkolwiek odpowiedzialności nie myślał, w kilka zaś miesięcy potem Ludwik Napoleon, obrany prezydentem, od razu powołał Bugeaud’a na jedno z najwyższych stanowisk w armii.
Po upływie trzech lat Ludwik Napoleon zagarnął w dniu 2 grudnia 1851 r. drogą zamachu niepodzielną władzę nad Francją i w rok potem koronował się, jako Napoleon III, cesarz Francuzów. Zamach pod względem dokładności w przygotowaniu i obmyśleniu najdrobniejszych szczegółów był arcydziełem. W nocy z dn. 1 na 2 grudnia aresztowano 18 posłów uznanych za najniebezpieczniejszych, poza tym generałów: Cavaignac, Changarnier, Le Flô, Lamoricière i Bedeau. Nazajutrz Paryżanie, wychodząc wczesnym rankiem z domu, czytali rozlepione po wszystkich rogach ulic proklamacje, obwieszczające dyktaturę prezydenta, a zredagowane w taki sposób, że się wydawały raczej przywilejami wolnościowymi. Posłowie udali się do Izby, ale drzwi znaleźli zamknięte; wtedy ci z nich, którzy do opozycji należeli, zgromadzili się dla uchwalenia protestu w X cyrkule; było ich 218; natychmiast wszystkich aresztowano. Dzięki masowym aresztom udało się zapobiec zorganizowanemu oporowi. Rozruchy wszczęły się w kilka dni potem i łatwo stłumione zostały; przyszły zaś cesarz w proklamacjach i w przemówieniach tłumaczył postępowanie swoje tym, że musiał naruszyć legalność, ażeby w zgodzie być z prawem (sortir de la légalité pour entrer dans le droit).
Ale co miał nowy rząd począć z ogromną ilością aresztowanych? Było to na wstępie główną jego troską. Podzielono ich na trzy kategorie. W pierwszej umieszczono pięciu niepoprawnych wichrzycieli rewolucjonistów i skazano ich na deportację do Gujany, ale surowy wyrok złagodzono przed jego wykonaniem, zamieniając czterem deportację na wygnanie, jednemu daleką i straszną Gujanę na bliski i powabny Algier. Do kategorii drugiej zaliczono 66 posłów ze skrajnej lewicy, tzw. montagnardów; wobec tego, że przebywanie ich we Francji mogło grozić wojną domową, nakazano im ze względu na bezpieczeństwo publiczne bezzwłocznie terytorium rzeczypospolitej opuścić. Trzecią wreszcie kategorię stanowili ci, którzy znani byli z gwałtownej niechęci do rządu (hostilité violente). Tych ani deportowano, ani wygnano, lecz skazano na chwilowe wydalenie (momentanément expulsés). W tej kategorii znaleźli się wymienieni wyżej generałowie z wyjątkiem jednego Cavaignac’a, czyli tego właśnie, w którym Ludwik Napoleon mógł słusznie upatrywać najgroźniejszego dla siebie rywala. Wsławiony w wojnach afrykańskich, później pogromca rewolucji paryskiej w dniach czerwcowych 1848 roku, Cavaignac był najpoważniejszym kontrkandydatem Ludwika Napoleona przy obiorze na prezydenta i popularność ta mogła przeszkodą być w urzeczywistnieniu planów przyszłego cesarza. Uwolniono go jednak w niespełna trzy tygodnie po uwięzieniu, dzięki przyjacielskim stosunkom głównego organizatora zamachu grudniowego, de Morny (później duc de Morny), z rodziną narzeczonej generała.
Tamci czterej musieli opuścić Francję, ale już w grudniu tegoż roku, z okazji objęcia tronu Francji przez Ludwika Napoleona, oficjalny Monitor ogłaszał prawo powrotu dla tych wszystkich banitów, którzy rząd Napoleona III uznać zechcą. Generałowie odmówili. Pomimo to generał Le Flô otrzymał pozwolenie na powrót w r. 1857. Changarnier, Bedeau i Lamoricière w r. 1859. Na wygnaniu emeryturę pobierać mogli.
Niechętny Napoleonowi III historyk drugiego Cesarstwa Piotr de la Gorce wyznaje jednak, „że był wspaniałomyślny aż do przesady” (il fut gènereux jusqu’à la profusion); choć polityka jego była nieraz surowa, ale wrodzony popęd niósł go zawsze ku miłosierdziu i łasce. Na wiadomość o jego śmierci, jeden z jego nieubłaganych przeciwników powiedział: „Zwalczałem go, mais jamais je n’ai pu me résigner à le haïr”.
Z listu, w którym ks. de Morny zawiadomił gen. Cavaignac’a o jego ułaskawieniu, wrażają się w pamięci następujące słowa: „Choć wielkie akty polityczne, których celem jest ratowanie kraju, nakazują niekiedy surowość jako twardą konieczność, to nie zacierają uczuć, które żywić możemy względem naszych przeciwników, ani zabraniają uczuciom tym dawać wyraz”.
Książe de Morny był gentlemenem w każdym calu. Niektórzy chcieliby coś podobnego odnaleźć w uczuciach i nastrojach, które wyszły na jaw w maju roku zeszłego: „Wojska – pisał w „Słowie” 17 V red. Mackiewicz – bijąc się krwawo, nie straciły nawzajem dla siebie szacunku”… „to był pojedynek szlachetnie urodzonych”. Stanowczo nie. Pomimo najlepszej chęci, gestu wielkoduszności u zwycięzców nie dostrzegam. Wręcz przeciwnie. Gdyby pokonanych przeciwników chwilowo uwięziono z obawy kontrzamachu z ich strony, mogliby zwycięscy, za przykładem księcia de Morny, usprawiedliwić to, jako chwilową dure nécessité. Ale nie. Postanowiono żołnierzy walecznych, wodzów znakomitych, cieszących się, jak zwłaszcza generał Rozwadowski, powszechną w narodzie sympatią i czcią, moralnie zabić, stawiając ich pod pręgierzem, jako złodziei grosza publicznego. Było to innowacją, pomysłem, na który nie wpadli ani ks. de Morny, ani marszałek de St. Arnaud, ani inni ministrowie Ludwika Napoleona. W tym celu puszczono w obieg oszczercze broszury.
Osiągnęły one skutek wręcz przeciwny. Oszczerstwa zanadto były potworne, aby ktokolwiek w prawdziwość ich uwierzył. Zrozumiano od razu, że autorowi czy autorom broszur nie o sanację moralną chodziło, w imię której występowali. „Sanacja” była tylko wstydliwą zasłoną, poza którą kryły się uczucia nienawiści i mściwości. Zrazu sprawę uwięzionych generałów podnosiły i brały w obronę niechętne nowemu rządowi stronnictwa; później podnosili ją wszyscy, wszyscy domagali się sprawiedliwości, sprawa generałów stawała się sprawą polską, sprawą sumienia polskiego. Najboleśniejsze zaś było to, że partyjna zaciekłość kliki, która się nazywa, czy ją nazywają „Piłsudczykami”, rzucała cień na osobę marszałka. Co się pisało i pisze w „Głosie Prawdy” – uważane bywa za inspirację z Belwederu.
O narodzie naszym, z przyrodzenia anarchicznym i niekarnym, mówią, że wtedy tylko swoją wartość wyjawić umie, gdy ma nad sobą człowieka silnego, z autorytetem. Zdarzają się chwile, gdy potrzeba ta staje się instynktem wszystkich, naród w poczuciu grozy sytuacji postanawia stłumić w sobie przyrodzoną ułomność i szuka owego opatrznościowego człowieka. Znajduje go wówczas, czy zdaje mu się, że go znalazł i w ręce jego składa całą władzę. Idą za nim wszyscy, bez różnicy przekonań czy stronnictw, jednozgodnie. Tak było w r. 1830, gdy Chłopicki voce populi wyniesiony został na stanowisko dyktatora.
Dziś jedynym w Polsce człowiekiem z autorytetem jest marsz. Piłsudski. Należy on do tych rzadkich a szczęśliwych wybrańców losu, którzy za życia doczekali się legendy; twórcę legionów uczucie powszechne uwieńczyło koroną twórcy niepodległości. Legendę daremnie siliły się zniszczyć wysiłki wrogów. Widzieliśmy, jak w roku zeszłym po wypadkach majowych uczucia konsternacji u jednych, oburzenia u drugich szybko ustępowały miejsca ogólnemu uczuciu ulgi, jak gdyby gnębiący ciężar spadł z duszy. Zagranica odzyskiwała zaufanie do Polski, widząc na czele rządu człowieka z energią i autorytetem. W interesie przeto Polski leżałoby, ażeby marszałek pozostawał nadal w opinii Polski i świata na wysokości, na jaką się wzbił; niech promienieje nad nim jego legenda.
Niestety, światło legendy tej poczyna gasnąć. I nie waham się twierdzić, że główną tego przyczyną jest sprawa generałów. Sprawę tę od początku brałem do serca i poruszałem ją przy każdej sposobności w szerokich kołach moich znajomych. Stwierdzam, że ze strony nie tzw. Piłsudczyków, lecz rzetelnych, ideowych zwolenników marszałka, tych, co odrodzenie Polski z osobą jego związać by chcieli, coraz częściej słyszałem pytanie co dalej? – a w pytaniu tym słyszałem nutę niepokoju i rozczarowania.
Z pytaniem tym, interesując się szczególnie losem obu w Wilnie uwięzionych generałów, zwróciłem się do osób najdokładniej o stanie i szczegółach sprawy powiadomionych, w nadziei otrzymania dokładniejszych szczegółów o stanie sprawy. Fakty – odpowiedziano mi – będące przedmiotem śledztwa w sprawie gen. Rozwadowskiego są tak proste i błahe, że śledztwo mogło być ukończone w ciągu bardzo krótkiego czasu, trwało pomimo to do końca lipca 1926 roku. Akty zostały wówczas doręczone prokuraturze, która, według przepisów ustawy, powinna była przed upływem ośmiu dni albo wnieść akt oskarżenia, albo sprawę umorzyć. Zamiast tego dopiero po kilku tygodniach zwróciła akty sądowi z wnioskiem uzupełnienia dochodzeń – mianowicie w celu ustalenia stanu majątkowego generała. Zabrało to miesiąc czasu i w końcu września sąd ponownie przedłożył akty prokuraturze. Prokuratura znowu je zwróciła pod innym jakimś pozorem. Nowe zlecenie prokuratury sąd wykonał i uchwałą z dnia 12 października r. z. orzekł, że uchyla areszt śledczy, nie widząc powodu do obaw, że po uwolnieniu z aresztu generał może wpływać ujemnie na bieg śledztwa. Uchwała ta jednak spełniona nie została i zamiast odpowiedzi, prokuratura wystąpiła w pierwszych dniach grudnia z wnioskiem dodatkowego przesłuchania jakiegoś nowego świadka zamieszkałego poza granicami kraju i w niewiadomym miejscu. „Minęło od tego czasu – mówił mój informator – pięć miesięcy; może sąd wciąż szuka owego świadka. Zresztą, choćby miejsce pobytu jego wyśledził i już go przesłuchał, nie zmieni to postaci rzeczy, zbyt bowiem widoczne jest umyślne przewlekanie śledztwa niewątpliwie nakazane przez władzę wyższą. W opinii też powszechnej utrwala się przekonanie, że przyczyny uwięzienia gen. Rozwadowskiego są wyłącznie polityczne, śledztwo zaś karne – tylko pozorem”.
Łatwo sobie wyobrazić, jak przewlekanie takie szarpać musiało nerwy i rozstrajać obu generałów, tym bardziej, że zrazu byli pewni – słyszałem to z ust gen. Zagórskiego przy pierwszym moim widzeniu się z nim w czerwcu r. z. – iż sądzeni będą zaraz, w lipcu. Jakże jednak umieli panować nad sobą! Po każdych odwiedzinach moich wychodziłem z coraz większym podziwem dla ich hartu ducha; zdawało się, że w rozmowie zapominali, iż są więźniami. Obaj lubili opowiadać o latach wojny światowej. Szczególnie mnie uderzał ich pełen wyrozumiałości obiektywizm w sądach o ludziach i rzeczach tam zwłaszcza, gdzie słusznie można było przypuszczać z ich strony niechęć i gorycz. Chyba nie będzie to niedyskrecją z mej strony, jeśli powiem, że obaj zgodnie wyróżniali uznaniem i sympatią gen. Sosnkowskiego; ogromnie uradowała ich wiadomość o jego powrocie do zdrowia i do czynnej służby.
Sądzę, że w tym pogodnym usposobieniu podtrzymywała ich praca. Czytali dużo. Gen. Rozwadowski zajęty był opracowywaniem wspomnień swoich z czasów służby austriackiej; gen. Zagórski napisał rozprawę o lotnictwie, którą miał do druku oddać; nie wiem, czy to zrobił. Pochłonięty kwestią przyszłej wojny, przygotował obszerny o tym memoriał. Sprawę tą lubił poruszać w rozmowie; dowodził, między innymi, że wobec straszliwych postępów w technice niszczenia, ludzie, ich ilość coraz mniej znaczyć będzie i że z tego powodu zasada powszechnej służby wojskowej upadnie sama przez się, automatycznie.
Pomimo wymienionej wyżej październikowej uchwały sądu wojskowego, gen. Rozwadowskiego nie zwalniano z aresztu. A zatem rzeczywistą tego przyczyną były tzw. względy wojskowe.
„Względy wojskowe. – Co to znaczy?” – zapytałem niedawno dymisjonowanego pułkownika. – „To samo – odpowiedział – co rosyjskie tretje otdielenje; najwyższa władza robi swoje, ani myśląc tłumaczyć się z tego przed społeczeństwem i jego przedstawicielami; innymi słowy, dla tajemniczych względów wojskowych można oskarżonego czy podejrzanego zamknąć w więzieniu i trzymać go do śmierci”.
Czyżby to było możliwe? Zasięgnąłem zdania jednego z profesorów prawa karnego; odpowiedź swoją był łaskaw przysłać na piśmie; przytaczam ją w streszczeniu: „W sprawach wojskowych obowiązuje w Polsce austriacka wojskowa ustawa postępowania karnego. Przewiduje ona areszt śledczy, czyli prewencyjny, między innymi z powodu obawy utrudnienia śledztwa (§ 171. I. 3) i także aus militärischen Gründen (§ 171. I. 5). Zarówno jednak w nauce, jak w praktyce, powszechna jest tendencja ku możliwemu ograniczeniu czasu trwania aresztu takiego. Według § 177 Wojsk. ust. post. kar. w brzmieniu nadanym jemu rozporządzeniem Rady Ministrów z dn. 10 maja 1920 r. (Dz. Ust. N° 59. 5. 368) areszt śledczy nie powinien w zasadzie trwać dłużej, niż jeden miesiąc, a jedynie „z wyższych przyczyn” wojskowy sąd okręgowy może na wniosek prokuratora wojskowego przedłużyć areszt na dalszy miesiąc. Tymczasem areszt gen. Rozwadowskiego trwał cały rok! Jest rzeczą aż nadto jasną, że areszt ten, nieuzasadniony żadnymi rzeczowymi względami, był jak to stwierdził sąd wojskowy w niezgodzie z wyraźnymi postanowieniami ustawy i sprzeczny z tendencją ustawodawcy. Czyli, krótko mówiąc, był bezprawiem”.
Po upływie aż jedenastu miesięcy gen. Rozwadowskiemu doręczono akt oskarżenia, a w 2-3 tygodnie potem, w maju, zwolniono z aresztu śledczego, ale zarazem obrońcę jego powiadomiono przedtem, że rozprawa sądowa odbędzie się nie wcześniej, jak w jesieni!
Przechodzimy do sprawy gen. Zagórskiego. Pamiętają wszyscy, jak go gazety pewnego kierunku szkalowały jako zbrodniarza, który w czasie zajść majowych rozkazał obrzucać Warszawę bombami lotniczymi, wskutek czego dużo było zabitych i rannych. Śledztwo jednak nie dało tu, jak mi komunikują, żadnych wyników. Oskarżono również generała o nadużycia pieniężne w latach 1924-26, gdy stał na czele departamentu żeglugi powietrznej. Sędzia śledczy specjalnie w tej sprawie jeździł do Paryża i tam w komisji zakupów przeprowadził ścisłe dochodzenie, szukając materiału, mogącego obciążyć gen. Zagórskiego. Dochodzenie to nie dało absolutnie żadnych wyników. Nie poprzestając na tym, zarządzono potem ekspertyzę rzeczoznawców. Ci orzekli, że budżet lotnictwa przekroczony nie był. Natomiast nastąpiło samowolne zadłużenie skarbu Państwa w r. 1924 na sumę 6.552.786 zł., w r. 1925 na sumę złp. 34.587.534 złp., ale zakupy, które to zadłużenie spowodowały, wykonywane były, jak to stwierdzili ciż sami rzeczoznawcy, opierając się na informacji referenta zakupów w Dep. IV, oraz na oświadczeniu sędziego śledczego, nie inaczej jak za zgodą szefa administracji wojskowej, miały zaś na celu doprowadzenie lotnictwa do pełnego pogotowia bojowego na podstawie planu zatwierdzonego przez ministra spraw wojskowych.
Słowem, nie ma czego się dziwić, że w obu sprawach, gen. Rozwadowskiego i gen. Zagórskiego, ustaliła się w społeczeństwie, jak wspomniałem wyżej, opinia, iż oskarżenie i śledztwo są tylko pozorem. Opinia taka podważa zaufanie do władz rządowych, rozchwiewa wiarę w praworządność, wywołuje niepokojące wątpienie, czy obywatel państwa polskiego może mieć taką samą, jak obywatele wszystkich państw cywilizowanych, niezachwianą, pewność bezpieczeństwa swojej wolności osobistej, którą mu gwarantuje konstytucja.
Niejedno do pesymizmu tego uprawnia. – Niedawno znalazłem się w gronie prawników dyskutujących o niedawno zakończonym, głośnym procesie. Jednogłośnie podnosili, że zebrany wówczas materiał sądowy nie dawał dostatecznej podstawy do wniosków, które wyciągnął był sąd, ani tym bardziej do wyroku, którego motywacja była słaba i raziła sprzecznościami. Jeden z obecnych przerwał dyskusję niespodzianą uwagą: „Widocznie należycie, panowie, do wymierającego już typu prawników, skoro nie chcecie zrozumieć że oskarżenie to nic, a że brać trzeba całą życiową i socjologiczną stronę sprawy”.
Oskarżenie to nic – słowa te wciąż mi brzmią w uchu, jako żałobne jakieś preludium do mającego się wkrótce odbyć procesu gen. Rozwadowskiego. A proces gen. Zagórskiego czy się odbędzie, czy może jeszcze się odbyć?… Straszne, a narzucające się powszechnie przypuszczenie usunięte dotychczas nie zostało.
Co zaś do „socjologii”, jaki może być jej związek ze sprawą generałów? Chyba tylko ten, że decydującym „socjologicznym” czynnikiem jest tu jakaś klika, a klika ta ma jakieś swoje powody do nienawidzenia kilku najwybitniejszych generałów naszych.
Generałowie Rozwadowski i Zagórski – kończyłem broszurę tę w kwietniu – jednej tylko rzeczy pragną, prostej i jasnej: sądu, ale zaraz, bez odkładania jego w nieskończoność. – Dziś bym dodał do tego, że pragnienie to wypływało z cechującego ludzi uczciwych niepoprawnego optymizmu, który nie jest w stanie przypuścić, ażeby sprawa słuszna mogła nie zwyciężyć. Niestety, optymizmowi temu przeczy rzeczywistość.
***
Od redakcji
Marian Zdziechowski pisze o losie generałów, którzy w czasie zamachu majowego opowiedzieli się za legalnym rządem Wincentego Witosa i prowadzili walki z wojskami wiernymi Józefowi Piłsudskiemu. Po przejęciu władzy przez piłsudczyków, Rozwadowski i Zagórski zostali uwięzieni po zarzutem przestępstw natury kryminalnej. Trafili do więzienia na Antokolu w Wilnie. Nie przedstawiono przeciwko nim przekonujących dowodów. Część opinii publicznej i środowisk opiniotwórczych (wśród których głos Mariana Zdziechowskiego, wówczas rektora Uniwersytetu Wileńskiego, był najgłośniejszy) wystąpiła w obronie generałów
Generał Tadeusz Rozwadowski (ur. 19 maja 1866 roku), zwolniony z więzienia 18 maja 1927 roku, nie podniósł się już na zdrowiu, które utracił wskutek fatalnych warunków panujących z wileńskim więzieniu (podejrzewa się też, że generał był wtedy podtruwany z polecenia władz) – zmarł 18 października 1928 roku.
Generał Włodzimierz Zagórski (ur. 21 stycznia 1882 roku) został zwolniony z więzienia 6 sierpnia 1927 roku. Wyruszył pociągiem osobowym z Wilna do Warszawy, jednak zaginął. Podejrzewano zarówno to, że zaaranżował swoje zniknięcie, jak i to, że został zamordowany (przeciwnicy J. Piłsudskiego kierowali podejrzenia w tej sprawie na marszałka). Do dziś sprawa ta nie została wyjaśniona.