Artykuł
I RP – instytucje i pamięć (wywiad)

Rozmowa z prof. Jolantą Choińską-Miką

 

Mateusz Ciołkowski: Pani Profesor, chciałbym zacząć od pytania o instytucję, która powszechnie uważana jest za zło wcielone, czyli o liberum veto. Jak z Pani perspektywy przedstawia się kwestia tego mechanizmu, czy da się go bronić?

Prof. Jolanta Choińska-Mika: Zacznijmy zatem od wyjaśnienia, czym jest liberum veto w świadomości powszechnej, jaki obraz ukształtowała dawna historiografia. Nie ulega wątpliwości, że liberum veto rozumiane jako indywidualny protest posła, którego skutkiem jest zerwanie obrad sejmowych kojarzy się źle. Negatywnie oceniane przez kolejne pokolenia historyków stało się symbolem upadku kultury politycznej, kryzysu a wreszcie paraliżu staropolskiego sejmowania. Tymczasem gdy popatrzymy na liberum veto z innej nieco perspektywy, jak na „wolne nie pozwalam”, a więc prawo do sprzeciwu, to wówczas dostrzeżemy pozytywne aspekty tego rozwiązania, a zarazem mechanizm funkcjonujący w każdym systemie demokratycznym. Tam gdzie decyzje są podejmowane poprzez deliberację i autentyczną dyskusję, tam musi być miejsce na spory i protesty. Charakterystyczną cechą staropolskiej kultury parlamentarnej była dbałość o poszanowanie praw jednostki. Respektowanie kontradykcji, poszukiwanie akceptacji wszystkich uczestników debaty dla konkretnych rozwiązań miały być gwarancją, że prawa te zostaną zachowane. Pamiętajmy, że sejm walny bardzo długo sprawnie funkcjonował. Rzecz bowiem nie w tym, czy posłowie protestują, ale w tym, jakie skutki wywołują ich kontradykcje. Liberum veto, z którym mamy do czynienia w drugiej połowie XVII to więcej niż jednostkowy protest, to przyjęcie zasady, że w procesie podejmowania uchwał ma on jednakową wagę jak zgoda pozostałych sejmujących. W XVI, a nawet jeszcze w pierwszych dekadach XVII wieku tak nie było.

Fenomenem staropolskiego sejmowania, ówczesnego procesu ustawodawczego było dążenie do uzyskania konsensusu.

Warto podkreślić, że nasi przodkowie nie lubili mechanicznego liczenia głosów i rozstrzygania sporów tą drogą. Uważali, że w dyskusji parlamentarnej powinny decydować racje i argumenty. Liczyła się więc waga głosu, jego merytoryczna zawartość. Głosowano sporadycznie, np. wybierając marszałka izby, co też nie było rygorystycznie przestrzeganą regułą. Normą zaś było ucieranie stanowisk, „ważenie” argumentów i kontrargumentów. Protesty, zwłaszcza grupowe, skłaniały pozostałych parlamentarzystów do poszukiwania kompromisu, niekiedy nawet do zaniechania szczególnie kontrowersyjnych kwestii, ale w finale debaty liczyła się wola ogółu. Uchwały podejmowano więc niejednokrotnie z pominięciem jednostkowych kontradykcji. Tzw. zgoda powszechna nie oznaczała bowiem, jak to dowodnie pokazują badania Wacława Uruszczaka czy Anny Sucheni-Grabowskiej, jednomyślności. Liberum veto, w formie, którą znamy z drugiej połowy XVII wieku, było zaprzeczeniem tak pojmowanej wykładni zgody.

Warto w tym miejscu przypomnieć okoliczności, w jakich doszło do zerwania sejmu w 1652 r. Obrady od początku były bardzo burzliwe, a znaczną ich część zajęła sprawa Hieronima Radziejowskiego, przy której rozpatrywaniu nie dopełniono wymogów procedury. Sprowadzono fałszywych świadków, a na dodatek wyrok śmierci wydany przez sąd marszałkowski nie mieścił się w jego kompetencjach. Od początku też było wiadomo, że w tak gorącej atmosferze, podjęcie uchwał będzie niezwykle trudnym zadaniem, tym bardziej, że sejm miał zamknąć się w sześciu tygodniach. Tak bowiem postanawiały artykuły henrykowskie, a zasada ta została dodatkowo obwarowana w 1633 konstytucją sejmową, która zakazywała przedłużania sejmu. Zakazu tego co prawda nie przestrzegano, ale surowy zapis był. Gdy więc 8 marca 1652 minął ustawowy termin zakończenia obrad a projektów uchwał nie udało się sformułować, wówczas marszałek izby Andrzej Maksymilian Fredro podjął konsultacje na temat możliwości przedłużenia sejmu, uzyskując bez większego trudu zgodę parlamentarzystów na prolongatę o jeden dzień. Jednak i to nie pomogło, więc 9 marca marszałek wystąpił z inicjatywą kontynuowania prac sejmowych. Podczas zbierania opinii, po serii pozytywnych wypowiedzi, jeden z posłów litewskich, Władysław Siciński, odmówił zgody, kontradyktował (używając języka tamtych czasów) i w pośpiechu opuścił izbę. Mówi się, że ze strachu przed reakcją innych posłów. Początkowo jednak nikt nie zareagował, ponoć nawet niewielu posłów zauważyło jego protest i wyjście z sali. Dopiero kolejny wypowiadający się delegat, tym razem z Mazowsza, przypomniał wystąpienie Sicińskiego, domagając się zaprzestania zbierania opinii na temat prolongaty. Marszałek Fredro przyjął ten argument i zawiesił obrady, nakazując poszukiwania Sicińskiego, by namówić go do wycofania protestu. Poseł z Upity jednak nie wrócił, więc 11 marca Fredro zdecydował zakończyć sejm. I to właśnie był moment kluczowy dla dalszego biegu dziejów staropolskiego parlamentu. Historia, jak wiemy, dość surowo oceniła postępek delegata z Upity, choć w istocie kto wie, czy nie większą winę ponosi marszałek ówczesnego sejmu, który przerwał obrady.

Niemal milcząco bowiem uznano, że protest jednego posła przeciw prolongacie ma taką samą wagę jak inne głosy, które były „za”. Stworzono precedens, torując drogę zasadzie że przy podejmowaniu decyzji o przedłużeniu czasu trwania obrad potrzebna jest jednogłośność.

Analizując przypadki kolejnych sejmów zerwanych za panowania Jana Kazimierza łatwo zauważymy, że za każdym razem do zerwania doszło w czasie prolongaty. Nie powinno to nas dziwić – wszak, gdy mijał przewidziany nakazami konstytucji 1633 termin zakończenia obrad, posłowie stawali w obliczu poważnego dylematu, musieli dokonać wyboru pomiędzy legalizmem a skutecznością. Musieli zdecydować, czy literalnie przestrzegać prawa i kończyć obrady pomimo braku uchwał, czy nagiąć trochę prawo, przedłużyć sejm, ale przygotować konstytucje. Decyzja o prolongacie oznaczała ryzyko, że prowadzone w tym czasie działania mogą zostać bardzo łatwo zakwestionowane jako nielegalne. Była to wiec sytuacja trudna, a na dodatek rozgrywana politycznie. Bardzo szybko okazało się, że możliwość zablokowania procesu ustawodawczego, bez obawy, że łamie się prawo, a nawet pod pretekstem trzymania się litery tegoż prawa, jest bardzo przydatnym i wygodnym narzędziem bieżącej walki politycznej. Warto dodać, że ani obóz królewski, ani opozycja nie miały żadnych skrupułów, by „grać” poselskim veto. To zaś prowadziło do erozji zasad procedowania, a kolejne precedensy, za którymi stały konkretne osoby z obu stron politycznej sceny, umacniały przekonanie, że unanimi consensu oznacza jednomyślne decydowanie. To bieżąca walka polityczna czyniła największe spustoszenie w sferze kultury parlamentarnej, co znakomicie ilustrują wydarzenia związane z tzw. sprawą Jerzego Lubomirskiego. Gdy dwór, oficjalnie oskarżając marszałka wielkiego koronnego i hetmana w jednej osobie, o planowanie obalenia króla, doprowadził na sejmie 1664-1665 do skazania go na śmierć, utratę czci i wszystkich dóbr, stronnicy marszałka na kolejnych sejmach usiłowali podważyć ten wyrok. A jednym z koronnych argumentów w tej walce było podważanie legalności działań marszałka Jana Gnińskiego, który nie przerwał procedury sądowej pomimo wielokrotnie zgłaszanych poselskich protestów. Lubomirszczycy, działając z wielką determinacją, starali się przekonać szlachecką opinię publiczną, że każda kontradykcja, zgłoszona w czasie obrad, a więc nie tylko w czasie prolongaty, powinna skutkować zawieszeniem dalszych prac. W istocie więc upowszechniali nową, jeszcze bardziej restrykcyjną, wykładnię zasady zgody. Proces destrukcji, niszczenia zasad, na których opierało się staropolskie sejmowanie, następował więc niezwykle szybko. Miejsce „zgody powszechnej” osiąganej poprzez debatę i ucieranie opinii, „ważenie głosów”, zastąpiła jednogłośność. Consensus omnium został wyparty przez unanimitas. Chciałam jednak z całą mocą podkreślić, że zwycięstwo zasady jednomyślności było skutkiem, a nie przyczyną upadku kultury politycznej. Najpierw, wraz z rozwojem fakcji i systemu klientalnego, erozji uległ system wartości obywatelskich. Towarzyszyła temu zmiana świadomości politycznej szlachty, spowodowana m.in. doświadczeniami wieloletnich wojen. Dopiero w tym zmienionym kontekście politycznym możliwe było zwycięstwo liberum veto.

Z tego co Pani Profesor mówi wynika, że generalną zasadą była zasada deliberacji, i że ona pomniejszała się ze względu na powiększenie się tego negatywnego komponentu decyzyjnego. Negatywnego w takim sensie, że blokujemy, zrywamy i powiększamy szereg spraw, które możemy w ten sposób kontrolować. Czy nie jest tak, że ustrój jako taki miał więcej domieszki deliberacyjnej niż decyzyjnej – w sensie, że ktoś musi w końcu podjąć jakąś decyzję, która będzie pchała sprawy polskie do przodu?

To trudne pytanie. Jeśli popatrzymy na staropolski parlament w stuleciu XVI, to widać wyraźnie, że nasi przodkowie, ci, którzy współtworzyli złoty wiek polskiej kultury politycznej, uważali deliberacje, dyskusję i narady o stanie Rzeczypospolitej za wartość samą w sobie. My mierzymy skuteczność sejmu liczbą wydanych aktów. Dla naszych przodków taki fetysz nie istniał. Oni uważali, że lepiej nie uchwalić prawa niż uchwalić złe. Jak wynika z badań m.in. profesor Anny Sucheni-Grabowskiej, dla szesnastowiecznych parlamentarzystów debata, możliwość poznania opinii, a tym samym i problemów posłów z różnych regionów, zderzenie na forum sejmu różnych racji, wspólna dyskusja o sprawach dotyczących całego państwa (nawet niekonkluzywna) były elementami integrującymi wspólnotę polityczną. Deliberacja i ucieranie same w sobie nie więc były zagrożeniem – to wszak kluczowe elementy obywatelskiej, partycypacyjnej kultury politycznej. Źródłem słabości systemu stało się to, co niegdyś było jego siłą. Jak trafnie zauważył prof. Jan Dzięgielewski, podstawą prawidłowego funkcjonowania instytucji prawno-ustrojowych dawnej Polski było zaangażowanie, a przede wszystkim odpowiedzialność uczestników życia publicznego. Tylko tyle i aż tyle. Był więc to system, którego fundamentem była tzw. obywatelska cnota, jak definiowali ją nasi przodkowie. Cnotliwy obywatel to ten, który ponosi odpowiedzialność za całą wspólnotę Rzeczypospolitej.

W naszych, dość cynicznych czasach, to brzmi jak utopia, ale jeżeli przypatrzymy się praktyce życia politycznego w stuleciu XVI, to z łatwością zauważymy, że dla osób, które angażowały się wówczas w działalność publiczną, myślenie kategoriami dobra wspólnego, powinności wobec ojczyzny, było czymś naturalnym. A co ważniejsze, system wartości deklarowanych, postulatywnych pokrywał się z systemem wartości praktykowanych. Niestety im bliżej naszych czasów, tym bardziej obie sfery oddalają się, rozchodzą. Cnota obywatelska zaś staje się pustym pojęciem.

Historycy do dziś spierają się co do decydujących przyczyn upadku I RP.

Z pewnością jest to problem ciągle aktualny, choć nie budzi już tak wielkich emocji. Nikt też nie szuka jednej decydującej przyczyny upadku, dostrzegając złożoność procesów, które należałoby uwzględnić. Wydaje się jednak, że coraz więcej badaczy ogniskuje swoją uwagę na sytuacji międzynarodowej, w jakiej znalazła się Rzeczpospolita w XVIII wieku, a możliwość prowadzenia badań w archiwach zagranicznych ułatwia poszukiwanie odpowiedzi na szereg istotnych pytań związanych z polityką ościennych mocarstw wobec Polski. Nasza obecna wiedza na temat choćby niuansów dyplomatycznych rozgrywek w tym czasie jest coraz większa.

Ponieważ jednak obszar moich zainteresowań zawodowych obejmuje stulecia wcześniejsze, chciałabym Pana pytanie dotyczące przyczyn upadku I Rzeczypospolitej nieco zmodyfikować, tak by móc odwołać się do własnych doświadczeń badawczych. Sądzę, że równie intrygującym problemem, który nie doczekał się jednoznacznego wyjaśnienia jest pytanie o przyczyny kryzysu systemu polityczno-ustrojowego Rzeczypospolitej w drugiej połowie XVII wieku, a więc w czasach, które przywołaliśmy na wstępie, rozmawiając o liberum veto.

Zdania historyków na ten temat są podzielone, więc pozwolę sobie zaprezentować w tym miejscu niektóre tylko wątki i opinie. Badania pokazują, że już za pierwszych królów elekcyjnych zaczęły pojawiać się nieco inne, od praktykowanych w czasach jagiellońskich, sposoby prowadzenia polityki. Są historycy, którzy dostrzegają w tym skutek unii lubelskiej, efekt połączenia dwóch państw o zupełnie różnych doświadczeniach i kulturze politycznej – z jednej strony Królestwo Polskie o długiej i mocno zakorzenionej tradycji parlamentarnej i praktyce partycypacji obywatelskiej, a z drugiej Wielkie Księstwo Litewskie, w którym instytucje parlamentarne miały stosunkowo późny rodowód. Odmienne stosunki społeczne, dominacja wielkich rodów w życiu politycznym Litwy, inny styl uprawiania polityki, to również, zdaniem niektórych badaczy, istotne elementy oddziaływujące na praktykę życia publicznego w Rzeczypospolitej.

A gdy mówimy już o zmieniających się stylach prowadzenia polityki, to nie sposób nie wspomnieć o Janie Zamoyskim. W powszechnej świadomości funkcjonuje wyidealizowany portret założyciela Zamościa i Akademii Zamoyskiej. Jednak obraz ten nie wytrzymuje w konfrontacji z wynikami badań Jana Dzięgielewskiego, czy ostatnio Ewy Dubas-Urwanowicz, którzy uwypuklają metody uprawiania polityki przez Jana Zamoyskiego – budowanie zależności klientalnych, osłabianie instytucji systemowych, na czele z sejmem. Twórca stronnictwa, które „nie mogło przegrać” (cytując słowa Wojciecha Tygielskiego), zdobył u boku Stefana Batorego władzę, jakiej przed nim żaden dostojnik nie posiadał, co nie zawsze służyło rzeczywistemu dobru Rzeczypospolitej. Klientelizm i fakcje, fakcyjny model uczestnictwa w życiu publicznym i uprawiania polityki w oczywisty sposób prowadziły do przeniesienia punktu ciężkości w podejmowaniu procesów decyzyjnych z sejmu walnego na struktury nieformalne. Obok więc instytucjonalnego systemu, zaczął się kształtować, przywołując słowa Edwarda Opalińskiego, antysystem.

Są jednak historycy, którzy tak ostro tego nie oceniają.

Tak, zgadza się. Profesor Mączak uważał na przykład, że system fakcyjny był naturalnym etapem w rozwoju wczesnonowożytnych państw. Profesor Urszula Augustyniak również inaczej ocenia zjawisko klientyzmu. Trwa dyskusja na ten temat, niemniej jednak gdy porównamy czasy ostatnich Jagiellonów z późniejszym okresem dostrzeżemy łatwo, że choć ramy formalno-prawne funkcjonowania państwa były niemal identyczne to wypełniła je inna treść. Pojawiła się w życiu publicznym nowa generacja polityków, rozwinęły pozainstytucjonalne, często nieformalne, metody i narzędzia uprawiania polityki. Niestety w pewnym momencie również dwór królewski zaczął działać w podobny sposób, a fakcja dworska stała się jednym z podmiotów bieżącej gry politycznej. Gdy do tego doszły w drugiej połowie XVII wieku destrukcyjne doświadczenia wojny, a wraz z nimi przeobrażenia ekonomiczno-społeczne, to w naturalny niemal sposób rozchwiał się świat dotychczasowych wartości.

Chciałbym zapytać o instytucje, które wydają się istotne z perspektywy rozwoju kultury i praktyki politycznej: chodzi o rokosze i konfederacje. Jaki miały wpływ na kształtowanie się metody rządzenia, reagowania? Czy one wprowadzały komponent stałości czy destabilizacji?

Trzeba zdawać sobie sprawę, że konfederacje, odwołujące się do idei partycypacji bezpośredniej, osobistego udziału każdego członka wspólnoty politycznej, miały różne znaczenie w zależności od okresu historycznego. I tak np. podczas pierwszego bezkrólewia, w obliczu wielu zagrożeń, które ujawniły się wraz ze śmiercią Zygmunta Augusta, konfederacje odegrały niezwykle konstruktywną rolę. To właśnie dzięki konfederacjom ziemskim, czyli dzięki mobilizacji lokalnych wspólnot obywatelskich, „okręt Rzeczypospolitej” używając ówczesnych porównań, przetrwał i dotarł bezpiecznie do brzegu. Ruch konfederacki, pojawił się najpierw na terenach o silnej tradycji samorządności szlacheckiej, w Małopolsce, a później rozprzestrzenił się na pozostałe ziemie. Konfederacje lokalne zajęły się w pierwszym rzędzie sprawami obwarowania bezpieczeństwa publicznego w swoim regionie. Pamiętajmy, że z chwilą śmierci Zygmunta Augusta ustało działanie wielu instytucji, w tym również sądów. W styczniu 1573 roku, na zjeździe konwokacyjnym, doszło do zawiązania konfederacji generalnej, która podjęła decyzje dotyczące całego państwa – określono sposób przeprowadzenia elekcji, sformułowano deklaracje dotyczące utrzymania pokoju religijnego pomiędzy rozróżnionymi w wierze. W tej niezwykle trudnej, nie mającej precedensu, sytuacji, szlachta, wychowana w poczuciu współodpowiedzialności za Rzeczpospolitą, ujawniła w pełni zdolność do samoorganizacji dla osiągniecia wspólnego celu – zagwarantowania pokoju wewnętrznego, bezpieczeństwa i powołania na tron nowego monarchy.

W XVII wieku konfederacje zmieniły swoje oblicze, zaczęły bowiem być wykorzystywane jako forma nacisku na króla i parlament, środek do wymuszenia konkretnych rozwiązań. Taki charakter miały związki żołnierskie, domagające się wypłaty zaległego żołdu. W drugiej połowie XVII wieku konfederacje wojskowe wyraźnie się upolityczniły, aspirując wręcz do roli pełnoprawnego uczestnika procesów decyzyjnych. Proces ten wnikliwie opisał w swej monografii Jerzy Urwanowicz. Ówczesne konfederacje powstawały z niezadowolenia i przekonania, że instytucje systemowe nie są w stanie rozwiązać pewnych problemów. Nawiązując zaś do idei demokracji bezpośredniej, były wyrazem braku zaufania do instytucji przedstawicielskich, podważały ich autorytet, destabilizując cały system ustrojowo-polityczny. W XVIII stuleciu, na co już 40 lat temu zwracał uwagę prof. Józef Gierowski, konfederacje po raz kolejny zmieniły swój charakter. W ówczesnych realiach głębokiego kryzysu instytucji i życia publicznego, zawiązanie konfederacji było często jedyną metodą, by przeprowadzić jakieś konstruktywne zmiany.

A instytucja rokoszu?

W tym wypadku wolałabym nie używać określenia „instytucja”. Pamiętajmy, że zarówno rokosz sandomierski (zw. Zebrzydowskiego) jak i rokosz Lubomirskiego przerodziły się w regularne wojny domowe, z których tylko pierwsza miała w miarę łagodny przebieg. Apogeum pierwszego konfliktu było ogłoszenie 7 czerwca 1607 w obozie pod Jeziorną aktu detronizacji Zygmunta III. Warto jednak od razu dopowiedzieć, że liczba sygnatariuszy uchwały o wypowiedzeniu posłuszeństwa królowi była stosunkowo niewielka, zwłaszcza, gdy zestawimy ją z liczbą osób podpisujących decyzje wcześniejszych rokoszowych zjazdów. Pod Sandomierz ściągnęło kilka, a wedle niektórych kilkanaście tysięcy szlachty, której podpisy ledwo zmieściły się pod uchwałą, podczas gdy akt detronizacji był dziełem kilkusetosobowej (nieco ponad 400) grupy radykałów. Stosunkowo łagodny przebieg miała też bitwa pod Guzowem (5 lipca 1607). Trwała około godziny, a wedle relacji, obie strony nie przejawiały szczególnej zawziętości. Straty też nie były wielkie, niespełna 200 osób, z czego większość to rokoszanie.

Rokosz sandomierski był trudnym doświadczeniem dla Rzeczypospolitej i jej elit politycznych. Ale patrząc na wydarzenia późniejsze, można powiedzieć, że zarówno dwór jak i szlachecka opozycja wyciągnęli wnioski z tej smutnej lekcji. Już w 1607 r., a następnie w 1609 r. uchwalono na sejmie akty, w których opisano procedurę wypowiadania posłuszeństwa królowi, w taki sposób, by zapobiec na przyszłość zbyt pochopnemu sięganiu po tego rodzaju instrument. Warto dodać, że w drugiej połowie rządów Zygmunta III relacje monarchy ze szlachtą układały się już znacznie lepiej. Być może po części dlatego, że Rzeczpospolita weszła w okres wojen, które wymagały mobilizacji całej wspólnoty.

Rokosz Lubomirskiego natomiast miał znacznie ostrzejszy przebieg, dość przypomnieć, że w bitwie pod Mątwami (13 lipca 1666 r.) zginęło co najmniej 4000 żołnierzy, z czego lwia część (ponad 3800) byli to żołnierze armii królewskiej. Sromotna klęska wojsk Jana Kazimierza, zmusiła monarchę do oficjalnego wyrzeczenia się planów przeprowadzenia elekcji vivente rege, które były bezpośrednim powodem rebelii. Największym jednak przegranym była Rzeczpospolita – bratobójcza wojna pogłębiła kryzys ustrojowy państwa.

Wracając zatem do postawionego wcześniej pytania – rokosz, według mnie był antysystemowym, ekstraordynaryjnym rozwiązaniem, formą walki politycznej i sposobem na osiągnięcie celów, których nie udało się zrealizować za pomocą legalnie działających instytucji ustrojowych.

Jak to doświadczenie rozwijania się w lepszym lub gorszym kierunku rozmaitych instytucji można by skonfrontować z doświadczeniem angielskim? Pani Profesor bada także historię Anglii doby dynastii Tudorów i Stuartów. To jest często podnoszony wątek: szukanie perspektywy porównawczej. Wskazuje się na przykład, że Anglicy mieli lepsze takie lub inne instytucje, dokonywali lepszych wyborów instytucjonalnych, ustrojowych i prawnych, w związku z czym mieli bardziej stabilny system polityczny. Czy można tak postawić sprawę, czy możemy się czegoś od Anglików nauczyć?

Nasi przodkowie byli dumni ze swojego ustroju i głęboko wierzyli, że jest to ustrój najlepszy z możliwych, albowiem łącząc w sobie elementy trzech porządków ustrojowych: monarchii, arystokracji i demokracji, wypełnia wszystkie kryteria monarchii mieszanej, uznanej przez Arystotelesa za najbardziej doskonałą formę rządów.

Anglicy tak samo postrzegali swoje państwo. Oni również sądzili, że Królestwo Anglii i Irlandii jest monarchią mieszaną, w której monarcha, Izba Lordów oraz Izba Gmin utożsamiają trzy arystotelesowskie formy ustrojowe, złączone w jedną doskonałą. Duma z posiadanych rozwiązań łączyła obywateli Rzeczypospolitej z obywatelami Królestwa Anglii. Szczególne miejsce w świadomości obu nacji zajmował parlament. Dla Anglików był on, cytując dzieło Thomasa Smitha De Republica Anglorum (1574), „the most high and absolute power of the realm of England”. Podobnie wysokie mniemanie mieli nasi przodkowie o sejmie walnym. Był on dla nich nie tylko najwyższą władzą ustawodawczą, ale także „remedium na bolączki rzplitej”. Warto jednak podkreślić, że niezależnie od pewnych podobieństw (np. dwuizbowa struktura) faktyczna pozycja obu instytucji w systemie ustrojowym była, przynajmniej w XVI wieku, inna. Różnice te dostrzegał wyraźnie Jean Bodin, który porównując w swoich Sześciu księgach o Rzeczpospolitej zakres władzy Zygmunta Augusta oraz Elżbiety Tudor, nie miał wątpliwości, że córka Henryka VIII posiada władzę suwerenną, zaś Jagiellon musi się nią dzielić z sejmem. W Polsce konstytucja Nihil novi z 1505 r stanowiła, że wszystkie sprawy dotyczące Rzeczpospolitej, rozumianej jako wspólnota, muszą być podejmowane zgodnie przez króla, senatorów i posłów ziemskich, słowem przez sejm walny. Jako wszystkie sprawy rozumiano nie tylko dyskusje o podatkach, ale także o wojnie i pokoju, o reformie państwa, polityce monarchy, stanie finansowym państwa itp. W Anglii parlament bardzo długo był instytucją, która podejmowała decyzje ustawodawcze, ale nie dotyczyły one spraw wielkiej wagi. Parlamentarzysta angielski, jadąc jako delegat ze swojego okręgu do Westminster, nie wiedział o czym będzie debata, domyślał się tylko, że na pewno będzie musiał zagłosować w sprawie podatków. W istocie więc jechał ze swoimi lokalnymi sprawami do załatwienia. Nie znano takiego mechanizmu jak funkcjonujące u nas od XV wieku, sejmiki przedsejmowe, na których szlachta, a więc wszyscy posiadacze praw politycznych, mogli poznać mniej lub bardziej dokładnie program legislacyjny monarchy. W systemie polityczno-ustrojowym Królestwa Polskiego cała wspólnota obywatelska była włączona w proces decyzyjny dotyczący najważniejszych spraw państwa. W Anglii tego nie było.

Za Tudorów, jak i za pierwszych Stuartów, parlament był ciałem legislacyjnym, które nie miesza się do spraw wielkiej polityki, instytucją, w której bardzo wiele zależało od władcy. I to monarcha wytyczał granice swobody działania obu izb, co powszechnie akceptowano. Na początku każdej sesji parlamentarnej świeżo wybrany speaker zwracał się do króla czy królowej z prośba o przyznanie na czas obrad czterech przywilejów. Dla siebie prosił o wolny dostęp do monarchy, gdy zajdzie taka potrzeba oraz o prawo do popełniania błędów. Jednocześnie prosił o przyznanie prawa do wolności słowa oraz gwarancje nietykalności, czyli przyznanie immunitetu. Konflikty pomiędzy władcą a parlamentarzystami, ani nie były takie częste, ani tak brzemienne w skutkach, jak przedstawiała to dawna historiografia. Owszem zdarzały się, ale to nie one wytyczały normę. Ideałem współczesnych była bowiem harmonia pomiędzy panującym i poddanymi. Dopiero w późnych latach trzydziestych XVII wieku, relacje te uległy gwałtownemu pogorszeniu, o czym zadecydował splot wielorakich okoliczności. Konflikt, który uwidocznił się w pełni w 1640 r., podczas tzw. Krótkiego a później Długiego parlamentu, w 1642 przerodził się w otwartą wojnę domową. I dopiero w drugiej połowie XVII wieku parlament angielski zdobył tak silną pozycję, jaką sejm walny Królestwa Polskiego cieszył się już w stuleciu XVI.

Szukając więc podobieństw i różnic pomiędzy Polską i Anglią, a generalnie pomiędzy różnymi krajami, trzeba być bardzo ostrożnym. Mechaniczne porównywanie, bez dogłębnej znajomości realiów i uwarunkowań społeczno-politycznych może prowadzić na manowce intelektualne.

W kontekście wojny przyszło mi na myśl: czemu z okresu głębokich konfliktów w I RP nie wyłonił się nam myśliciel, który cieszyłby się europejską czy światową popularnością? Myślę tu na przykład o odpowiedniku Thomasa Hobbesa, który do dzisiaj inspiruje wielu myślicieli z różnych dziedzin. Nasuwa się pytanie, czy to jest problem kulturowy, może doświadczenia politycznego?

Trudno na to pytanie odpowiedzieć. Pamiętajmy, że wieloletnie wojny, które toczyła Rzeczpospolita niosły ze sobą poważne zniszczenia i pauperyzację wielu grup społecznych. Ponadto, jak dobrze wiemy, inter arma silent Musae. To nie był czas, który sprzyja rozwojowi życia umysłowego. Podupadło szkolnictwo, a i poziom wykształcenia przeciętnego szlachcica wyraźnie się obniżył. W XVI stuleciu rodziny szlacheckie miały ambicje, by wysłać swoich synów na uczelnie zagraniczne, a ponadto stać je było na to. W XVII wieku podróż na studia to domena synów magnackich. Młody szlachcic, podobnie jak choćby Jan Chryzostom Pasek, zdobywał wykształcenie (na ogół zresztą niepełne) w lokalnym kolegium jezuickim. Nasz pamiętnikarz pobierał nauki w Rawie. Nie była to zresztą zbyt dogłębna edukacja. I to nie tylko wina samego Jana Chryzostoma. Pamiętajmy, że kolegia jezuickie też bardzo się zmieniły. W XVI wieku, gdy pojawiły się na ziemiach polskich, reprezentowały wysoki poziom i oferowały swoim uczniom zróżnicowany program humanistyczny. W czasach, o których mówimy, już tak nie było.

Przechodząc teraz do wątku angielskiego, wypada od razu podkreślić, że wojna domowa w Anglii miała nieporównanie łagodniejszy charakter i skutki ekonomiczne niż te, których doświadczyła Rzeczpospolita. Dla życia społecznego na Wyspie znacznie większe znaczenie miały konflikty o kształt angielskiego protestantyzmu, a także zmiany polityczne – w szczególności przejściowe obalenie monarchii i ustanowienie republiki. Towarzyszyły im ożywione spory ideowe, co sprzyjało rozwojowi myśli politycznej. Rozwój nauki, upowszechnienie edukacji, również na poziomie uniwersyteckim, popularność szkół prawniczych, przygotowujących m.in. do udziału w życiu publicznym, a wreszcie mobilność społeczna, której jednym z przejawów były wyprawy morskie i początki kolonizacji, to kolejne elementy, które powinniśmy brać pod uwagę. One bowiem tworzyły klimat sprzyjający intelektualnej refleksji o uniwersaliach. A to wszak były główne wątki dzieł Hobbesa, a pokolenie wcześniej, Francisa Bacona. Trochę na marginesie, warto dodać, że „mieliśmy” swój wkład w angielski dyskurs polityczny – aż do połowy XVII wieku jednym z ważniejszych tekstów czytanych i cytowanych był traktat Wawrzyńca Goślickiego O senatorze doskonałym. Wydany po raz pierwszy po angielsku w 1598, a następnie w 1607 utwór należał do tzw. kanonu lektur – prawdopodobnie znał go Szekspir, a na pewno Elżbieta I i jej otoczenie.

W drugiej połowie XVII wieku Anglia ewidentnie zaczęła wyprzedzać pod wieloma względami Europę kontynentalną. Nauka i życie umysłowe należą do tej kategorii. Mówi się nawet o rewolucji intelektualnej w Anglii. Angielscy siedemnastowieczni intelektualiści, na czele z Johnem Locke, stworzyli podstawy myśli politycznej i filozofii europejskiego oświecenia. Rzeczpospolita w tym czasie była w zupełnie innym momencie dziejowego rozwoju. Nie dziwmy się więc, że nie pojawił się wówczas jakiś wielki myśliciel.

Czyli wojna hamowała rozwój intelektualny, edukacyjny dużych rzesz ludzi. Czy ona miała też wpływ na to jak rozwijały się miasta?

Miała. Oczywiście.

A czy poza tym możemy wyróżnić przyczyny natury życiowej, to znaczy bieg dziejów, czy także przyczyny ideologiczne?

Jestem zwolenniczką tezy sformułowanej wiele lat temu przez prof. Wyczańskiego, który wyraźnie stwierdził, że dawna wizja permanentnego konfliktu klasowego pomiędzy szlachtą, a mieszczanami nie odpowiada prawdzie. Jest to pewnego rodzaju stereotyp, który powielany przez marksistowską historiografię ugruntował się w naszej świadomości. W świetle badań, widać wyraźnie, że problem relacji miedzy stanami ma znacznie bardziej złożoną naturę. Pamiętajmy, że stopień urbanizacji Rzeczypospolitej nie był wysoki, większy w Koronie niż w Wielkim Księstwie Litewskim. Widać jednocześnie wyraźną dysproporcję między miastami Prus Królewskich, które już w średniowieczu były na tyle silne, że mogły być podmiotem w wojnie trzynastoletniej, a miastami właściwego Królestwa Polskiego, gdzie tych dużych ośrodków, typu Lwów, Kraków, Poznań było mało. Krajobraz miejski stanowiły miasta małe, kilkutysięczne. I to z takim miastem szlachcic na ogół się stykał, to miasto było siedzibą sądów, w których załatwiał swoje sprawy, w tym mieście były sejmiki, to było centrum lokalnego rynku. W XVI stuleciu, a nawet jeszcze w pierwszej połowie XVII wieku, miasta rozwijały się dobrze (choć z różną dynamiką), współtworząc pomyślność Rzeczypospolitej. Wojny drugiej połowy XVII wieku zahamowały ten proces, a dla wielu ośrodków były przyczyną bardzo głębokiego kryzysu. Przemarsze wojsk, grabieże, a zwłaszcza pożary (bo większość miejskiej zabudowy była drewniana) dawały się we znaki wszystkim mieszkańcom. Do tego dochodziły inne ciężkie doświadczenia – epidemie i głód. Szlachta nie pozostawała obojętna na te problemy. Sejmiki w miarę konsekwentnie upominały się o pomoc (np. zwolnienie z podatków) dla dotkniętych szkodami miejscowości. Ale równocześnie, co brzmi jak paradoks, pojawiały się na sejmikach głosy, by ograniczyć miejski „zbytek”. Wiele zależało od konkretnej sytuacji. Nie było więc jakiegoś permanentnego międzystanowego konfliktu, ale „szorstka” koegzystencja. Wiadomo było, że na przykład mieszczanie warszawscy niechętnie spoglądali na szlachtę, która zjawiała się na sejmie i nadużywając trunków w miejscowych gospodach, zakłócała porządek publiczny. Jednocześnie przyjazd parlamentarnych delegacji, z mniej lub bardziej wystawnymi orszakami, był doskonałą okazją do zarobku. Przyjezdny szlachcic musiał wszak zjeść, wypić, kupić podarki dla swojej rodziny. Warto też wspomnieć o nie tak wcale rzadkich przypadkach wchodzenia spauperyzowanej szlachty do stanu mieszczańskiego poprzez małżeństwa. Relacje międzystanowe miały więc różne oblicza, których dogłębne poznanie wymaga dodatkowych badań.

Jak zatem ocenia Pani Profesor argument, że to szlachta była tą warstwą kolonizującą?

Czuję pewien dystans do tego rodzaju teorii. Mam spore wątpliwości, czy używanie nowych terminów, odnoszenie ich do zupełnie odmiennych realiów, porządku społecznego a nawet filozoficznego, pomaga nam w zrozumieniu przeszłości. Tym bardziej, że samo określenie kolonizacja w języku polskim nosi w sobie pejoratywne konotacje. Dlatego wolę mówić o atrakcyjności szlacheckich wzorców kulturowych dla innych grup społecznych, o przenikaniu tych wzorów do różnych sfer ich życia.

Gdybyśmy mówili o kolonizacji w tradycyjnym tego słowa znaczeniu, a więc mając na myśli zasiedlanie nowych terenów, to niewątpliwie należałoby przypomnieć kolonizację terenów ukrainnych. Przywoływani wcześniej Anglicy, ze względu na położenie geograficzne swego kraju, musieli ruszać na morza i oceany. Szlachcic polski nie potrzebował dalekomorskich wypraw – miał pod dostatkiem pustych połaci w granicach Rzeczypospolitej.

A czy generalnie nasza wyobraźnia zbiorowa o I RP nie jest zdominowana przez wielkie narracje? Kolonizacja to jedna perspektywa, ale mamy przecież silnie obecną wizję militarną, w związku z czym ciężko wydobyć obyczaj, elementy będące symbolami życia codziennego? Czy ten obraz nie jest zmitologizowany?

Ma Pan rację. Mamy tendencję i potrzebę mitologizowania różnych fragmentów naszych dziejów, niektórych wydarzeń czy postaci. Wynika to na ogół z bieżących potrzeb społecznych, czegoś, co moglibyśmy nazwać stanem ducha. Odwoływanie się do przeszłości pozwala niekiedy leczyć różne kompleksy czy rany. Nie jest to zjawisko li tylko współczesne, wystarczy przypomnieć sienkiewiczowską frazę o pisaniu „dla pokrzepienia serc”. My też często się „krzepimy”, wykorzystując do tego historię.

Jednak w przypadku I Rzeczpospolitej bardzo długo dominowała w świadomości powszechnej wizja, łącząca elementy surowej krytyki dokonanej przez tzw. szkołę krakowską w XIX wieku z marksistowską interpretacją stosunków społecznych. Był to więc dość posępny obraz, bardzo uproszczony, a przez to daleki od rzeczywistości. W jaśniejszych barwach malowano jedynie zwycięstwa militarne. Tymczasem dzieje I Rzeczypospolitej nie poddają się łatwej, jednoznacznej ocenie. Przede wszystkim należy dostrzec dynamikę, zmienność różnych zjawisk w czasie. Instytucje ustrojowe dobrze funkcjonujące za ostatnich Jagiellonów, sto lat później wyraźnie niedomagały. Staropolska kultura polityczna miała swój wiek złoty, ale miała też i srebrny, a także brązowy.

Gdybyśmy więc chcieli szukać w przeszłości wzorców wartych kultywowania, a zwłaszcza takich, które ukierunkowują naszą uwagę na wspólnotę i dobro wspólne, powinniśmy odwołać się do tradycji złotego wieku i wczesnonowożytnego republikanizmu. Ośrodek Myśli Politycznej ma spore zasługi na tym polu, ale chyba nie udało się przebić do świadomości powszechnej z republikańskim przesłaniem. Większość Polaków słyszała o wiktorii wiedeńskiej i potrafi ją docenić, choć był to jeden z ostatnich wojennych sukcesów podupadającego państwa. Nie potrafiliśmy natomiast upowszechnić wiedzy o innych niż militarne osiągnięcia. Umocnione przez PRL-owską politykę historyczną stereotypy na temat ustroju I Rzeczypospolitej, powielane również w późniejszym okresie, są trudne do wykorzenienia. Tym bardziej jeśli przedstawiane są w atrakcyjnej formie, jak choćby ostatnio uczynił to Jan Sowa w książce Fantomowe ciało króla.

Może taki kształt pamięci zbiorowej jest wynikiem niedostatecznie rozwiniętej kultury mieszczańskiej?

Nie sądzę. Wskazałabym raczej na inne okoliczności. Przede wszystkim na zniszczenie elit o szlacheckim rodowodzie. Najpierw okupacja niemiecka i sowiecka, a potem władza ludowa z własną wizją państwa „robotników i chłopów”. W wizji tej nie było miejsca na ziemiańsko-szlacheckie wartości, a zwłaszcza na republikański – obywatelski etos. Zauważmy, że nawet w latach późniejszych, gdy już zaniechano totalnego potępiania staropolskiej przeszłości, w oficjalnym przekazie dominowała dość jednoznaczna interpretacja, bardzo bliska, jak już wspominałam wcześniej, historycznej szkole krakowskiej W tej wersji instytucje ustrojowe i republikańskie dokonania szlachty były deprecjonowane. Pokazywano jedynie ich mankamenty, odwołując się na ogół do przykładów z epoki saskiej. Ale to zrozumiałe, jeśli się weźmie pod uwagę realia PRL – trudno oczekiwać, by w państwie „demokracji ludowej” krzewiono pamięć o prawdziwych obywatelskich dysputach, wolności czy podmiotowości politycznej. Do potocznej świadomości łatwiej docierały obrazki rodem z Norblina niż wydawane małym nakładzie prace historyków, którzy usiłowali przedstawić nieco bardziej pozytywny obraz ustroju szlacheckiej republiki.

Wracając do pytania, powtórzę raz jeszcze to nie brak kultury mieszczańskiej, ale brak ciągłości elit i odpowiednia polityka historyczna zrobiły swoje. Nie mogliśmy się chwalić staropolską demokracją, więc cóż nam zostało? Sukcesy na polu bitwy. Proste w interpretacji, wiadomo, kto był „swój”, a kto „obcy”.

Współcześnie niestety, choć z innych powodów, nasza znajomość epoki staropolskiej jest też dość powierzchowna. I nie zaradzi temu rozkwit badań genealogicznych, wyrosły z powszechnej niemal potrzeby poszukiwania korzeni i przysłowiowego sygnetu rodowego z herbem przodków. Zjawisko to zresztą sprzyja idealizacji, a nawet mitologizacji sielskiego dworku, z którym tak wielu z nas zaczęło się identyfikować. Jednocześnie pojawiają się na rynku książki, w których autorzy próbują przekonać czytelników, że mało brakowało do tego, byśmy (my Polacy) już w XVI wieku zdominowali całą Europę. Te po części marketingowe chwyty, również nie sprzyjają pogłębionej refleksji. „Lukrowanie” przeszłości podobnie jak przedstawianie jej w zbyt ciemnych barwach jest równie niebezpieczne.

Najnowsze artykuły