Artykuł
O dyplomacji II RP (wywiad)

Adrian Matuła: Panie Profesorze, w jaki sposób polska delegacja na konferencji pokojowej w Paryżu próbowała zabezpieczyć interesy dopiero powstającego państwa polskiego. Czy odbywało się to tylko drogą oficjalnych negocjacji, czy też wpływ na to miały prywatne znajomości polityków i nagłaśnianie problemu poprzez Polaków mieszkających na Zachodzie?

 

Prof. Mariusz Wołos: Należałoby tu podkreślić rolę oficjalnych przedstawicieli, czyli Romana Dmowskiego i Ignacego Jana Paderewskiego, po części również Kazimierza Dłuskiego, szwagra Marii Skłodowskiej-Curie, który zastępował nieobecnego do początków kwietnia 1919 roku drugiego z wymienionych tu polityków, wówczas premiera i ministra spraw zagranicznych, jako delegat Rzeczypospolitej. Starania te zmierzały do utworzenia takich granic, które gwarantowałyby bezpieczne istnienie państwa polskiego, w ich rozumieniu silnego, między dwoma sąsiadami: Niemcami i Rosją, wówczas już bolszewicką, choć wciąż pogrążoną w odmętach wojny domowej.

Jeśli chodzi natomiast o kontakty nieformalne, trzeba podnieść rolę Paderewskiego, który był wówczas bodaj najbardziej rozpoznawalnym na świecie Polakiem jako wybitny artysta koncertujący we wszystkich najważniejszych centrach ówczesnego świata. Jednak było coś jeszcze co dawało mu przewagę nad większością rodaków. Był on człowiekiem majętnym, wspierającym finansowo kampanię wyborczą prezydenta USA Thomasa Woodrowa Wilsona, co otwierało mu drzwi dla wielu niedostępne.

Kolejną ważną kwestią w kontekście odzyskiwanej niepodległości były dyplomatyczne starania o zapewnienie bezpieczeństwa na Wschodzie poprzez rozmowy z przedstawicielami państw, które powstały na gruzach Imperium Rosyjskiego. Tę bardzo istotną rolę w kuluarach przejął na siebie Leon Wasilewski. Był on do stycznia 1919 roku ministrem spraw zagranicznych, czy też używając ówczesnej nomenklatury, spraw zewnętrznych. Gdy z tej funkcji zrezygnował, na skutek powstania rządu Paderewskiego, został wysłany przez Józefa Piłsudskiego do Paryża. Tam prowadził nieoficjalne rozmowy z Litwinami, Łotyszami, Ukraińcami, Rosjanami, próbując znaleźć z nimi wspólny język, a nawet przekonać do budowy frontu przeciw Rosji bolszewickiej. Rozmowy te szły między innymi w kierunku rozwiązań federacyjnych i nie kto inny jak właśnie Wasilewski miał, w sensie teoretycznym, największy wkład w rozwój tejże koncepcji, co próbował realizować wówczas nad Sekwaną. Wiele jego raportów dotyczących tychże rozmów zachowało się do dziś, a co ciekawe część z nich przechowywana jest w archiwach moskiewskich.

Piłsudski wysłał zresztą do Paryża całe grono swoich współpracowników i zaufanych podkomendnych, by wymienić tylko Stanisława Patka, Antoniego Sujkowskiego, Michała Sokolnickiego, Władysława Baranowskiego, ale także oficerów – Bolesława Wieniawę-Długoszowskiego, Januarego Grzędzińskiego, Tadeusza Zwisłockiego, Romana Michałowskiego, Olgierda Górkę, Michała Mościckiego (w charakterze sekretarza delegacji Naczelnika Państwa). Każdy z nich działał na powierzonym mu odcinku. Niejeden miał w swoich bagażu życiowych doświadczeń dłuższy czy krótszy pobyt na Zachodzie, zwłaszcza we Francji, a co za tym idzie osobiste stosunki oraz kontakty w świecie polityki, wojska, kultury i w rozmaitych kręgach formalnie czy nieformalnie posiadających wpływ na bieg wielkich spraw.

Trzeba wspomnieć także o Biurze Prac Kongresowych, do którego zaproszono całe wybitne grono uczonych, nade wszystko z Uniwersytetów Jagiellońskiego i Lwowskiego. Z jednej strony stanowili oni naukowe zaplecze naszej delegacji, z drugiej prezentowali opinii publicznej oraz politykom obcym polski punkt widzenia z akcentem na historię, ekonomię, geografię i prawo, przygotowując publikacje w językach obcych, rzecz jasna ze wskazaniem na francuski, który wtenczas był jeszcze wciąż lingua franca. Byli to zresztą ludzie sprzyjający bardzo różnym orientacjom politycznym. Nie to było wszakże istotne, bo dla wielu z nich wewnętrzne spory polityczne miały wówczas charakter drugorzędny. Liczyło się dobro odrodzonej ojczyzny. Podkreślić trzeba, że do Paryża udał się kwiat polskiej nauki, by wymienić znów Eugeniusza Romera, Henryka Tennenbauma, Władysława Konopczyńskiego, Oskara Haleckiego, Franciszka Bujaka, Karola Lutostańskiego. Nieprzypadkowo właśnie w 1919 roku Szymon Askenazy ogłosił swoją głośną książkę pt. Gdańsk a Polska, dostarczając historycznej amunicji polskim dyplomatom i politykom w walce o przynależność tego miasta do odrodzonej Rzeczypospolitej. Związany z narodową demokracją Wincenty Lutosławski, filozof i poliglota, podobnie jak Romer i Tennenbaum, byli zapraszani na posiedzenia francuskiego Komitetu Studiów, któremu przewodniczył Charles Benoist. Nie będzie przesadą konstatacja, że do Paryża wysłano całe pokaźne grono wybitnych Polaków, których zadaniem było wspieranie polskiej dyplomacji w walce o granice i pozycję Rzeczypospolitej.

 

A gdzie w takim razie szukano zabezpieczenia dla istnienia młodego bytu państwowego, jakim była odrodzona Polska. Czy skupiano się na wspomnianych kontaktach regionalnych? Oparciu na mocarstwach zachodnich? Czy też te dwie koncepcje starano się połączyć w jeden system bezpieczeństwa?

 

Politycy polscy, ci którzy mieli przemożny wpływ na kształtowanie polityki zagranicznej, czyli Józef Piłsudski, a także Roman Dmowski, doskonale rozumieli, że system wersalski, zaprogramowany podczas tej konferencji, a następnie wprowadzony w życie, ma szansę na trwałość tylko i wyłącznie wtedy, gdy zarówno Niemcy jak i Rosja będą chronicznie słabe. Przy czym obaj wiedzieli, że Rosja i Niemcy słabe w nieskończoność nie będą, a z czasem ich potęga będzie rosnąć, co się faktycznie dokonywało. Determinowało to posunięcia Polski w zakresie polityki zagranicznej. W tym miejscu należałoby także zwrócić uwagę na dwie kwestie.

Po pierwsze budowa systemu sojuszy, z akcentem na alians z Francją, będącą wtedy największą potęgą militarną, jeśli chodzi o armię lądową, i położoną po drugiej stronie Niemiec, co też miało Polskę zabezpieczać od zachodniego sąsiada. Mimo rozmaitych oporów, zwłaszcza nad Sekwaną, gdyż należy podkreślić, iż wielu nawet wpływowych Francuzów, patrzyło na ten sojusz co najmniej wstrzemięźliwie, udało się taki układ podpisać 19 lutego 1921 roku. Zawarto wówczas zarówno sojusz polityczny, jak i konwencję wojskową. Alians wszedł w życie w lutym 1922 roku po podpisaniu umów gospodarczych niekoniecznie korzystnych dla Polski. Był to warunek postawiony przez stronę francuską, co dobrze oddaje jej postawę wobec polskiego sprzymierzeńca traktowanego nad Sekwaną jako teren gospodarczej ekspansji. Oczywiście dostrzegano też potrzebę zabezpieczenia Rzeczypospolitej na poziomie mocarstw poprzez sojusz z innym jeszcze państwem niż Francja. Pojawiały się raczej nieśmiałe koncepcje takiegoż układu z Wielką Brytanią. Jednak w tamtych czasach polityka brytyjska kierowana przez Davida Lloyd George’a szła w zupełnie innym kierunku, a z perspektywy Londynu Polska nie była wówczas atrakcyjnym partnerem.

Sojusz z Francją stanowił jeden z filarów polskiego systemu bezpieczeństwa. Mówiono wtedy nawet o nim jako o „kamieniu węgielnym” polskiej polityki zagranicznej. Drugim był filar regionalny. Nade wszystko szukano sojuszników antysowieckich. Takiego sojusznika znaleziono bez większych problemów w Rumunii, z którą podpisaliśmy układ sojuszniczy w marcu 1921 roku, przedłużany w kolejnych latach. Rumuni obawiali się o przyszłość Besarabii jako terytorium spornego z Sowietami, co determinowało ich do poszukiwania antysowieckiego sprzymierzeńca. Był to alians defensywny na wypadek agresji ze strony niebezpiecznego wschodniego sąsiada. Szukano również sojuszników przeciwko rosyjskiemu imperializmowi w sowieckim wydaniu w państwach bałtyckich, a nawet skandynawskich. Mam tutaj na myśli przede wszystkim Finlandię, z którą również starano się zawrzeć konwencję wojskową. To się jednak z różnych względów nie udało, między innymi dlatego, że Finowie nie chcieli nadmiernie wiązać się z Polską właśnie w obawie przed bolszewicką Rosją, ale i Niemcami, próbując zachować postawę jak najbardziej neutralną i niedrażniącą rosnące w siłę wymienione państwa.

Już wówczas na początku lat dwudziestych myślano o tym, ażeby utworzyć blok państw między Rosją a Niemcami będących w związkach sojuszniczych z Polską. W pierwszym rzędzie nadzieje kierowano ku krajom bałtyckim. Te próby były podejmowane w kontaktach z Estonią i Łotwą, lecz rozbijały się one o stałe oglądanie się tych małych państw na wielkie mocarstwa, jak również o bardzo skomplikowane stosunki polsko-litewskie, które zniechęcały Łotyszy do ścisłego wiązania się z Polakami. Próby takie były także podejmowane wobec sąsiadów i krajów leżących na południe od Rzeczypospolitej. Nie było to jednakże łatwe. Dużą w tym rolę odgrywała Francja namawiająca polskich polityków do wejścia do Małej Ententy, czyli bloku skupiającego Czechosłowację, Rumunię oraz ówczesne Królestwo Serbów, Chorwatów i Słoweńców, a późniejszą Jugosławię. Koncepcja ta rozbijała się natomiast o bardzo złe stosunki polsko-czechosłowackie wynikające z zatargu militarno-politycznego o Śląsk Zaolziański. Dodatkowo sytuację komplikowały relacje pomiędzy samymi państwami leżącymi na południu od Polski. Dyplomacja polska starała się przekonać rumuńskich polityków do polepszenia stosunków z Węgrami, jak również polityków węgierskich do zbliżenia z Rumunią. Jednak istniejące rozbieżności, mające źródło w sporach terytorialnych między wspomnianymi państwami, okazały się niemożliwe do przezwyciężenia przez Warszawę. Dlatego też nie udało się tejże koncepcji wówczas zrealizować. Zwracam na to uwagę, gdyż tutaj tkwiły korzenie planów „międzymorza”, którego to pomysł nie zrodził się bynajmniej dopiero w latach trzydziestych jako próba geopolitycznego zabezpieczenia interesów Polski leżącej między mocarstwami, ale znacznie wcześniej, bo właśnie na początku lat dwudziestych.

 

Kilkukrotnie wspomniał już Pan Profesor o sojuszu z Francją, jednakże sojusz ten został poddany bardzo szybko ciężkiej próbie podczas konferencji w Locarno. W jaki sposób polska dyplomacja zareagowała na decyzje tam podjęte i jak wpłynęło to na stosunek Polski do Francji? A z drugiej strony co spowodowało taką, a nie inną politykę francuską?

 

Wiele wojskowych i politycznych kręgów francuskich traktowało Rzeczpospolitą jako sojusznika zastępczego. Zabrakło na wschód od Niemiec, w których upatrywano głównego przeciwnika, wielkiego sojusznika w postaci Rosji i Francuzi musieli znaleźć jakiś ersatz. Pojawiła się za to Polska i siłą rzeczy postawiono na sojusz z nią jako na zabezpieczenie na wschodzie Niemiec. Jak już wspomniałem, w Paryżu starano się wmontować Polskę we francuski system bezpieczeństwa, którego kluczowym elementem była Mała Ententa. Do takiego rozwiązania namawiał naszych polityków marszałek Ferdinand Foch, który udał się do Polski i Czechosłowacji w 1923 roku. To się nie udało miedzy innymi ze względu na wymienione sprzeczności polsko-czechosłowackie. Wiele kręgów francuskich nie wierzyło jednak w skuteczność Polski jako sojusznika i nawet zwycięska wojna z bolszewikami niewiele w tym zakresie zmieniła. Nad Sekwaną długo jeszcze tęsknie spoglądano na Związek Sowiecki jako naturalnego spadkobiercę rosyjskiego alianta, co nie pozostawało bez wpływu na układanie relacji z Rzeczpospolitą. W kręgu Józefa Piłsudskiego, a myślał tak między innymi jego uczeń Józef Beck, podkreślano tymczasem, że prawdziwym niebezpieczeństwem dla państw wchodzących w skład Małej Ententy nie jest wcale rewizjonizm węgierski, ale interesy i zakusy sąsiednich mocarstw. Innymi słowy dla Rumunii o wiele większą groźbą niż Madziarzy byli sowieci uzurpujący sobie prawa do Besarabii i Bukowiny Północnej, dla Czechosłowacji Niemcy widzący Sudety jako część swojego państwa, zaś dla Królestwa SHS/Jugosławii Italia, która miała rosnące aspiracje w rejonie Morza Śródziemnego i z apetytem patrzyła na zamieszkiwane przez południowych Słowian pogranicze, czego wymownym przykładem było zajęcie przez Gabriele d’Annunzio we wrześniu 1919 roku Rijeki (włoskie Fiume) i utworzenie na tym obszarze rok później Regencji Carnaro.

Polska tymczasem z rosnącą nieufnością podchodziła do podejmowanych już w pierwszej połowie lat dwudziestych prób zbliżenia niemiecko-francuskiego, które inicjowano nie tylko w Berlinie, ale także nad Sekwaną. Słusznie polska dyplomacja upatrywała w nich osłabienia sojuszu z Francją, gdyż – co oczywiste – porozumienie francusko-niemieckie odbywało się kosztem Rzeczypospolitej.

Do tego należy dodać, iż rozchodziły się wielokrotnie drogi politycznego myślenia elit francuskich z polskimi w odniesieniu do Związku Sowieckiego. Dopóki istniała szansa, że powstanie demokratyczna, czy w ogóle jakaś niebolszewicka Rosja, to Francuzi nie chcieli zawierać sojuszu z Polską. Alians podpisano dopiero trzy miesiące po opuszczeniu przez oddziały generała barona Piotra Wrangla Krymu, co miało miejsce w listopadzie 1920 roku i było wyraźnym sygnałem, iż „biała Rosja” wojny domowej już nie wygra. Zbieżność dat nie jest tutaj bynajmniej przypadkowa. Te rozbieżności we francuskich i polskich ocenach rządzonej przez bolszewików Rosji, potem Związku Sowieckiego, dawały o sobie znać wielokrotnie w okresie późniejszym. Śmiem twierdzić, że w gruncie rzeczy przez całe międzywojnie, aczkolwiek z różną intensywnością.

Natomiast jeżeli chodzi o samo Locarno, było ono iluzją dla zachodnich Europejczyków, zwłaszcza Francuzów. Wierzono, iż uda się Niemców przekonać do kursu pojednawczego, wdrożyć do systemu wersalskiego, czego wyrazem, może nawet symbolem, miało być wprowadzenie Republiki Weimarskiej do Ligi Narodów. W rezultacie Niemcy miały stać się państwem, które będzie postępowało według reguł wypracowanych uprzednio w Paryżu, a obowiązujących w Genewie. W połowie lat dwudziestych wydawać się mogło, że tak faktycznie będzie. Stąd też w Paryżu, Londynie, Rzymie, no i rzecz jasna w Berlinie, nader łatwo zgodzono się na określenie w Europie granic lepszych i gorszych. Lepszych, to znaczy takich, które miały gwarancje innych mocarstw odnośnie do swojej nienaruszalności, czyli granicy niemiecko-francuskiej oraz niemiecko-belgijskiej, oraz gorszych, które tych gwarancji były pozbawione, czyli polsko-niemieckiej i niemiecko-czechosłowackiej. To była istota paktu reńskiego parafowanego w październiku 1925 roku w Locarno. W ten oto sposób za pojednanie i „ucywilizowanie” Niemców płacono polskimi i czechosłowackimi czekami. Kiedy bliżej przyjrzeć się prowadzonej wobec Republiki Weimarskiej przez Londyn i Paryż – przy zgodzie strony amerykańskiej i włoskiej – polityce gospodarczej, czego przykładem może być plan Charlesa Dawesa, a później Owena Younga, to okaże się, że działał mechanizm podobny, zwłaszcza w zakresie faktycznego kierowania ekspansji towarów i wpływów niemieckich na wschód. Za wsparcie Niemiec w odbudowie ich potęgi politycznej i gospodarczej płacić mieli w pierwszym rzędzie mieszkańcy Europy Środkowej i Południowej.

Wracając do Locarno, należy zwrócić uwagę na dylemat, którym kierował się ówczesny polski minister spraw zagranicznych Aleksander Skrzyński, zwolennik rozwiązań multilateralnych, czyniący zresztą wiele, choćby poprzez zaktywizowanie się na odcinku amerykańskim, aby zrównoważyć złe skutki podpisanego tam paktu reńskiego dla Polski. Szef polskiej dyplomacji używał argumentacji, iż nie mógł naszym francuskim sojusznikom przeszkadzać w ułożeniu sobie pokojowych stosunków z Niemcami. Skrzyńskiemu nie pozostało zatem nic innego jak robienie dobrej miny do złej gry. Właśnie dlatego wielokrotnie głosił on publicznie, że Locarno było dodatkowym zabezpieczeniem pokoju, a nawet dobrym rozwiązaniem dla Rzeczypospolitej. Ten sam Skrzyński, polityk inteligentny i spostrzegawczy, doskonale wiedział, że w gruncie rzeczy układy lokarneńskie nie były niczym dobrym dla Polski. Przede wszystkim dlatego, iż bezwzględnie obnażały słabość naszego położenia na arenie międzynarodowej, także wobec sojuszniczej Francji i faktyczne wskazywały drugoplanowe znaczenie Warszawy w rozgrywce między mocarstwami, do którego grona zaproszono także Niemcy.

Józef Piłsudski powiedział, że każdy przyzwoity Polak słysząc słowo Locarno powinien splunąć. To powiedzenie oddawało realizm myślenia o osłabieniu polsko-francuskiego sojuszu i pozycji Rzeczypospolitej wobec Republiki Weimarskiej poprzez decyzje lokareńskie. Przekładało się to i na sprawy bardzo konkretne. W polskim Sztabie Generalnym zadawano sobie wówczas bardzo proste pytanie – w jaki sposób Francuzi udzielą nam pomocy zgodnie ze stypulacjami wynikającymi z sojuszu, jeżeli z własnej woli ogłosili nienaruszalność granicy z Niemcami. Prawnicy francuskiego MSZ łamali sobie głowę jak zadośćuczynić, swoimi interpretacjami zawartych wcześniej układów, zarówno Niemcom, jak i Polakom. W rzeczywistości było to niemożliwe. Nie pomagała ekwilibrystyka słowna i nawet w prawniczym języku niosła w sobie sprzeczności, by nie powiedzieć kurioza. Niedługo później zaczęto budować linię Maginota, która ewidentnie wskazywała nie tylko na defensywną doktrynę militarną Francji, ale także na niechęć do wkraczania na teren Niemiec na wypadek ich ataku przeciwko Polsce. Sojusz polsko-francuski osłabł bardzo wyraźnie, z czego zdawano sobie świetnie sprawę, nie tylko w Berlinie ale i w Moskwie, Londynie czy Pradze.

Podsumowując, Locarno było bardzo niebezpieczne, lecz polska dyplomacja nie mogła mu faktycznie przeciwdziałać. Była na to zbyt słaba, bo też reprezentowała kraj średni, którego potencjał nie dawał szansy na prowadzenie skutecznej polityki wobec europejskich potęg. Układy lokarneńskie, podpisane na początku grudnia 1925 roku w Londynie, dowodzą jeszcze jednego, a mianowicie tego, że zabezpieczenie naszych interesów nawet na poziomie prawa międzynarodowego było w tym okresie, względnej przecież jeszcze słabości Niemiec, bardzo trudne. Międzynarodowa koniunktura sprzyjała Berlinowi, nie Warszawie. Wraz ze wzrostem politycznego i gospodarczego znaczenia Republiki Weimarskiej stawało się ono jeszcze trudniejsze, bo Niemcy dla Francuzów, Brytyjczyków, Włochów i Sowietów byli partnerem o wiele ważniejszym niż Polska, Czechosłowacja czy Rumunia.

 

Poruszył Pan Profesor w kontekście włączenia Niemiec w system wersalski bardzo ważną kwestię, mianowicie sprawę Ligi Narodów. Na ile polska dyplomacja widziała w Lidze Narodów możliwość wpływania na kwestię bezpieczeństwa w Europie, czy też traktowano tę instytucję nieufnie, jako ekspozyturę interesów wielkich mocarstw? A także, czy istniały istotne różnice w postrzeganiu Ligi w rządach przedmajowych oraz sanacyjnych?

 

Jestem zwolennikiem tezy, iż przed zamachem majowym i jeszcze kilka lat po nim wielkich zmian w postrzeganiu Ligi Narodów przez Warszawę nie było. Piłsudski co prawda od początku nie przykładał znaczącej roli do zbiorowego bezpieczeństwa czy haseł międzynarodowej solidarności promowanych w Genewie, a nawet w gronie zaufanych współpracowników dworował sobie z tej instytucji, zadając ironiczne pytanie kiedyż to mocarstwa wezmą się tam w Szwajcarii za łby w swarach o kolonie, ale w grudniu 1927 roku udał się przecież do siedziby Ligi Narodów w celu załagodzenia kryzysu polsko-litewskiego czym dał dowód, że traktuje ów matecznik pacyfizmu wciąż dość poważnie. Sytuacja uległa zmianie dopiero po kryzysie mandżurskim z września 1931 roku. Wtedy to genewska instytucja wykazała ewidentną słabość w rozwiązaniu ostrego konfliktu między swoimi członkami. W Warszawie dokładnie przyglądano się rozwojowi sytuacji. Ślamazarne i nieskuteczne działania, ustępstwa w obliczu siły oraz faktów dokonanych prowadziły do jasnych wniosków – Liga Narodów nie jest i nie może być gwarancją pokoju. Jest na to zbyt słaba. To był punkt zwrotny, z którego Marszałek i jego współpracownicy wyciągnęli wnioski na przyszłość.

Natomiast to, że Liga Narodów jest emanacją gry wielkich mocarstw i przede wszystkim miejscem ścierania się ich interesów było wiadome dużo wcześniej. Trudno było tego nie zauważyć. Wiedział to doskonale urzędujący tam z górą sześć lat delegat Rzeczypospolitej Franciszek Sokal, jak również kolejni ministrowie spraw zagranicznych, którzy pielgrzymowali regularnie do Genewy.

Czy próbowano bronić z determinacją swoich racji? Oczywiście, że tak. Jako przykład służyć mogą polsko-litewskie spory o Wileńszczyznę, odpieranie skarg słanych do Genewy przez reprezentacje mniejszości narodowych niemieckiej i ukraińskiej, wreszcie choćby zaangażowanie się polskiej delegacji już w połowie lat dwudziestych w prace przygotowawcze do Międzynarodowej Konferencji Rozbrojeniowej. Inicjatywy podejmowane przez polskich dyplomatów i wojskowych w tej ostatniej kwestii były niezwykle interesujące. Jako przykład podać można choćby niezrealizowaną, bo storpedowaną przez mocarstwa koncepcję tzw. rozbrojenia moralnego zgłoszoną formalnie w Genewie właśnie we wrześniu 1931 roku.

Możliwości skutecznego przekonania innych do naszych racji były jednakże ograniczone. Znacznie lepiej wsłuchiwano się w głosy przedstawicieli mocarstw. Nas traktowano jako kraj mały, w najlepszym wypadku średni, który powinien stać w szeregu gdzieś tam na dalszej pozycji za Francją, Wielką Brytanią, Italią czy Niemcami. Te ostatnie zaś we wrześniu 1926 roku przyjęto do Ligi Narodów, dając im od razu przysługujące mocarstwom stałe miejsce w jej Radzie. Dyplomacja polska tymczasem musiała zabiegać o tak zwane półstałe miejsce w tymże gremium, co udało się nie bez kłopotów uzyskać, ale tylko na trzy lata z prawem do reelekcji. Innymi słowy co trzy lata musieliśmy toczyć batalię o ponowny wybór do Rady Ligi, gdy tymczasem Niemcy, a od 1934 roku także Sowiety, miały zapewniony fotel w tym elitarnym gronie, skąd można było obserwować całość polityki światowej i mieć niebagatelny wpływ na torpedowanie posunięć politycznych przeciwników, a nawet wgląd w ich wewnętrzną sytuację choćby za pomocą traktatu o ochronie praw mniejszości narodowych z czego skwapliwie korzystano do czasu wypowiedzenia przez Polskę bazujących na nim zasad współpracy dosłownie w przededniu przyjęcia do instytucji genewskiej Związku Sowieckiego. 

Chciałbym przypomnieć, że mniejszość niemiecka złożyła kilkaset skarg do Ligi Narodów i innych instytucji międzynarodowych, w tym Stałego Trybunału Sprawiedliwości Międzynarodowej w Hadze. Większość tychże spraw Polska przegrała. Skutkiem tego było osłabianie Rzeczypospolitej na arenie międzynarodowej oraz wyciąganie najróżniejszych problemów wewnętrznych związanych przecież z naszymi obywatelami w przestrzeń dyskusji międzynarodowej. Nie było kwestią przypadku, że mniejszość niemiecka otrzymywała natychmiast wsparcie ze strony Auswärtiges Amt, a także innych dyplomacji, które bardziej wsłuchiwały się w głos Berlina niźli Warszawy.

Już tylko na marginesie chciałbym zasygnalizować pewną zasadę odnoszącą się do badań nad dziejami dyplomacji, może zwłaszcza stosunkami bilateralnymi, ale i multilateralnymi w międzywojennym dwudziestoleciu. Pełny ich obraz otrzymamy dopiero wówczas, gdy zbadamy nie tylko relacje dwustronne czy wielostronne, korzystając z dokumentów wszystkich stron, ale także prześledzimy działania podejmowane przez interesujące nas państwa na forum Ligi Narodów, zwłaszcza zaś w jej komisjach przy rozpatrywaniu skarg i rozmaitych kwestii spornych. To w jaki sposób dyplomacja danego kraju zachowywała się wobec Polski widać było właśnie w działaniach podejmowanych w Genewie. Niczym w przysłowiowej soczewce skupiał się tam cały splot zależności międzynarodowych, wzajemnych sympatii i uprzedzeń, wreszcie bieżącego stanu relacji dwustronnych. Mniejsi oglądali się na wielkich, wielcy spychali interesy mniejszych na plan dalszy, budowano w sposób dorywczy koalicje, szukano wsparcia, podejmowano próby izolowania przeciwnika itd. Liga Narodów nie funkcjonowała w próżni. Była bardzo często odbiciem partykularnych oraz bieżących interesów państw i narodów.

 

Jednak stosunki bilateralne w kontekście polskim odrywały wydaje się bardzo ważną rolę, szczególnie jeśli chodzi o relacje Polski pomiędzy sąsiednimi mocarstwami, które to stale ewoluowały. Te znaczące zmiany widać choćby na przełomie lat dwudziestych i trzydziestych przy podpisywaniu paktu o nieagresji ze Związkiem Sowieckim i deklaracji o niestosowaniu przemocy z Niemcami. Czy państwa te w polskiej dyplomacji stale traktowano jako państwa wrogie, czy też po unormowaniu w pewien sposób stosunków z nimi traktowano je jako niezagrażające bezpieczeństwu Polski? A może dochodziło do różnicowania opinii na temat naszego wschodniego i zachodniego sąsiada?

 

W myśleniu bardzo wielu polityków polskich od początku do końca dwudziestolecia międzywojennego postrzegano wymienione państwa jako wrogów, przy czym rzeczywiście ulegało to pewnym modyfikacjom. Rzesza Niemiecka i bolszewicka Rosja znalazły wspólny język jeszcze przed powstaniem państwa polskiego, a mianowicie podczas negocjacji pokojowych w Brześciu. Nie oznaczały one niczego dobrego dla Polaków. W ich trakcie w lutym 1918 roku Chełmszczyznę przekazano Ukraińcom, co godziło w polskie koncepcje odbudowy niepodległego państwa i spotkało się z protestami wymierzonymi w państwa centralne ze wskazaniem na Austro-Węgry. Zawarty w Rapallo w kwietniu 1922 roku traktat między Republiką Weimarską i Rosją Sowiecką był ewidentnie wymierzony w Rzeczpospolitą, ale także w Europę Zachodnią ze wskazaniem na Francję i Wielką Brytanię.  Był on zarazem widoczną oznaką kontestowania przez Berlin i Moskwę porządku wersalskiego, a co za tym idzie strażnika pokoju w postaci Ligi Narodów. Ani ówczesne Niemcy, ani Rosja Sowiecka nie były jej członkami. W momencie, gdy Niemcy z poparciem dyplomacji francuskiej i brytyjskiej zaczęły się zbliżać do Ligi Narodów, sowieci zadali sobie wiele trudu, aby nie dać się odciągnąć od Berlina. Poskutkowało to podpisaniem w stolicy Niemiec w kwietniu 1926 roku traktatu, który był jawnym i ewidentnym przedłużeniem Rapallo. Zawsze traktowałem ten niebezpieczny dla Polski układ jako jedną z zewnętrznych przyczyn przewrotu majowego. Podobnie zresztą jak układy lokarneńskie. Dobre relacje pomiędzy Republiką Weimarską i Sowietami, dające obu państwom szerokie spectrum możliwości przysłowiowego grania na nosie mocarstwom zachodnioeuropejskim oraz państwom Europy Środkowo-Wschodniej, przetrwały aż do objęcia władzy przez Adolfa Hitlera.

Po przejęciu władzy przez hitlerowców wielu ludziom, także w Polsce, wydawało się, iż nazizm i komunizm są na tyle wrogie wobec siebie, że powrót do dobrych relacji na linii Berlin-Moskwa jest niemożliwy lub co najmniej wielce problematyczny. Dziś wiemy, że było inaczej.

Nie należy zapominać i o tym, że w Drugiej Rzeczypospolitej określoną rolę odgrywała pamięć nieodległych czasów w ocenie sąsiadów. Wielkopolanie, Pomorzanie, Ślązacy za głównego wroga uważali Niemcy, co wynikało z doświadczeń zaborczych, ale i poczucia zagrożenia ze strony zachodniego sąsiada, który nie chciał się pogodzić z utratą ziem na wschodzie znajdujących się teraz w granicach Polski. Świadczyły o tym choćby słowa ministra ds. terenów okupowanych Gottfrieda Treviranusa wypowiedziane publicznie w sierpniu 1930 roku. Nieufnie w zachodnich województwach Drugiej Rzeczypospolitej patrzono na aktywność mniejszości niemieckiej, silnej gospodarczo i dobrze zorganizowanej w zasadzie pod każdym względem – politycznym, kulturalnym, społecznym, oświatowym. Z kolei województwa wschodnie pamiętały najazd bolszewicki z 1920 roku i tam dominowała większa wrogość oraz obawy w stosunku do Sowietów. Dobrze zjawiska te oddał Andrzej Wajda w pierwszych scenach filmu „Katyń”, kiedy to uchodźcy zmierzający na zachód pukali w głowy tym idącym na wschód, i odwrotnie.

Zgadzam się również z badaczami, którzy uważają, że daje się zauważyć pewnego rodzaju uśpienie czujności strony polskiej tak w odniesieniu do Trzeciej Rzeszy, jak i w do Związku Sowieckiego. Czy było to uzasadnione? Patrząc z pewnej perspektywy można było odnieść wrażenie, że Związek Sowiecki nie był tak niebezpieczny, skoro wymordowano elitę Armii Czerwonej i dochodziły stamtąd echa niespokojnych wydarzeń osłabiających to państwo. Wyciągano z tego wniosek, iż Sowiety nie będą w najbliższej perspektywie nadmiernie groźne. Do konkluzji takich bynajmniej nie dochodzono tylko w Warszawie, ale i w innych stolicach. Natomiast Hitler i jego współpracownicy zrobili wiele, żeby tę czujność uśpić. Czyniono to celowo czy to w trakcie wizyt wysokiego szczebla polityków hitlerowskich jak Hermann Goering, Joseph Goebbels, Joachim von Ribbentrop lub też poprzez sugestie traktowania nas w charakterze pełnoprawnego partnera. Nie było to oczywiście szczere, gdyż Berlin nie traktował Warszawy w sposób równorzędny, czego zdają się nie dostrzegać dziś jeszcze zwolennicy rozmaitych teorii kontrfaktycznych bazujących czy to na możliwości podjęcia jakiejś długofalowej gry z Trzecią Rzeszą, czy nawet wspólnego marszu na Sowiety. Dla Hitlera i zdecydowanej większości jego towarzyszy partyjnych byliśmy podludźmi, zaś ziemie polskie rezerwuarem taniej siły roboczej przeznaczonej w dłuższej perspektywie po części do germanizacji, po części do likwidacji. Znalazło to swój wyraz w żądaniach stawianych u schyłku międzywojnia i zamiaru uczynienia z Polski tzw. junior-partnera, czyli partnera podrzędnego wobec Niemiec. To miał być pierwszy krok ku całkowitemu uzależnieniu, włącznie z likwidacją polskiej państwowości.

Wracając do kwestii owego uśpienia czujności należy dodać, że wśród przyczyn tego zjawiska była i niemała odpowiedzialności polskich elit. Widać to choćby w raportach ambasadora w Związku Sowieckim Wacława Grzybowskiego, które w ocenie komunizmu są oczywiście jednoznacznie negatywne, ale w zakresie oszacowania realnego niebezpieczeństwa agresji na Polskę, także w charakterze sojusznika Trzeciej Rzeszy po zawarciu paktu Ribbentrop-Mołotow, wielce powściągliwe i nietrafne. Można by jeszcze taki sposób przekazu zrozumieć, gdyby ambasador kierował swoje raporty do opinii publicznej, której nie należało straszyć, ale on adresował je do wąskiej grupy osób mających wpływ na losy kraju. Uśpienie ze strony niemieckiej było na tyle duże, że raporty płynące od attaché wojskowego w Berlinie płka dypl. Antoniego Szymańskiego o przesuwaniu wojsk niemieckich pod granicę z Polską i szykowaniu się do ataku były traktowane jako przesadnie pesymistyczne. Po zamachu majowym przestano ćwiczyć wariant walk obronnych na dwóch frontach, zachodnim i wschodnim. Piłsudski uznał bowiem, że będą one beznadziejne i niemożliwe do skutecznego przeprowadzenia. Miał zresztą w tym względzie całkowitą rację. Postawię się jednak w roli obrońcy ówczesnych polskich elit i zadam pytanie: co by było, gdybyśmy wiedzieli o tajnych postanowieniach zawartych 23 sierpnia 1939 roku przez Związek Sowiecki i Trzecią Rzeszę, a nawet głośno je wykrzyczeli na cały świat? Pójdę jeszcze dalej – czy taka sytuacja zapobiegłaby agresji totalitarnych reżimów na Polskę, czy zatrzymałaby wojnę, czy wpłynęła orzeźwiająco na kraje zachodnie? Czy państwo na dorobku, pozbawione większych kredytów, słabe gospodarczo, było w stanie powstrzymać w samotnej walce uzbrojone po zęby Niemcy i zamieniony w fabrykę wojenną Związek Sowiecki, który w sierpniu 1939 roku stworzył Hitlerowi optymalne warunki agresji, ponosząc tym samym niemałą część odpowiedzialności za wywołanie drugiej wojny światowej? Potężniejsza od Polski Francja wspomagana nadto przez Brytyjczyków nie była w stanie odeprzeć jednego z tych agresorów…

 

To uspokojenie i równoczesny wzrost siły, w kontekście Niemiec, znalazło swoje odzwierciedlenie w 1938 roku, gdy Niemcy dokonały najpierw Anschlussu, a następnie podziału Czechosłowacji na konferencji w Monachium. Jak polska dyplomacja zareagowała na decyzje monachijskie, szczególnie że w ich podejmowaniu brały udział zarówno Niemcy jak i państwa zachodnie, a dodatkowo mocno zainteresowany rozwojem sytuacji był Związek Sowiecki?

 

Możliwości militarne przekładają się na możliwości polityczne. Hitler doskonale wiedział, że dzięki swoim zbrojeniom mógł pozwolić sobie na stanowcze działania, a miękkość państw zachodnich utwierdzała go w przekonaniu, że może żądać jeszcze więcej. Proszę zwrócić uwagę, iż Führer po raz pierwszy poszedł na hazard z mocarstwami zachodnimi wprowadzając obowiązkową służbę wojskową w marcu 1935 roku. Po raz wtóry, już w sposób bardzo poważny, sytuacja się powtórzyła przy wejściu oddziałów niemieckich do zdemilitaryzowanej strefy Nadrenii rok później w marcu 1936 roku, co było złamaniem najróżniejszych postanowień i zobowiązań niemieckich, także tych podjętych dobrowolnie właśnie w Locarno. Postępujące zbrojenia pozwoliły w następstwie na Anschluss Austrii. Jeszcze w 1931 roku nastąpiła próba Anschlussu celnego, która została storpedowana przy niemałym udziale ministra spraw zagranicznych Francji Aristide’a Brianda. W marcu 1938 roku Anschluss się dokonał, co pokazywało coraz większą pewność Niemiec w działaniach i coraz większą ustępliwość Zachodu. Tym razem nikt nie był w stanie mu zapobiec. A kolejnym krokiem było Monachium.

Józef Beck doskonale zdawał sobie sprawę, iż konferencja monachijska była momentem, który należy wykorzystać do załatwienia sprawy Zaolzia, traktowanego jako krzywda uczyniona Polsce przez Czechosłowację w 1919 roku. Domagał się on takich samych praw dla mniejszości polskiej na terenie Czechosłowacji jak Hitler dla mniejszości niemieckiej. W Polsce zarówno minister Beck, elita rządząca, jak i opozycja wiedzieli, że lepszej okazji ku temu by ową krzywdę naprawić nie będzie. Należy podkreślić, iż szef polskiej dyplomacji w momencie kryzysu monachijskiego rozpatrywał możliwość udzielenia Czechosłowacji pomocy. Pod jednym wszak warunkiem – o ile sami Czesi wystąpią zbrojnie przeciwko Niemcom. Zapewne domyślał się braku woli ku takiemu stanowczemu działaniu ze strony czechosłowackich polityków, bo już niekoniecznie wojskowych, zwłaszcza młodszych, którzy chcieli walczyć w obronie swojej ojczyzny. Ewentualność udzielenia pomocy południowemu sąsiadowi w Warszawie przez chwilę brano pod uwagę. Trudno wszakże pomagać komuś kto sam sobie pomóc nie chce.

Natomiast ledwie pomruki Związku Sowieckiego artykułowane w stronę Polski, by ta nie wchodziła do Zaolzia świadczyć miały o jego słabości. Przypomnę, że Sowiety miały podpisany z Czechosłowacją pakt o wzajemnej pomocy z maja 1935 roku, więc tej pomocy powinny wówczas udzielić, lecz tego nie zrobiły. Utwierdzono się zatem w przekonaniu o słabości Związku Sowieckiego wstrząśniętego stalinowskimi czystkami, dochodząc nawet do wniosku, że nie będzie się on w najbliższym czasie liczył w międzynarodowych rozgrywkach polityczno-militarnych. Był to kolejny element wspomnianego uśpienia czujności, lecz tym razem na odcinku wschodnim.

Nieszczęściem dla Polski po okresie monachijskim było to, iż wiele wrogich jej środowisk okrzyknęło Rzeczpospolitą sojusznikiem Trzeciej Rzeszy i przedstawiało w negatywnym świetle jako państwo biorące razem z Hitlerem udział w rozbiorze Czechosłowacji. Pojawiły się znów krążące już w 1934 roku pogłoski o istnieniu jakiegoś rzekomego tajnego układu pomiędzy Warszawą a Berlinem. Szkodziło to Polsce i osobiście ministrowi Beckowi. W działaniach wobec Czechosłowacji w sprawie Zaolzia dyplomacja polska kierowała się swoimi interesami, a nie interesami Trzeciej Rzeszy. Francuzi i Brytyjczycy własne winy z Monachium skwapliwie i nadzwyczaj chętnie zrzucali na Polskę, malując ją teraz jako główną winowajczynię nieszczęść Czechosłowacji. Było to działanie podejmowane z premedytacją. Przez szereg lat taki punkt widzenia pokutował w głowach wielu ludzi. Rzutował on na relacje polsko-czechosłowackie podczas drugiej wojny światowej, a nawet po jej zakończeniu.

 

Przechodząc do podsumowania, chciałbym poprosić Pana Profesora o przedstawienie tego w jaki sposób polskie elity polityczne oceniały rolę Polski w Europie Środkowej, czy w Europie w ogóle, w przededniu wojny. Czy traktowano Polskę jako państwo mogące wpływać na sytuację, szczególnie w centrum Europy, czy raczej nadal jako zmuszone do szukania protektora wśród mocarstw zachodnich?

 

Niemała część elity obozu pomajowego uważała Polskę za ważnego gracza na arenie międzynarodowej, oczywiście w kontekście regionalnym, nie zaś ogólnoświatowym czy nawet europejskim na poziomie mocarstw, gdyż takich wpływów Druga Rzeczpospolita nie miała i mieć nie mogła. Chciałbym zwrócić uwagę na głośną książkę naszego ambasadora we Francji Juliusza Łukasiewicza Polska jest mocarstwem wydaną w 1938 roku, której analizę bardzo wiele osób kończy na tytule. Jeżeli się jednak dokładnie wczytać w jej treść, to łatwo się zorientować, że Łukasiewicz, jeden z najbliższych współpracowników i przyjaciel Becka, nie pisał o Polsce jako mocarstwie w sensie światowym, tylko właśnie w kontekście regionalnym. Upatrywanie tejże mocarstwowości regionalnej i możliwości wpływania na to co się dzieje w Europie Środkowo-Wschodniej było kursem dominującym w myśleniu większości ówczesnych elit rządzących nad Wisłą. Taki sposób postrzegania roli Polski nieobcy był również środowiskom opozycyjnym wobec rządzących od 1926 roku. Nie oznacza to bynajmniej, że brakowało w obozie pomajowym osób, które widziały w drugiej połowie lat trzydziestych Polskę jako możliwą ofiarę czy to Trzeciej Rzeszy, czy to Związku Sowieckiego. Mam jednak wrażenie, że ten kto był dalej od sterów rządów bardziej klarownie to postrzegał. I nie mam w tym miejscu na myśli wyłącznie przedstawicieli opozycji. Wśród osób wywodzących się z szeroko rozumianego obozu piłsudczykowskiego można wskazać takich, którzy doskonale sobie zdawali sprawę z coraz trudniejszej sytuacji i tragicznego położenia międzynarodowego Rzeczypospolitej. Na pewno jedną z nich był gen. Kazimierz Sosnkowski, znajdujący się wszakże od szeregu lat poza głównym nurtem politycznym. Wiele środowisk opozycyjnych, widząc w tym najlepsze lekarstwo na wzmocnienie bezpieczeństwa kraju, nawoływało do poprawy stosunków z Francją, czego był świadom także generalny inspektor sił zbrojnych gen./marsz. Edward Śmigły-Rydz, który w 1936 roku przyczynił się wydatnie do chwilowego ożywienia relacji na linii Warszawa-Paryż.

Przeświadczenie, iż Polska sama poradzi sobie z Niemcami było dosyć mocno zakorzenione, a wzmacniały je podejmowane w tym kierunku działania propagandowe. Szczególnie zwracano uwagę na potęgę Wojska Polskiego traktowanego jako przysłowiowe oczko w głowie rządzących. Rzeczywiście armia polska z 1939 roku mogła się wydawać naszym obywatelom potężna tym bardziej, że większość z nich nie była świadoma faktycznej potęgi niemieckiej czy nawet sowieckiej w zakresie motoryzacji, rozwoju broni szybkich, lotnictwa, jednostek pancernych. Nad Wisłą nadal pamiętano o kapitalnym zwycięstwie z 1920 roku traktowanym przez wielu jako punkt odniesienia do współczesności, także w ocenie Związku Sowieckiego anno Domini 1939. Innymi słowy, skoro pobiliśmy ich wówczas, to pewnie pobijemy i teraz. Mało kto jednak zdawał sobie sprawę, że nawet jeżeli nasze rozwiązania konstrukcyjne czy techniczne nie odstawały od najwyższego światowego poziomu, to możliwości ich zastosowania w masowej skali odpowiadającej wymogom nowoczesnej wojny z przyczyn gospodarczych, a nawet cywilizacyjnych były niestety iluzją. 

Najnowsze artykuły