Artykuł
Obrachunek

Poznań 1908

 

Już nikt się dziś nie łudzi w Rosji co do właściwego znaczenia chwili obecnej. Po rewolucyjnych zapustach nastąpił wielki post – reakcja na całej linii. Rozwiała się wiara, że odrodzenie Rosji nastąpić może drogą rewolucyjnego wstrząśnienia i dziś trudno ze świecą nawet znaleźć takich, co by się przyznać mieli odwagę, że jeszcze przed laty uważali to za dogmat.

Rewolucja rosyjska nie dotrzymała obietnic; okazała się wypadkową wszystkich fatalnych czynników, z których składało się życie rosyjskie: wszechwładztwo biurokracji, krępujące wszelki twórczy postęp, przerażająco niski kulturalny poziom narodu, zdziczenie i zmaterializowanie mas, brak rzetelnej i ofiarnej miłości ojczyzny. Rewolucja rosyjska była taką, jakim był dotąd naród rosyjski, na jaką mógł się zdobyć naród o potwornie rozwiniętym tułowiu państwowym, naród szlachetnych jednostek i stępionych w długim jarzmie tłumów. Była ona anarchią a nie rewolucją. Nie tylko nie miała siły moralnej, nie miała i siły fizycznej, skoro tylko rząd poczuł się w sobie, skoro tylko znalazł się człowiek, który rzucił w twarz reprezentantom ludu „nie zastraszycie nas!” i słowa te zaczął zamieniać w czyn, rewolucja poszła decrescendo i doszła do punktu bezsilności, na którym dziś stoi.

Zawiódł nadzieje i tzw. ruch wolnościowy, liberalny ruch polityczny, hetmaniony przez ludzi, niewątpliwie niepoślednich i niewątpliwie ludzi idei, ale których doktrynerski radykalizm z jednej strony a z drugiej przecenianie sił własnych i niedocenianie sił przeciwnych – doprowadził do takich błędów jak: paryski pakt z partiami rewolucyjnymi, jak monstrualny projekt agrarny, jak lekkomyślne uchwały w Wyborgu i Helsingforsie. Błędy te zemściły się srodze na partii „wolności ludu” i podcięły na długo jej wpływ i siłę.

A u nas?

Równocześnie z rozszerzeniem się płomienia rewolucyjnego w Rosji – żarzyć się zaczął ruch rewolucyjno-socjalny w Polsce. Rozpoczął on atak od razu w dwóch kierunkach: przeciwko państwu i przeciwko własnemu społeczeństwu, przeciwko organizacji narodowej i przeciw wszystkiemu co jest posiadaniem, umiejętnością, dorobkiem, skapitalizowaniem pracy. Przez tragiczne nieporozumienie, które da się wytłumaczyć tylko odrętwieniem po długotrwałym ucisku i tęsknotą do wydobycia się za jaką bądź cenę z jego szponów, nastrój narodowych mas polskich przy pierwszych porywach socjalno-rewolucyjnych przeciwko systemowi rządowemu i jego organom – był dla tych porywów prawie życzliwy. Ale hipnoza musiała mieć kres. Socjalizm uderzył na dwa fronty, wszakże atak jego w jednym kierunku (przeciwko państwu) był nierównie słabszy, nierównie mniej gwałtowny, niż w drugim. Obliczono niedawno, że przez całe trzy lata „walki” bomby i brauningi wytraciły z szeregów rządowych w Królestwie około 2000 jednostek, tj. zaledwie tyle, ile padało w ciągu jakiego kwadransa w bitwach z Japończykami. Nie były to ciosy, od których mogło się ugiąć państwo. Dezorganizacja w administracji, w policji, w wojsku skutkiem zamachów i zabójstw, trwała w Królestwie niedługo. Przerzedzone szeregi zapełniły się i zwarły, dyscyplina wróciła. Głowy szaleńców zawisły na drzewcach szubienicy i znowu jak przed 40 laty, „l’ordre régne à Varsovie”[i].

Ale za to w drugim kierunku, na drugim froncie, atak udał się znakomicie. Społeczeństwo, nie posiadające fizycznych środków obrony, odwykłe od zorganizowanego oporu, oniemiało z przerażenia, poddało się terroryzmowi, pozwoliło zburzyć do samej głębi życie społeczne. Orkan ślepej nienawiści do wszystkiego, co nie jest proletariatem, hulał i szalał po kraju. „Bojowcy” partii socjalistycznych, którym dano w rękę brauningi i rozdano zrabowany w kopalniach dynamit, stawali się niejednokrotnie najzwyczajniejszymi opryszkami, szli potem w służbę szpiegowską do policji, a bywały wypadki, że pełnili funkcję oprawców i wieszali bez skrupułu dawnych towarzyszów. Zatraconą została wszelka granica między działaczem rewolucyjnym, politycznym, ideowym – a kryminalnym. Ale to rzecz nie główna. Terroryzm ekonomiczny wskórał jeszcze więcej; zrujnował przemysł, zmniejszył wytwórczość, i zmienił bilans handlowy kraju na naszą niekorzyść. Zubożywszy kraj, zmniejszył przez to samo jego zdolność łożenia na cele kulturalne i narodowe i to w tej właśnie chwili, kiedy się zaczęła możność zakładania podwalin polskiego szkolnictwa, tworzenia demokratycznych organizacji społecznych, rozwinięcia akcji dla dobra klas upośledzonych.

Taki jest bilans socjalizmu.

A w innej dziedzinie?

Ziściło się, zdawało się przynajmniej ziszczać to co przeczuwali wajdeloci naszej poezji, co kalkulowali nasi politycy – marzyciele. Po raz pierwszy zachwiał się naprawdę „kolos na glinianych nogach”, zadrżała „ścięta mrozem lecąca kaskada” i zdawało się, że ma się istotnie „pod koniec starożytnemu światu”. Nareszcie po wielu latach daremnych oczekiwań spełniły się przepowiednie: To już nie Warna, nie Sewastopol, nie Plewna, nie kampanie niefortunne, ale nie bezsławne, ze zmienną koleją wojennych losów, ale klęska, która pochłonęła pół miliona żołnierza i dwa miliardy rubli, bez jednej wygranej bitwy, klęska w dziejach świata prawie bezprzykładna. Nie dziwmy się zbytecznie duszom wrażliwym i zapalnym, że widząc, iż się rozpada i wali w gruzy system i ustrój, który zmorą długoletniego ucisku legł na piersiach narodu, poddały się hasłom ułudnym, nie dziwmy się, że w umysłach młodych a niecierpliwych powstała myśl, czy nie należy skorzystać z tej likwidacji starego porządku i wyrwać co się da, nie wierząc w to, aby cokolwiek i kiedykolwiek dano dobrowolnie. Stąd powstały praktyki wzorowane na katechizmie socjalistycznym i jego metodach, działanie zupełnie nowego rodzaju, działanie pośrednie – między akcją powstańczą, rewolucyjną a akcją czysto polityczną: strejki szkolne, bojkoty, abstynencje, opór bierny, urzeczywistnienia swobód politycznych via facti. Wiemy, czym były te „kamienie rzucone na szaniec”. Skoro tylko rząd oprzytomniał i zebrał siły – wziął się zaraz do tego co nazywał „restitutio in integrum”, do odbierania tego, co mu w chwili puszczenia cugli zostało siłą wyrwane. To cośmy w ciągu dwóch lat otrzymali wskutek ogólnego przeobrażenia stosunków w państwie, zostało okrojone albo wstrzymane i sparaliżowane.

Do tego smutnego wyniku przyczyniła się niewątpliwie i polityka nasza w Petersburgu. Ludzie, którzy znaleźli się w Petersburgu w charakterze reprezentantów narodu, z boleścią wyznać należy, nie okazali się na wysokości wielkiej historycznej chwili i jej zadań. Wyszkoleni w innego rodzaju robocie, po mistrzowsku umiejący grać na uczuciach tłumów, pociągać za sobą młodzież, organizować siły narodowe, uświadamiać i oświecać lud, nie umieli zorientować się w sytuacji, nie zrozumieli psychologii narodu rosyjskiego i jego głównych partii politycznych, nie umieli określić i unormować

swego stosunku do państwa i rządu, wyzyskać położenia. Polityka Koła polskiego w I i II Dumie to długi łańcuch grzechów, błędów i omyłek, a dodać trzeba daleko większych w II Dumie, niż w I-ej.

Postępowanie w I Dumie może znaleźć jeszcze niejakie usprawiedliwienie. Była to jeszcze „osobliwa chwila”. Na różnych krańcach państwa wybuchały groźne bunty wojskowe, po morzu Czarnym płynęły pod czerwoną flagą zrewoltowane okręty, zakołysała się fala stumilionowego głodnego, rozzuchwalonego i domagającego się „ziemli i woli'’ rosyjskiego chłopstwa. Rząd był jeszcze oszołomiony, stracił pewność siebie, zdawać się mogło, że wszystko jest możliwe.

Druga Duma zebrała się w innych warunkach. Po rewolucji został czad, działający już tylko na słabe głowy i nie groźny. Dla wszystkich stało się jasnym, że rząd, w danym momencie dziejowym, zgniótł rewolucję, a raczej, że ona sama upadła pod brzemieniem popełnionych przez siebie szaleństw i nadużyć, przez co utorowała drogę reakcji. Stało się to jasnym nawet dla tych, co apelowali w Wyborgu od Dumy do narodu, co grozili rządowi zemstą ludu, co rzucili groźne hasło „ani jednej kopiejki podatku, ani jednego rekruta!”

Kadeci zmądrzeli w II-ej Dumie, Polacy zaczęli się orientować dopiero w III-ej, nie o „jeden dzień pocztowy”, ale o cały okres dziejowy za późno.

W pierwszej Dumie było płynięcie na fali, była lekkomyślność i nieopatrzność, ale nie było tej fanfaronady, tego pokazywania kłów i pazurów, co nie mogło nie zadrasnąć do żywego patriotów rosyjskich i było daniem broni w rękę przeciw nam. Flirtowano z partią socjalno-rewolucyjną, lekceważono partie umiarkowane, prowokowano rząd, taktykę polityczną zastąpiono politycznym żonglerstwem. Nie przypominamy sobie, ażeby kronika działalności II-go Koła zapisała choć jeden donioślejszy czyn politycznej rozwagi, bo nawet wrażenie głosowania za kontyngensem zatarte zostało nazajutrz przez demonstracyjne opuszczenie sali, kiedy prezes Dumy składał w jej imieniu zadosyćuczynienie za obrazę armii. Dążono bardzo otwarcie do rozwiązania izby, mówiąc i pisząc, że „niż taka Duma lepsza żadna”; chlubiono się potem, że Polacy, odmawiając ryczałtowo budżetu, zmusili rząd do rozwiązania Dumy, tej Dumy, w której nasi posłowie, dzięki przypadkowemu zbiegowi okoliczności i układowi stosunków partyjnych, znaleźli się w położeniu wyjątkowo pomyślnym, jakie nie prędko się powtórzy.

W dwóch kwestiach zasadniczych, w sprawie autonomii i w sprawie agrarnej II-gie Koło popełniło daleko więcej błędów niż I-sze. W pierwszej Dumie zdawać się mogło, że za cenę kwestii agrarnej można zyskać autonomię, ale w drugiej dla takich złudzeń już miejsca nie było. Kwestia agrarna a, ściśle mówiąc, kwestia wywłaszczenia, przestała być kwestią aktualną i przedmiotem politycznych targów.

Upór, z jakim Koło polskie II Dumy obstawało przy zasadzie ekspropriacji jest zaiste niepojętym.

Jakim sposobem autorzy projektu wywłaszczenia nie rozumieli całej jego grozy wobec zachwianego stanu naszego posiadania na Litwie, gdzie ziemia jest główną a może jedyną podstawą naszej siły i wpływu, gdzie bez niej historyczna, kulturalna rola polskości skończyć się musi? Jakim sposobem nie zrozumieli, że z polskich ust nie powinno było nigdy wyjść nic takiego, co by było usprawiedliwieniem zasady ekspropriacji dla celów państwowych, sankcją okrutnej racji stanu, która rządowi pruskiemu dała możność popełnienia na nas właśnie niesłychanego gwałtu i krzywdy?

Kwestia autonomii została również rozwiązana przez Koło Polskie w II-ej Dumie z daleko mniejszym nakładem politycznej rozwagi niż w I-ej.

W I-ej Dumie ograniczono się do deklaracji, określającej i uzasadniającej w sposób najogólniejszy nasze prawo do autonomii. Prawda, że umotywowanie tego żądania było wielką omyłką, że powoływanie się na akt międzynarodowy z przed stu blisko laty, który stanowił o nas bez nas, który właściwie był usankcjonowaniem ostatecznego podziału Polski, który monarchy rosyjskiego w gruncie rzeczy do niczego nie zobowiązywał, który, jak to niedawno wykazał prof. Askenazy i inni, nie określił nawet geograficznych granic Królestwa, było kapitalnym błędem politycznym. Ale to działo się jeszcze podczas „Drang und Sturmperiode”, ale to była tylko deklaracja, nie wymagająca ani rozpraw, ani głosowania, ani rezolucji, był to akt jednostronny, nie było wyzwania do walki. Nasi mężowie stanu z II Dumy poszli o krok dalej. Fantazji politycznej nadali formę wykończoną projektu prawodawczego, nie zapewnili sobie ani jednej grupy partyjnej rosyjskiej, nawet partia „wolności ludu” została tym projektem zaskoczoną. Postawili kwestię autonomii na porządku dziennym w Dumie, prowokując i zmuszając rząd i wszystkie partie polityczne rosyjskie do zajęcia określonego wobec autonomii stanowiska, kiedy nawet najprzychylniejsi nam uważali to za rzecz przedwczesną, a kadeci w swoich uchwałach godzili się w zasadzie na autonomię, ale z tym zastrzeżeniem, że mówić o niej będzie można dopiero wówczas, kiedy nastąpi ostateczne przekształcenie Rosji w duchu konstytucyjnym i demokratycznym. Za szczęście poczytywać należy, że Duma rozwiązaną została i że nie sprawiono autonomii polskiej pogrzebu I klasy w formie przekazania jej do wymyślonej przez kadetów komisji kwalifikacyjnej, która miała oceniać, czy dany projekt zgadza się z ustawami zasadniczymi czy nie.

Co najciekawsze i co najsmutniejsze, to to, że ani kwestii agrarnej, ani kwestii autonomii Koło polskie w gruncie rzeczy stawiać nie potrzebowało. Nieprawdą było powtarzane w pismach Narodowej Demokracji twierdzenie, że postawienia obu tych kwestii kraj się domagał, że Koło musiało wolę kraju spełnić. Istnieje niepodejrzane świadectwo osób najbardziej w danej sprawie kompetentnych, że tak nie było. Sam p. Stecki, współautor prawodawczego projektu, pisze w swej broszurze o autonomii najwyraźniej (str. 15 i 16), że kwestia, w jakiej formie mamy się domagać odrębności, była jeszcze wówczas w opinii polskiej „nietkniętą”, że można ją było ująć w dowolne łożysko, a więc, że w działaniu swoim Koło polskie nie było bynajmniej krępowane. Sam p. Grabski, w swej broszurze o kwestii agrarnej, przyznaje (strona 15), że sprawa wywłaszczenia nie była kwestią realną. „Na wsi polskiej hasło wywłaszczenia było całkiem obce pojęciom i dążeniom samego ludu”. Koło polskie, jak się wyraża pan Gr., „wyprzedziło znacznie świadomość całego naszego społeczeństwa, aby na sprawie agrarnej stanąć w obronie wyższych interesów narodowych.” A więc były to kwestie nie z woli i potrzeb narodu wysnute, nie w interesie kraju wniesione, ale tylko dla celów taktycznych podjęte.

Tak zw. w języku narodowodemokratycznym „walka o prawo” w kraju oraz błędna polityka w pierwszej i drugiej Dumie w Petersburgu, odbiły się w sposób fatalny na naszych losach. Tego zła, które sprawiły, nie zdołało już odrobić postępowanie w trzeciej Dumie, nacechowane daleko większym zrozumieniem sytuacji. Nie ulega chyba już dziś zaprzeczeniu, żeśmy moment historyczny zmarnowali, żeśmy z chwilowo pomyślnych koniunktur nie korzystali. Nawet to, co się zdołało uzyskać, w znacznej części zmarniało albo przepadło.

Bo jakże teraz stoimy?

         Postanowiona w zasadzie w końcu 1904 r. reforma szkolna, po wiecu lutowym, po wybuchu strejku i proklamowaniu bojkotu, zatrzymana w pół drogi i sparaliżowana. Projekt Maksymowicza i Skalona o wprowadzeniu języka polskiego jako wykładowego do czterech niższych klas gimnazjum cofnięty. Wprowadzenie samorządu, zdecydowane i zapowiedziane urzędownie w czerwcu 1905 r., na dłuższy czas odroczone. Próby częściowego wprowadzenia Polaków do urzędów wstrzymane. Akcja gminna prawodawczym wzmocnieniem stanowiska języka rosyjskiego w gminie, akcja polszczenia sądów usunięciem całego szeregu sędziów gminnych Polaków, zakończone. Macierz zamknięta. Represje przeciwko polskim szkołom prywatnym wznowione. Prawo o stowarzyszeniach i związkach faktycznie zawieszone. Stan wojenny, od grudnia 1905 r., trwa. W Dumie liczba posłów naszych – w r. 1906 dzięki staraniom dwóch wybitnych obywateli z 24 do 36 zwiększona – spadła do 12. A co od wszystkiego ważniejsze – nienawiść przeciwko nam rozbudzona w takim stopniu, w jakim nie była w czasach najgorszych.

Nie chodzi nam w tej chwili o stawianie kogokolwiek pod pręgierzem, wszyscyśmy pełni winy, ale wnioski, ale naukę z popełnionych błędów wyciągnąć należy, choćby dla tego, aby ich choć w przyszłości uniknąć.

Jakaż to nauka?

Po raz nie wiadomo który, fatalistycznie powtarzający się w naszych porozbiorowych dziejach, okazało się, że naród nasz w fizycznych zmaganiach się z wielekroć silniejszym od niego organizmem, nie tylko nie odzyska wolności, ale przeciwnie, trwając w uporze, tracić będzie swe siły, swą krew, będzie ubożeć i marnieć. Każdy nasz poryw fizyczny, każde niecierpliwe porwanie się przeciw przemagającej sile, każde szarpnięcie więzów kosztowało nas dużo, każde zmniejszało stan narodowego posiadania, i w szerz i w głąb: i w zakresie terytorialno-etnograficznym i w zakresie naszych praw i sił. Przekonano się już dawniej, że ani pomoc zagraniczna, ani wewnętrzne zbrojne ruchy nie wyzwolą nas ani uratują. A obecnie prysło i ostatnie złudzenie emigracyjnego marzycielstwa: wielka klęska wojenna Rosji nie zachwiała stanem jej posiadania na pograniczu zachodnim; nawet pod potężnymi uderzeniami młotów japońskich nie pękła ściskająca nas obręcz.

Wnioski ze świadomości tego faktu wysnute, leżą jak na dłoni. Fizyczne siły nasze w stuletnich walkach stargane zbyt są słabe, abyśmy z ich pomocą już nie tylko zbrojną insurekcję (o tym nikt nie myśli), ale jakąkolwiek akcję zaczepną i wyzywającą podejmowali. Niespożyte natomiast są siły duchowe narodu. Te rozwijać i dla obrony narodowej wytężać winniśmy. Nie mogąc wywalczyć własnego państwa, starajmy się wypracować jak najlepsze warunki narodowego bytu w obcym, z którem związały nas losy. Nie w nerwowych szarpaniach, nie w biciu głową o mur, ale w spokojnym, rozważnym, umiejętnym działaniu politycznym tkwi rękojmia lepszej przyszłości.

Polityka takimi zasadami natchniona zapewni spokój naszym nerwom, naszym mięśniom tęgość, da tę spokojną, męską i mężną pewność siebie, co daleka od chełpliwości, płynie z poczucia swego prawa, z poczucia swej rzeczywistej, a nie pozornej tylko wartości i siły.

Proces różniczkowania pojęć politycznych jaki odbywa się w tej chwili w naszym społeczeństwie pod wpływem zawodów, rozczarowań i klęsk, doznanych w ciągu dwóch lat ostatnich, każe mieć nadzieję, żeśmy weszli na tę drogę.

Warszawa

 

Tekst zdigitalizowany i opracowany w ramach projektu Warto zacząć od tradycji. Program popularyzacji dziedzictwa polskiej myśli politycznej. Dofinansowano ze środków Instytutu Dziedzictwa Myśli Narodowej im. Romana Dmowskiego i Ignacego Jana Paderewskiego w ramach Funduszu Patriotycznego.

 

 

 

 

 

 



[i] „Porządek panuje w Warszawie” – słowa wypowiedziane po upadku powstania listopadowego przez Horace’a Sébastianiego (1722-1851), francuskiego polityka, generała, marszałka Francji (od 1840 r.), ministra spraw zagranicznych w latach 1830-1832, często krytykowanego za politykę wobec rewolucji w Belgii i insurekcji w Polsce.

 

Najnowsze artykuły