Pierwodruk: „Czas”, 15 XI 1923, nr 255, s.1
Autorzy konstytucji z 17 marca podnosili ze szczerym zadowoleniem, że wyraża ona to, co jest na świecie najbardziej postępowego i demokratycznego. I rzeczywiście. Reprezentację ludową, wybraną na podstawie szczytu demokratycznego prawa głosowania, uczyniono punktem centralnym państwa. Osłabiono ją nawet przez to, że senat, jakkolwiek wybierany w ten sam sposób, zdegradowano do roli podrzędnej. Głowę państwa i rząd uczyniono w sposób wyjątkowo konsekwentny zawisłym od reprezentacji. Losy państwa spoczęły w rękach stronnictw, wiodących ze sobą walkę o władzę. To wszystko nazwano demokracją; w tym też przekonaniu żyje wielka część społeczeństwa. Czy tak jest naprawdę, czy społeczeństwo nasze jest rzeczywiście demokratyczne, czy nasze urządzenia konstytucyjne są istotnie wyrazem demokratyzacji?
Znakomity mąż stanu, C. E. Hughes[1], podsekretarz stanu Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, w swoich wykładach o warunkach życia demokracji pisze między innymi: „Nie należy sądzić, że obowiązki obywatela państwa ograniczają się do oddania głosu, do używania maszyny wyborczej lub do udziałów w politycznych walkach. Są to po prostu tylko sposoby wydobycia na jaw wyrazu opinii publicznej, na której w ostatniej linii polega władza państwa. Wpływu obywateli państwa i ich odpowiedzialności, którą się tym wpływem mierzy, nie można oznaczyć wyłącznie tylko przez polityczne prawa indywidualne, lecz przez stosunek jednostki do tej siły, która w ostatniej linii nadaje lub zmienia konstytucję, która wydaje prawa, która określa rodzaj administracji i zabezpiecza lub tamuje jej rozwój”. A dalej pisze: „Obowiązki obywatela państwa obejmują wszystkie czynności lub możliwe czynności, wszystkie jego zwyczaje i całe jego zachowanie, które składają się na całość jego możliwego udziału w tworzeniu opinii publicznej. Wpływ i odpowiedzialność oceniać należy nie wedle głosu wyborczego, ale wedle tych, nie dających się określić oddziaływań, które promieniują z jednostki stosownie do jej etycznego odczuwania, jej wiedzy, bystrości i doświadczenia…”. Przypomina też Hughes słowa Monteskiusza[2]: „Miłość do państwa w demokracji jest miłością samej demokracji, a ta miłość jest miłością równości”.
Tak pisze prawdziwy demokrata o prawdziwej demokracji. Polega ona nie na urządzeniach politycznych, ale tkwi w duszy obywateli. Składa się ona nie z głosów wyborczych, ale z wartości etycznych.
Demokracja ma swoją ideologię, którą można uznawać lub odrzucać. Kto jednak uważa się za demokratę, nie może stroić się tylko w jej szaty, ale musi zarazem wchłonąć w siebie jej treść. Kto zajmuje stanowisko, że ludzkość powinna się rządzić moralnością absolutną, temu oczywiście nie wystarcza opinia publiczna jako ostateczne źródło prawa. Kto jednak na tym ostatnim stoi stanowisku, ten musi się zgodzić z Hughesem, iż opinia publiczna to nie suma głosów, oddanych przy wyborach, ale suma tych wszystkich imponderabiliów, które składają się na indywidualności ludzkie.
Jaki jest właściwy sens słów Hughesa? Tkwi on w głębokim przekonaniu, że jednostka musi się czuć jednością z państwem, jeżeli mamy mówić o demokracji. Nie zgodzimy się przeto na twierdzenie autorów konstytucji z 17 marca, żeśmy stworzyli przez nią demokrację, dopóki nie zyskamy dowodu, że każdy obywatel identyfikuje się z państwem. Demokrację dadzą nam nie ustawy pisane, ale przemiana dusz, takie ich rozszerzenie, aby mieściły w sobie tę całość i jedność, którą nazywamy państwem. Jest to głęboki i doniosły problem. Pragniemy dostroić się do Zachodu. Byłby to jednak daremny trud, gdybyśmy się ograniczyli tylko do pozorów demokracji. Możemy znosić tytuły, przywileje, dawać równe prawo wyborcze, składać rząd w ręce reprezentacji ludowej, - wszystko to możemy robić, demokratami jednak nie będziemy, jeżeli nie będziemy się czuć jednością z państwem. Dlatego demokracja jest wynikiem długiego procesu, osiągnęło ją też dotychczas bardzo niewiele państw. W przeważającej liczbie państw panuje natomiast tylko frazes demokratyczny. Niech nam nie mówią o demokracji ci, którzy pod jej hasłem swoje, a nie państwa, zabezpieczają interesy. Nie potrzeba szczególnej bystrości, aby wykryć państwa, w których rządzi nieutytułowana arystokracja przemysłu, a jednak państwa te każą się uważać za szczyt demokracji. Dzisiaj rozumieją też już wszyscy, że sowiety rozwiązały najpoważniejszy problem nowożytnych dziejów, problem stosunku miasta do wsi, na korzyść miasta.
Jakże jest u nas? Winniśmy wszczepić dopiero poczucie państwa w przeważającą część obywateli. Światło na myślenie i uczucia polskich obywateli rzuca fakt, że ludność przeciwstawiała się zawsze rządowi, że czuje się stroną w rzekomym procesie, który z nim wiedzie. To właśnie nie jest demokracją, są to przeżytki myślenia wytworzonego walką z arystokratycznym absolutyzmem.
Kto spokojnie ocenia położenie i patrzy na stosunki nie przez okulary, jakie przepisuje moda, ale przez okulary tak dostosowane do wzroku, aby móc dostrzec rzeczywistość, ten musi dojść do przekonania, że od osiągnięcia tego stopnia kultury, w którym mówić będziemy mogli naprawdę o demokratyzacji, dzieli nas jeszcze długi okres pracy. Praca ta musi być zwrócona ku przemianie dusz, ku wyrobieniu sposobu myślenia, czyniącego rzeczywistością najszczytniejszy postulat: jednostka czuć się winna jednością z państwem.
[1] Charles Edward Hughes (1862-1848) – amerykański polityk, związany z Partią Republikańską, gubernator stanu Nowy Jork (1907-1910, sekretarz stanu w latach 1921-1925, sędzia Sądu Najwyższego (1930-1941), w którym zajmował miejsce pomiędzy liberalnymi „trzema muszkieterami” i konserwatywnymi „czterema jeźdźcami”, głosując w różnych sprawach z jednymi bądź drugimi.
[2] Monteskiusz, Charles Louis de Secondat baron de la Brede et de Montesquieu (1689-1755) – francuski filozof, prawnik, polityk. Jego traktat O duchu praw uchodzi za jedną z najważniejszych rozpraw z zakresu filozofii politycznej. Koncepcja trójpodziału władz Monteskiusza jest niezmiennie ważnym punktem odniesienia w dyskusjach o pożądanym modelu ustrojowym.