Odczyt
wygłoszony na dorocznym walnym zebraniu Stowarzyszenia Przyjaciół Nauk w
Wilnie, w dn. 20 czerwca 1936 r.
[Warszawa
1936, odbitka z „Przeglądu Współczesnego”,1936, nr 8]
Dezorientują mnie nieraz sądy obcych, zwłaszcza zaś Polaków, o Rosji.
Weźmy np. interesujące społeczno–polityczne studium
St. Grabskiego o rewolucjach[1]: „Dusza rosyjska” — czytamy tam —
„jest zgoła różna od duszy europejskiej; przede wszystkim nie ma w niej żadnego
umiaru; porusza się w. nieustannych skrajnościach”. Zbrodnia w literaturze
rosyjskiej chodzi na każdym kroku tuż obok najwznioślejszego idealizmu, niemal
świętości. Nie każdy oczywiście Rosjanin „jest i taki, jak Raskolnikow Postojewskiego, ale dla każdego jest on zrozumiały, stanowi
zjawisko powszednie”. Tak samo zaś, jak umiaru, pozbawiona jest dusza rosyjska
poczucia odpowiedzialności za swoje czyny; człowiek w Rosji czyni źle nie
dlatego, że jest zły, ale że go prześladuje jakieś licho; popełnia zbrodnię,
mając najlepsze zamiary, doskonałe zasady, toteż opinia rosyjska z łatwością
wybacza wszelki występek, byle człowiek miał duszę piękną. Aby zdać sobie
sprawę z przepaści, która dzieli duszę rosyjską od zachodnio–europejskiej,
trzeba, według Grabskiego, „odrzucić w zastosowaniu do niej powszechnie
obowiązujące w Europie reguły moralne i psychologiczne, nie sądzić o Rosji i
Rosjanach według analogii z własnej duszy i własnego społeczeństwa”. Żaden
Europejczyk — dodam tu do uwag Grabskiego — nie zrozumie publicysty rosyjskiego
I. Wasilewskiego, który w obszernej rozprawie o gen. Dienikinie
z powodu jego „Pamiętników”[2] nazwał je rzeczą haniebną („postydnyj”). Czym gen. Dienikin
siebie zhańbił? Zdradą? Nie. — Może kradzieżą dobra publicznego albo ograbieniem
cudzej własności? Także nie — więc chyba okrucieństwem? Nie, okrutnikiem nie
był, przeciwnie bolało go to, że nie miał dość twardej ręki, aby poskramiać
okrutne nieraz wybryki podwładnych swoich. Na wieczną hańbę, jak twierdzi
Wasilewski, zasłużył tym, że nie mając wiary w powodzenie sprawy, zorganizował
armię i przeciw bolszewikom ją poprowadził. „Nie warto” — wyraził się gdzieś—
„stawać z argumentacją polityczno-strategiczną wobec zjawiska, w którem
wszystko jest ze sfery ducha, wszystko zależy od poświęcenia”. Więc jakiem
prawem — woła autor — śmiał on zwoływać pod sztandar swój oficerów i młodzież
rosyjską, iść ma Moskwę i krwią zalać Rosję[3]. Jakim prawem —
połóżmy tu punkt nad i — śmiał on myśleć o jakimś honorze Rosji, o ratowaniu
honoru tego. Uczucie honoru jest najpiękniejszym wykwitem cywilizacji
zachodniej; honor, powiedział A. de Vigny, jest tym
dla mężczyzny, czym wstydliwość dla niewiasty. Ale to, co jest czcigodne i
piękne dla Europejczyków, jest śmieszne, głupie i niemal podłe w oczach
Wasilewskiego i, niestety, wielu Rosjan.
Krótko mówiąc, Wasilewski żądał od Dienikina, aby
poddał się zgrai szubrawców, najczęściej pochodzenia nierosyjskiego, którzy
opanowali Rosję, okrutnie się nad nią pastwili i niszczyli ją moralnie i
materialnie. Może Wasilewski tak pisał w interesie swoim, chcąc się wkraść w
łaskę wszechwładnym katom Rosji? Nie wiem, ale rzecz swoją wydał w Berlinie i
nie słyszałem, aby go do pisarzy bolszewickich zaliczano.
St. Grabski podkreśla organiczną niezdolność Rosjan do zespolenia się z
cywilizacją zachodnią: „On się odruchowo przeciwko niej buntuje, nienawidzi i
nawet nią gardzi”[4]. Czytając myślę, co na to
powiedziałby Spasowicz. Co do mnie, uznając trafność rozmaitych spostrzeżeń St.
Grabskiego, dodać muszę, że w żaden sposób nie potrafię pogodzić z niemi moich
wrażeń osobistych. Może dlatego, że Rosję znam mało i że patrzałem tylko na
duchowe szczyty myśli rosyjskiej. Ale wielu z najznakomitszych jej
przedstawicieli znałem z bliska, i z niektórymi łączył mię stosunek serdeczny.
Byli to ludzie organicznie związani z kulturą zachodnią, umysły silne i
wzniosłe, charaktery niepospolicie prawe w życiu prywatnym i w życiu publicznym.
Niech czytelnik przejrzy np. korespondencję moją z księciem Grzegorzem
Trubieckim[5].
Jedno zastrzeżenie zrobić tu muszę, w rozmowach z owymi najszlachetniejszymi
Rosjanami lepiej było kwestii polskiej nie poruszać. Politykę rusyfikacyjną
bezwzględnie potępiali; dla Królestwa Kongresowego chcieli autonomii szerokiej,
państwowej; gdy w r. 1917 prowizoryczny rząd rewolucyjny ogłosił przez usta
ministra spraw zagr. Milukowa prawo Polski do
niepodległości, przyjęli to jako rzecz należną Polsce; zgodnie z tym w roku
następnym powitali z uznaniem Polskę niepodległą i wskrzeszoną. Ale odrzucali
wszelkie „uroszczenia” polskie w kierunku przedrozbiorowych granic wschodnich.
Wśród znakomitości rosyjskich uczucie szczególnej czci budził we mnie Borys Cziczerin. Nie tylko w Rosji, lecz i poza Rosją nie
spotkałem w długiem życiu moim człowieka równego jemu rozległością widnokręgu
ducha, potęgą myśli, ogromem i wszechstronnością wiedzy, szerokim syntetycznym
ujmowaniem kwestii każdej, serce zaś miał gorące i szlachetne, sumienie
zasadniczo niezdolne do jakiegokolwiek kompromisu ze złem, odwagę zdumiewającą
w wygłaszaniu poglądów, które oburzały zarówno sfery rządzące, jak i
rewolucyjnie nastrojoną opinię publiczną. Już w r. 1899, gdy myśl o Polsce
niepodległej jeszcze w żadnym mózgu rosyjskim nie zaświtała, Cziczerin dał jej wyraz jasny i stanowczy[6]. Kwestię polską
rozumiał lepiej, głębiej i, dodałbym, uczciwiej niż wielu polityków polskich
ówczesnych, którzy zniszczenie Austrii uważali za rzecz szczególnie dla nas
pożądaną: „Istnienie Austrii” — pisał — „jest dla Polaków koniecznością, bo
gdyby Austria się rozpadła, pomyślcie, co byśmy im w zamian dali...” „Żądać od
Polaków, aby nas miłowali, to samo, co żądać od syna, aby umiłował mordercę
swego ojca”. „A zatem tylko grozą można utrzymać Polaków w posłuszeństwie, aby
zaś tego dokonać, trzeba spodlić ich dusze i tym samem siebie upodlić”. Więc
jedno tylko jest rozwiązanie kwestii polskiej: „przywrócić Polakom ich
ojczyznę”.
Ale tylko w granicach ściśle etnograficznych. W
jednej z rozmów moich z Cziczerinem starałem się
wyjaśnić, czym jest Wilno dla nas, jak głębokie jest przywiązanie nasze do
Wilna. Słuchał z uwagą. „A czy nie jesteśmy” — powiedział — „równie głęboko
przywiązani do cudownych marzeń naszej górnolotnej młodości, czy nie płaczemy
wraz z Schillerem, że
Die Ideale sind zerronnen
Die einst das trunkne Herz gestellt
Ale szaleńcem byłby człowiek, który do wieku
dojrzałego doszedłszy, zapragnąłby wskrzesić to, co oddane już zostało der rauchen Wirklichkeit zum Raube, oddane i na zawsze
pogrzebane”.
I oto w r. 1919 owa drażliwa dla obu stron kwestia wschodnich granic
Polski stanęła w całej rozciągłości swojej przed Rosją i przed Polską.
Utarło się już twierdzenie, że naród rosyjski nie
wytrzymał tej wielkiej próby, jaką nań nałożyły pierwsze miesiące rewolucji i
że poddał się bolszewikom prawie bez walki. Twierdzenie przesadne, któremu
przeczy rzeczywistość. Wraz z chwilą, gdy obydwie stolice wpadły w ręce
bolszewików, wszędzie, we wszystkich częściach imperium wybuchnął z siłą
żywiołową t. zw. biały ruch. Na południu dowództwo nad białą armią czy armiami
objął gen. Dienikin, na dalekiej północy, w
Archangielsku, gen. Miller, na północnym zachodzie gen. Judienicz,
na wschodzie i w Syberii — admirał Kołczak. Ale dla powodzenia sprawy na
wewnątrz oraz dla prestiżu zewnętrznego w celu przekonania państw Ententy, że
nie luźne jakieś oddziały w armii i nie te lub owe grupy polityczne, lecz Rosja
cała postanowiła zrzucić jarzmo bolszewickie, musiały wszystkie
kontrrewolucyjne siły działać w porozumieniu i czyjąś najwyższą władzę uznać.
Władzę tę 18 XI 1918 r. wręczyła Rada Ministrów w Omsku prowizorycznie (wriemienno) adm. Kołczakowi z tytułem Najwyższego
Naczelnika (Wierchownyj Prawitiel).
Uznał go gen. Dienikin i wraz z nim inni generałowie.
„Ruch biały” — pisze gen. Sacharow[7] — „był dowodem żywym i potężnym, że
uczucie honoru nie zgasło w narodzie i choć walki, które armie białe staczały,
zakończone zostały klęską, ocaliły one honor Rosji”. Ruch jednak biały z góry
skazany był na niepowodzenie. Przede wszystkim armie, pomimo dostarczanej
pomocy z zagranicy, były słabo zaopatrzone pod względem amunicji, ciepłej
odzieży i żywności. Ale najgorsze to, że w narodzie, w społeczeństwie nie było
owej wspaniałej solidarności, która cechowała Wandeę w jej walce z rewolucją
francuską, z terrorem Konwentu. Tam wszyscy — panowie, szlachta, chłopi — szli ożywieni
jedną myślą, jedną wolą: obrony religii i ratowania króla, w rosyjskim zaś
ruchu kontrbolszewickim sprzęgły się przeciw
bolszewizmowi żywioły nie dość że obce sobie, lecz wzajemnie się wykluczające i
nienawidzące; z jednej strony monarchiści i nacjonaliści, ci, których w mowie
potocznej „czarną sotnią” nazywano, z drugiej — socjaliści rozmaitych odcieni z
ogromną przewagą „socjalistów rewolucyjnych”, tzw. eserów.
Między eserami a Rosją carską leżała przepaść nie do
przebycia, natomiast od bolszewizmu oddzielał ich wąziutki strumyk. Idąc z
białymi, drżeli na myśl, że biali odnieść mogą zwycięstwo stanowcze,
druzgoczące, więc po cichu przeszkadzali, zdradzali, kopali pod nimi doły, nie
domyślając się, że sami pierwsi do dołów tych przez tryumfujących bolszewików
wrzuceni będą. Rzadki, może jedyny w rodzaju swoim przykład zacietrzewionego
sekciarstwa i idiotycznej w zaślepieniu swoim złośliwości.
Armie białe zwyciężały nieraz świetnie, lecz owoce
zwycięstw nie były trwałe. Długo, bo aż do lutego 1920 roku utrzymał się gen.
Miller w Archangielsku. Gen. Judienicz był bliski
zdobycia Petersburga, ale nie poparty przez flotę angielską został rozbity na
głowę 21.X 1919 r. W tymże czasie nastąpił koniec powodzeń adm. Kołczaka. W
listopadzie Omsk, gdzie była siedziba jego rządu, był już w ręku bolszewików.
15 stycznia adm. Kołczak został zdradziecko wydany rewolucyjnemu rządowi w
Irkucku przez Czechów, którym naczelny wódz oddziałów alianckich w Syberii,
gen. Janin, polecił opiekę nad nim. Sam przedtem jeszcze, umywszy sobie ręce
jak Piłat, opuścił Irkuck. Czesi zaś usprawiedliwiali siebie tym, że działali
za wiedzą i zgodą Janina[8], Kołczaka i prezesa Rady jego
ministrów Popielajewa uwięziono, oddano pod sąd i
przed końcem sądu, na wiadomość, że białe oddziały zbliżają się do Irkucka, obu
rozstrzelano w dn. 7 lutego.
Ostatnie dni 1919 roku były także dniami kryzysu dla południa Rosji, gdzie
dowodził gen. Dienikin. Jeden z najwybitniejszych i
najczcigodniejszych socjalistów rosyjskich z grupy tzw. socjalistów narodowych,
który to ponad towarzyszy swoich wszelkich odcieni się wzbijał, że umiał
wyzwalać się ze wszelkich zacietrzewień partyjnych, gdy o dobro ojczyzny
chodziło, Mikołaj: Czajkowski, zastanawiając się nad sytuacją Rosji, dochodził
do wniosku, że Kołczak i Dienikintem zbłądzili, że
dążąc do wskrzeszenia Rosji według wzoru tego, czym była przed wojną, chcieli
celu dopiąć wyłącznie siłami Wielkorusów i Kozaków, gdy należało wciągnąć
wszystkie inne narodowości imperium rosyjskiego, które i razem wzięte stanowiły
około 70–ciu milionów głów.
Pierwsze miejsce należało się Polsce, przymierze z Polską było
koniecznością. Konieczność tę rozumieli w Rosji wszyscy, rozumiało ją wielu
Polaków. Sądzę jednak na podstawie osobistych wspomnień i wrażeń, że nierównie
więcej było takich, którym się zdawało, że im gorzej w Rosji, tym lepiej dla
nas. Z twierdzeniem tym spotykałem się wciąż w rozmowach, w prasie i zwalczałem
je, jak mogłem; oburzało mię etycznie, bo jakże można obojętnie myśleć o
milionach torturowanych i mordowanych istot ludzkich, jak można cieszyć się z
cudzego straszliwego nieszczęścia nawet w razie, gdyby ów nieszczęśliwiec był
moim wrogiem. Ale owo twierdzenie było także w krzyczącej sprzeczności ze
zdrowym rozsądkiem. Rosja rozkłada się w oczach naszych i gnije. Daj Boże, aby
z tej śmiertelnej choroby zdołała się wydostać — ale zanim to by nastąpić
mogło, zarazki bolszewickiej zgnilizny zaraziły już Europę, wżarły się w nasz
organizm i gnić zaczyna Polska. Dość spojrzeć na rosnącą, jak grzyby po
deszczu, filosowiecką prasę. A zatem, im gorzej w
Rosji, tym gorzej dla nas. To co od początku przewidywałem, stało się
rzeczywistością. Ci, co wczoraj twierdzili, że w Rosji jest źle, i że to jest wielkim
dla nas plusem, dziś tego nie twierdzą, bo sami na Rosję sowieckimi oczami
patrzą. Tam wszystko dzieje się najlepiej, olbrzymie osiągnięcia we wszystkich
dziedzinach. A zatem idźmy za ich przykładem!
Ale wracam do rzeczy. 5 grudnia 1919 r. były carski wiceminister spraw
zagranicznych; Nieratow telegrafował z.
Jekaterynodaru do Omska, że „czynnikiem decydującym w walce z bolszewikami
byłoby wciągnięcie Polski do czynnej zbrojnej interwencji”. „Ale” — dodawał w
telegramie do swego byłego zwierzchnika Sazonowa w
Paryżu – „dotychczas nie ma możliwości wprowadzenia polsko–rosyjskich układów
na grunt praktyczny wobec tego, że Polacy chcą wykorzystać ciężką sytuację
Rosji, aby zachować zdobycze, których już dokonali; Państwa Ententy powinny by
tu dopomóc”[9].
Równocześnie bawiący w Warszawie gen. Szczerbaczew
zawiadamiał, że kierownicy polityki polskiej byliby gotowi do zawarcia
konwencji wojskowej, ale nie zadowolą się nigdy samymi tylko etnograficznymi
granicami.
„Słowem” – pisze Mielgunow
— „wszystkie próby porozumienia rozbijały się od pierwszej chwili o nie dającą
się usunąć przeszkodę, tkwiącą w psychologicznych warunkach owej chwili”, Ale
nie owej tylko chwili. Ta sama przeszkoda psychologiczna istniała przedtem,
istnieje dziś, istnieć będzie w przyszłości.
Jest to kwestia ziem litewskich i ruskich. Tu, jak wyżej powiedziano, nie mogło
być mowy o porozumieniu nawet z najżyczliwiej dla nas usposobionymi Rosjanami.
4 grudnia 1919 r., gdy już nadziei uratowania Syberii nie było, adm. Kołczak
formułował w energicznych wyrazach myśl swoją o kwestii polsko–rosyjskiej i w
ogóle o stosunku Rosji do mniejszości narodowych: „Mój pogląd na sprawę
terytorialnych kompensat i uroszczeń politycznych ze strony tych nowych tworów
państwowych, które w granicach i kosztem Rosji powstały, zostaje niezmienny.
Mogę tymczasowo wejść w porozumienie z rządami owych państw, biorąc pod uwagę
fakt, że istnieją, mogę przyjąć na nasz rachunek ich wydatki na udzieloną nami
pomoc, mogę dopuścić ich uprzywilejowanie ekonomiczne, ale ani ja, ani gen. Dienikin, ani żaden rosyjski, narodowy rząd nie ma prawa
decydować już teraz, ze szkodą terytorium rosyjskiego, o przyszłych granicach
formacji o charakterze państwowym, które na kresach naszych powstały, i o
naszych przyszłych z formacjami tymi stosunkach”.
Jak charakterystyczną jest stylizacja dokumentu tego! Już wówczas Mikołaj
Czajkowski robił uwagę, że nie uchodziło w stosunkach dyplomatycznych traktować
Polskę jako formację państwową, która kosztem Rosji, więc jakoby z kradzieży,
powstała, i teren samem stawiać Polskę na równi z Łotwą, która nigdy
niepodległą nie była, gdy Polska miała za sobą dziewięć stuleci niepodległego
bytu i nieraz znacznej potęgi państwowej.
Nad możliwością wspólnej akcji z Dienikinem zastanawiał się Piłsudski, Dlaczego dopuścił
jego klęskę?
W grudniu 1925 r., czy też na początku roku następnego Marszałek, bawiąc w
Wilnie, był łaskaw zaszczycić mnie długą wizytą, — i o to go wówczas zapytałem.
Niestety, odpowiedzi jego żywej, barwnej, pełnej humoru nie zapisałem
bezpośrednio po jego odejściu i „to, co tu podaję, nie jest dosłownym
powtórzeniem słów jego, lecz z treścią ich jest ściśle zgodne. „We wrześniu
1919 r.” — opowiadał — „wysłałem do Dienikina gen.
Karnickiego, który przedtem w armii rosyjskiej służył, więc ten łatwiej mógł
się z nim porozumieć. Przyjęto go w Taganrogu, gdzie w owym czasie Dienikin przebywał, uroczyście i serdecznie, jako starego
towarzysza broni. Dienikin wydał bankiet na jego
cześć i na tym skończyło się wszystko. Wprawdzie obaj generałowie prowadzili
potem ze sobą długie, poufne rozmowy, Dienikin
zapewniał, że się cieszy z powodzeń oręża polskiego, zachęcał do pochodu
naprzód ku Dnieprowi; on od południa, Polacy od zachodu mogliby wziąć
bolszewików we dwa ognie i ich zmiażdżyć. Ale wszystko to, t. j. wojnę z
bolszewikami, Polacy prowadzić mieli w charakterze sprzymierzeńców
dopomagających Rosji do odebrania nieprzyjacielowi zagarniętych przez niego
ziem i przywrócenia ich prawowitej rosyjskiej władzy; wypadało stąd, że na
murach zdobytego przez wojska polskie Wilna powiewać miał obok polskiego także
sztandar rosyjski, jako symbol przynależności państwowej Wilna. A zatem” — kończył
marszałek — „miałem iść rękę w rękę z tymi, którzy uważali Wilno za ruski gród,
do którego my prawa żadnego nie mamy”.
Czy bolszewizm nie był jednak wrogiem równie zaciekłym, jak carat, a daleko
groźniejszym? Śmiem być zdania, że Marszałek nie doceniał niebezpieczeństwa
bolszewickiego. Miało to swoje psychologiczne uzasadnienie. Trzeba tu bowiem
uwzględnić duchowy nastrój człowieka wielkiego a potężnego geniuszem woli
skupionej w jednym punkcie. Od lat młodocianych żył jednym marzeniem, jedną
myślą o Polsce niepodległej. Warunkiem sine qua non jej urzeczywistnienia było
zwalenie caratu. Tenże cel stawiała przed sobą rewolucja rosyjska — i nie
wchodząc z nią, w rozmaitych jej odmianach, w styczność bliższą, można było
uważać ją za siłę pożyteczną na drodze do Polski wyzwolonej. Dlatego to
przyszli legioniści nasi, którzy jeszcze przed wojną światową o powstaniu
zbrojnym myśleli, nie mieli w stosunku do rewolucjonistów rosyjskich,
przyszłych wodzów bolszewizmu, tej odrazy moralnej, jaką czuli ci, zresztą
nieliczni, którzy stojąc na gruncie prawa moralnego, nie dopuszczali, aby idąc
do celu wielkiego, było wolno „przypadków idąc torem, w bagna zejść szatana”.
O pobycie gen. Karnickiego w Taganrogu opowiada gen. Dienikin
w V tomie swego dzieła[10]. Na bankiecie wygłosił mowę, którą
zakończył toastem ku czci wolnej Polski, wyrażając życzenie, aby obydwa państwa
szły odtąd wspólnymi drogami, świadome tożsamości interesów państwowych obu
stron oraz konieczności walki ze wspólnym wrogiem. ,, Nie mogłem przeczuć” —
dodaje.— ,,że tak żałować będę słów własnych”. — Karnicki odpowiedział krótko i
sucho, a pyszałkowaty jego adiutant zapytywał sąsiada swego u stołu barona Nolkena, dlaczego to gen. Dienikin
tak radośnie wita Polaków jako sprzymierzeńców: „My nimi nie jesteśmy:
bolszewików nie obawiamy się: armii tak potężnej, jak nasza, nie ma teraz
nigdzie w Europie. Doszliśmy już do granic naszych historycznych, dalej iść nie
potrzebujemy. Gdybyśmy zaś dopomóc wam mieli, to chcemy z góry wiedzieć, jaką
rekompensatę za przelaną krew otrzymamy”.
O tej i następnych podobnych rozmowach oficjalnie powiadomiono gen. Karnickiego
i ten nie chcąc gniewać Dnienikina, odesłał owego
adiutanta do Warszawy.
Ale im dalej, opowiada Dienikin, tym gruntowniej
przekonywał się, że nie Karnicki, lecz jego adiutant wyrażał poglądy panujące u
góry. Do Naczelnika Państwa naszego czuł żal, postępowanie jego uważał za
nieszczere, nie cofnął się nawet przed zarzutem nieuczciwości[11]. Dlaczego? Oto
niedługo potem nastąpiło wskazywanie działań wojennych na polsko–bolszewickim
froncie. Zaniepokojonemu tym Dienikinowi Karnicki
oświadczyli że zawieszenie broni zostało zawarte z powodów strategicznych i
tylko na trzy tygodnie. Minęły jednak trzy tygodnie; potem znów trzy— i więcej,
a wojska polskie nie ruszały się z miejsc swoich. „W chwili walk
najzacieklejszych, które decydować miały o losach kontrrewolucji” — stwierdza
oficjalny sowiecki historyk[12] – „prawe skrzydło polskiego frontu
na Wołyniu pozostawało biernym walk owych widzem” 26 listopada Dienikin wystosował list do Piłsudskiego, zaklinający go,
aby pomocy nie odmawiał. Dzięki bezczynności polskiej bolszewicy, widocznie
pewni, że trwać ona będzie nadal, przerzucili na front południowy 43.000
żołnierzy. „Klęska zaś południa Rosji” — kończył Dienikin
— „postawi Polskę twarzą w twarz wobec potęgi, która nieszczęściem będzie dla
kultury polskiej i zagrozi istnieniu państwa polskiego”. Odpowiedzi Dienikin nie otrzymał, a wojska nasze stały wciąż
bezczynnie, więc wysnuwał stąd wniosek, że między Polską a bolszewikami stanął
tajny układ. Przypuszczenie to potwierdzała wiadomość, że w tymże czasie bawił
w Warszawie jako wysłaniec bolszewików komunista polski Julian Marchlewski.
Marchlewski zmarł w r. 1926 i w nekrologu po nim w moskiewskiej „Prawdzie”
Radek kreślił następujące słowa: „W jesieni 1919 r., gdy artmia
Dienikina zbliżała się do Moskwy, od zachodu zaś szli
Polacy gdy Moskwę miano z tego powodu już ewakuować, uratował bolszewików
Julian Marchlewski, który się udał do głównej kwatery polskiej i tam przekonał
starego swego przyjaciela Piłsudskiego o konieczności wstrzymania wojsk polskich
i umożliwienia bolszewikom walnej rozprawy z armią Dienikina[13].
Twierdzenie bezczelne. Piłsudski i Marchlewski mogli się znać od dawna, ale
„starymi przyjaciółmi” z pewnością nie byli. Bo cóż mogło łączyć człowieka, dla
którego Ojczyzna była wszystkim i wszystkie siły jej poświęcił, z komunistą,
który Polskę rozumiał nie inaczej niż jako filię rosyjskiej wszechsowieckiej
republiki. Natomiast Marchlewski mógł zręcznie podsuwać myśl, że Sowiety
gwałtownie chcą pokoju z Polską i że w układach będą ustępliwsi niż biali,
Piłsudskiego zaś zraziła tępa nieustępliwość Dienikina,
który sam w pamiętnikach swoich wyznaje, że starał się przekonać Karnickiego,
iż dopóki wojna trwa, Polska i Rosja powinny uznawać tymczasową linię graniczną,
zatwierdzoną przez Najwyższą Radę w Wersalu a odpowiadającą mniej więcej dawnym
wschodnim granicom Królestwa Kongresowego. A zatem — twierdził — na obszarach
ofensywy polskiej na wschodzie od owej linii należy wprowadzić administrację
rosyjską, która by jednak przez cały czas trwania operacji wojskowych podlegała
naczelnemu dowództwu polskiemu.
Innymi słowy, Piłsudski, który z Wileńszczyzny był rodem i do Wilna przywiązany
był duszą całą i nic droższego nad Wilno nie miał na całym świecie, miał teraz,
po osiągnięciu celu marzeń swoich i wyzwoleniu Wilna spod władzy rosyjskiej,
osadzić w Wilnie gubernatora Rosjanina! Jaki brak elementarnego zmysłu
psychologicznego! Trudno o przykład jaskrawszy tak charakterystycznej u wielu
Rosjan nieumiejętności wniknięcia w duszę innego narodu. Nie rzucam jednak
kamieniem na Dienikina, skoro jeden z
najwybitniejszych i najbystrzejszych umysłów politycznych w Rosji Sazonow, który w przeciwieństwie do kolegów swoich,
ministrów i doradców Korony, uważał Królestwo Polskie za kulę u nóg Rosji i w
interesie Rosji wszystkimi siłami, choć daremnie, starał się, aby niezależna od
Rosji niepodległa Polska uznaną została za jeden z celów wojny, tak samo jak Dienikin patrzał na przywiązanie Polaka do Wilna, widząc w
tym tylko objaw „megalomanii, tej starej, odziedziczonej po przodkach choroby”[14].
Czy było to dowodem patriotyzmu? Chyba nie. Prawdziwy patriotyzm umie uszanować
uczucie patriotyczne przeciwnika. Opowiadano mi o rosyjskim generale Mawrosie, który swoje stare lata spędził w Wilnie i dobrze
się zapisał u Polaków ludzkością swoją w r. 1863, że za młodu brał udział w
wyprawie na Węgry w r. 1849 jako komendant szwadronu huzarów i że na polach
walki nauczył się cenić tych; przeciw którym walczył. Był świadkiem kapitulacji
w Vilagos, patrzał na rozpacz oficerów węgierskich
łamiących szable swoje — i sympatię dla rycerskiego narodu zachował aż do końca
życia. Lubił wracać pamięcią w minione lata i ze wzruszeniem, ze łzami nawet —
słyszałem to z ust córki jego — opowiadał o tragicznym końcu powstania
węgierskiego.
W oczach Dienikina i wielu innych patriotyzm polski
był jeśli nie bandytyzmem, to psychopatyczną megalomanią, zdobycie Wilna nie w
celu oddania go prawdziwej władzy rosyjskiej grabieżą cudzej własności. Nie był
gen. Dienikin w stanie wejść w istotę stosunku Polaka
— zwłaszcza Polaka Wilnianina — do Wilna, zrozumieć potęgę wielkiej 5–wiekowej
tradycji, którą uszanował car Aleksander I, wznawiając Uniwersytet Wileński i
biorąc w opiekę sprawę polonizacji, jak złośliwie twierdzili Rosjanie, owego
kraju. Przyszła potem reakcja z Nowosilcowem, potem powstanie 1830 roku, potem
próby przygotowań do powstań, wreszcie rok 1863 z Murawiewem.
Każdy kamień w Wilnie mógłby coś opowiedzieć o walkach i męczeństwach tych, „co
w obronie polskiego Wilna stawali, każda niemal rodzina mogłaby się pochlubić,
że miała bohaterów, bojowników, którzy na szubienicach, na katordze, na
wygnaniu złożyli ojczyźnie w ofierze najlepsze, co jej dać mogli”. Rosjanin z
inteligencją i sercem, rzetelnie miłujący ojczyznę swoją, umiałby wyczuć
głęboki nierozerwalny związek Polaka z Wilnem, z jego przeszłością, z okresami
chwały za Jagiellonów i Batorego i okresami cierpień pod jarzmem rosyjskim i
pozostając na stanowisku nieustępliwości swojej, zdołałby przemówić tonem, któryby umożliwił nie mówię że zgodę, ale jakie takie,
choćby chwilowe tylko porozumienie.
Baron Mikołaj Wrangel, ojciec generała, ostatniego wodza ostatniej armii
białej, dał we „Wspomnieniach” swoich ponury, lecz żywy, a pisany piórem
człowieka uczciwego obraz Rosji, zwłaszcza za Aleksandra III i Mikołaja II.
Opis fanaberii niejakiego P. A. Zielenego,
gubernatora Odessy, jednego z tych, których Aleksander III szczególnie cenił,
zakończył następującymi słowy: „Wystarcza; innych przykładów przytaczać nie
będę, bo nie chcę, aby wspomnienia moje, zamiast być tylko wspomnieniami,
przeistoczyły się w ogród zoologiczny, w którym by zabrakło lwów i orłów” [15].
Dlaczego ich zabrakło? Bo Rosja znała tylko patriotyzm państwowy, który
zastąpił miłość ojczyzny. Patriotą państwowym był Dienikin.
Państwo zaś to car i ci, co w jego imieniu rządzą, gdzie nie ma cara, to
dyktator, albo grupa czy klika mająca w danej chwili całą władzę w ręku.
Ojczyzna obejmuje wszystkich. Państwo zaś nie pyta o to, czy poddani jego
ojczyznę miłują; państwu, pisze Wrangel, chodzi tylko o błagonadiożnych,
czyli takich, co własnej myśli, woli i sumienia się wyrzekli, a ślepo spełniają
rozkazy naczalstwa każdego, jakie się zdarzy.
Sytuacja Dienikina stawała się coraz gorsza. Że zaś
Piłsudski miał się skarżyć, według krążących w kołach emigracji rosyjskiej
pogłosek, iż nie ma w Rosji z kim gadać, bo i Dienikin
i Kołczak są to reakcjoniści i imperialiści, więc z ramienia zatwierdzonej
przez adm. Kołczaka delegacji rosyjskiej przy konferencji pokojowej w Wersalu
udało się do Warszawy dwóch jej członków: socjalista, wspomniany wyżej Mikołaj
Czajkowski i głośny ze swej działalności terrorystycznej Borys Sawinkow. Włożono na nich zadanie przygotowania gruntu do
załagodzenia kwestii spornych w celu wznowienia układów między demokracją
rosyjską a rządem polskim. Obaj mieli audiencję (jedną czy kilka)[16]
u Naczelnika Państwa między 16 a 20 stycznia 1920 r. Przebieg rozmowy zapisał
Czajkowski w pamiętniku swoim, ale nie dość czytelnie i przeważną część
ołówkiem. Mielgunow starał się zrekonstruować tekst,
nie ręcząc jednak za dokładność bezwzględną.
„Miałbym prawo” — zaczął Naczelnik Państwa — „mieć Rosję w nienawiści,
przeszłość zostawiła głębokie ślady w mej duszy, mógłbym przeto spokojnie
patrzeć na proces, jej gnicia. Ale nie pozwala mi na to uczucie ludzkości i
chciałbym wam dopomóc, lecz pod warunkiem, że i wy mnie dopomożecie wpływem
waszym na socjalistów polskich i na narodowców; wiem, że socjaliści nasi zawsze
byli bliscy waszym eserom”. — „To się da zrobić” —
odpowiedział Sawinkow..— „A ja się obawiam” —
Czajkowski na to— „że nie; próby podobne zawsze zawodziły.,.” Piłsudski
ogromnie przewyższał swoich towarzyszy partyjnych rozmachem myśli i szerokością
widnokręgu; dzięki temu w stosunku do Rosji umiał się wznieść ponad ślepą
nienawiść. Ale czy byli do tego zdolni jego towarzysze? Dlatego mógł uważać za
pożądane, aby socjalista z taką powagą moralną, jak Czajkowski, i terrorysta o
sławie wszecheuropejskiej jak Sawinkow, wyjaśnili
naszym P. P. S–om, iż rzekoma reakcyjność generałów rosyjskich nie jest tak
straszną, jak się wydaje. –.'i– ,'''„.
Ale co mieli Czajkowski i Sawinkow do powiedzenia
narodowcom? Tych stosunek do Rosji — zwłaszcza do Zjazdu Praskiego w r. 1908 —
był ultraugodowy; wówczas Austrii i Prusom
przeciwstawiali Rosję carską; po jej upadku byli zawsze gotowi do układów
przyjacielskich z Rosją sowiecką. Widocznie tego ich grawitowania ku Sowietom
obawiał się Naczelnik Państwa, bo jeżeli sam miał jakiekolwiek przedtem
złudzenia, to i tę rzeczywistość szybko rozwiewała.
Potem na zarzut Sawinkowa, że nie można
równocześnie pomagać Rosji i podtrzymywać Petlurę, Naczelnik Państwa
oświadczył, że nie widzi w tym sprzeczności, obydwie bowiem strony idą przeciw
bolszewikom. „Mamy dwa plany” — ciągnął dalej Piłsudski–— „wielki i mały;
pierwszy to przymierze wszystkich narodowości w państwie rosyjskim przeciw bolszewikom,
poczerń, t. j. po rozbiciu wspólnego wroga nastąpiłby gdzieś w Rosji kongres
narodowości, na którym każda mogłaby swobodnie o sobie stanowić”. Nie mogło to
być, oczywiście ponętne dla Rosjan, jako równoznaczne z jej rozpadnięciem się.
Ale Naczelnik Państwa miał tu na myśli ustrój federacyjny. Potwierdzają to
następne jego słowa, że „potrzebne są nowe metody, na stare zaś połóżmy krzyż”;
więc zgodnie z tym zapewniał, że się starać będzie pociągnąć narodowości do
planu swego, ażeby nie uważały niezależności absolutnej za cel, od którego
odstąpić nie wolno. Jeśli słowa te były wyrzeczone tak, jak je Czajkowski
podał, a Mielgunow wyczytał, to kogo, jakich
mianowicie narodowości dotyczyły? Czy Ukrainy także? Czyżby Piłsudski wolał
Ukrainę sfederowaną z Rosją, niż niezależną? Stawiamy znak zapytania.
Drugi plan w razie niedojścia pierwszego do skutku, plan mniejszy, dotyczył
tylko Polski i Rosji. Podstawą byłby plebiscyt na Litwie i Białej Rusi”[17].
„I tradycja i sentyment” — twierdził Naczelnik Państwa — „muszą tu zamilknąć,
inaczej nie dojdziemy do porozumienia; nie żądam przeto granic historycznych z
r. 1772, ale nie poprzestanę na etnograficznych. Granice muszą być takie, aby
pomiędzy obu państwami mógł się ustalić pokój trwały. W każdym razie,
pertraktować mogę tylko z Rosją demokratyczną i demokratycznym rządem”. Myśl
Piłsudskiego, zaznacza Czajkowski w notatniku, jasną nie była, wyraźne jednak
było to, że, zrażony do Dienikina, chciał mieć do
czynienia wyłącznie tylko z grupami lewicowymi.
Rozmowy z Piłsudskim podniosły na duchu i Czajkowskiego i Sawinkowa;
należało kuć żelazo, póki gorące. Sawinkow
natychmiast puścił się w podróż do Londynu, aby tam podtrzymać przyjaznego
Rosji białej Churchilla i przekonać chwiejnego, ulegającego wpływom City Lloyd
George'a. Czajkowski zaś udał się na południe, do Dienikina.
Przybył tam już na gotowe; kilka dni przedtem Dienikin
ogłosił był deklarację w duchu konstytucyjnym. Było to w związku z jego niepowodzeniami
i upadkiem wskutek tego jego autorytetu. Niepowodzenia przypisywał temu, że go
Polacy nie poparli. Na zachodzie bowiem, na linii Wołoczysk
– Koziatynarmja jego była w bezpośredniej styczności
z armią polską znad Zbrucza. Od północy szła 12 armia bolszewicka, rozproszone
oddziały Petlury nie wchodziły w rachubę. Gdyby więc Polacy dopomogli, to Dienikin po rozbiciu 12–ej armii sowieckiej mógłby rzucić
część sił swoich na wschód i odeprzeć nacierających tam bolszewików. Ale wojska
polskie stały bezczynnie. Wskutek tego Połtawa i Charków wpadły w ręce
bolszewickie; dalej zaś na wschód Kozacy Dońscy również zmuszeni byli się
cofnąć.
12 grudnia 1919 r. pod naciskiem owej 12–ej armii Dienikin musiał opuścić Kijów. Zakończył się cykl powodzeń
zaznaczonych świetnymi zwycięstwami, ożywiony nadzieją dotarcia do Moskwy. Kto
był winowajcą nieszczęścia? Kozłem ofiarnym robiono Dienikina
wraz z jego szefem sztabu Romanowskim. Z gwałtowną krytyką ich strategii i
polityki wystąpił gen. Wrangel. Pod przymusem okoliczności niechętnie zgodził
się Dienikin na ową deklarację konstytucyjną.
Po przybyciu Czajkowskiego w rozmowie z nim Dienikin
dał upust uczuciom swoim, nie wierzył w demokrację i w demokratyczny rząd, ho
„nie ma ludzi”... „jedynym wyjściem byłaby dyktatura narodowa, miałem ją w
ręku, ale ręka ta nie była dość twarda; gdyby się znalazł człowiek silniejszy
ode mnie, na pewno wyprowadziłby Rosję na dobrą drogę”[18]. —
„Decentralizacja władzy spowoduje” — czytamy w pamiętnikach Dienikina[19]
— „wielkie trudności tak w walce, jak później w odbudowywaniu Rosji. Ale czy
warto tych przyszłych trudności się obawiać, gdy ginie teraźniejszość i trzeba
ją w jakikolwiek sposób ratować, choćby kosztem największych ofiar”.
W podobnym niewątpliwie duchu wyrażał się Dienikin
przed Czajkowskim; i można było stąd wnioskować, że nieco zmiękł w poglądzie na
Polskę. O to zaś przede wszystkim Czajkowskiemu chodziło, w tym celu przybył.
Pośrednio mogły też wpłynąć na Dienikina wiadomości o
pobycie posła do parlamentu angielskiego Mac Kindera, który miesiąc przedtem, w
grudniu 1919 r., bawił w Noworosyjsku, ówczesnej
siedzibie rządu dienikinowskiego i tam z polecenia
swego rządu badał sytuację i naglił do uznania wszystkich państw i rządów,
które powstały w obrębie dawnej Rosji, stawiając to za warunek pomocy
materialnej i politycznej ze strony Anglii. Zgodzono się na to i zgodził się Dienikin, ale w tekście powziętych uchwał dodał do ustępu o
Polsce, że „kwestia wschodnich granic polskich rozwiązaną będzie w układzie obu
rządów — rosyjskiego i polskiego — na podstawach etnograficznych”[20].
— Więc zawsze etnografia, innych podstaw Dienikin nie
uznawał. Ten sposób stawiania kwestii polskiej nie zyskał aprobaty Mac Kindera;
zażądał on ponownego rozpatrzenia całej rzeczy i odjechał.
Upór doradcą dobrym nie jest. Musiał to w końcu zrozumieć Dienikin.
Wysłuchawszy Czajkowskiego, uznał, że układy z Polską należy prowadzić nadal,
tylko był sceptykiem, nie wierzył, aby mogły mieć pożądany skutek, nie wierzył
w dobrą wolę Piłsudskiego.
A jednak ta dobra wola była, Coraz bowiem wyraźniej rzucała się do oczu obłuda
polityki sowieckiej i jej demoralizujące na nas działanie. Zręczna propozycja
natychmiastowego zawarcia pokoju uczyniona w grudniu 1919 r. przez Jerzego Cziczerina, komisarza spraw zagranicznych, „wywarła poważne
wrażenie i w kraju i na froncie”[21]. 28 stycznia 1920 r. rząd sowiecki
oświadczał w nocie do naszego rządu, że „nie ma takiej kwestii terytorialnej,
czy ekonomicznej, czy jakiejkolwiek innej, która by się nie dała rozstrzygnąć
pokojowo drogą układu i Wzajemnych ustępstw”. Minęło dni kilka i Sowiety
zwróciły się tym razem do całego narodu polskiego z proklamacją (2 lutego)
głoszącą, że „pokój z Polską jest szczerym i najgłębszym pragnieniem robotników
i chłopów, więc przestańmy wojować, ażeby obydwa narody rozpocząć mogły wojnę z
tym, co je rzeczywiście gniecie: z chłodem, głodem, tyfusem, bezrobociem”[22].
Rozpoczęły się dyskusje w Sejmie o celach wojny i o bezcelowości dalszego jej
trwania. „Wojsko” — pisze gen. Wł. Sikorski — „odczuło szybko zmianę w
nastrojach narodu, wojna z Rosją, stając się obcą dla narodu, stawała się przez
to samo obcą dla żołnierza”[23].
27 lutego przybył do Paryża wysłaniec Naczelnika Państwa Wędziagolski,
z listem do Sawinkowa[24]. Tenże
wysłaniec poufnie oświadcza delegacji rosyjskiej przy konferencji pokojowej w
osobach ks. Lwowa, Makłakowa i Sawinkowa,
że Naczelnik Państwa ma zaproponować bolszewikom pokój na warunkach następujących:
a) uznanie wschodnich granic Polski
b) uznanie niepodległości powstałych w obrębie byłego imperium
rosyjskiego nowych formacji państwowych i nie tylko Ukrainy, Łotwy, Estonii,
ale i rdzennie rosyjskich ziem (Don, Kubań, Terek),
c) zaprzestanie propagandy w państwach sąsiednich, ratyfikacja pokoju
na warunkach powyższych przez Konstytuantę, wybraną na podstawie głosowania
powszechnego.
Na warunki takie bolszewicy prawdopodobnie się nie
zgodzą, a w takim razie orężna z nimi walka nie da się uniknąć. Przewidując to,
Naczelnik Państwa Polskiego pragnąłby Wejść w porozumienie „z rosyjską armią
narodową” (t. j. z gen. Dienikinem) na podstawach
oznaczonych w rozmowach jego z Czajkowskim i Sawinkowem
w Warszawie.
Delegacja rosyjska w Paryżu składała się z 5 osób.
Oprócz trzech wymienionych należeli do niej nieobecny Czajkowski oraz Sazonow. Skład jej przeto był różnolity. Dwóch „kadetów”
(ks. Lwów i Makłakow), dwóch przedstawicieli Rosji
rewolucyjnej (Czajkowski i Sawinków) i b. carski
minister spraw zagranicznych Sazonow. Nie było więc
tam mowy o wspólnej pracy i działaniu, bo nie było wzajemnego zaufania, ale z
natury rzeczy na pierwsze miejsce, wysuwał się Sazonow,
jako doświadczony dyplomata, posiadający zaufanie Kołczaka i Dienikina. Pomimo to udział jego w delegacji szkodził jej
więcej niż pomagał. Demokratyczne rządy państw Ententy, które pełne były
uznania dla niego, gdy kierował polityką zagraniczną Mikołaja II, teraz słyszeć
o nim nie chciały; Clemenceau nie raczył go nawet, przyjąć.
Sawinkow, donosząc Czajkowskiemu w liście z dn. 1
marca o misji Wędziągolskiego, podawał, że wobec nie
tylko prawdopodobieństwa, lecz pewności wojny niezbędne było postawienie
Czajkowskiego na czele demokratycznego rządu zharmonizowanego z demokracjami Zachodu
oraz zastąpienie Sazonowa kimś innym, obecność bowiem
b. ministra carskiego w delegacji uniemożliwiała wszelkie rozmowy z Piłsudskim.
W końcu Sawinkow energicznie podkreślał konieczność
zawarcia z Polską układu zgodnego z warunkami raczej naszkicowanymi niż
określonymi przez Piłsudskiego: „W przeciwnym razie Polska wojować będzie o
własnych siłach, skutki zaś osamotnienia Polski zgubne będą dla niej, dla Rosji
i w przyszłości dla całej Europy”.
Ile czasu minęło, zanim list ten z zawartą w nim groźną a słuszną przepowiednią
doszedł do Czajkowskiego, nie wiemy; w każdym razie doszedł za późno, w chwili
gdy wszelkie plany przymierza z Polską utraciły znaczenie. Armia biała była już
zupełnie zdezorganizowana i zdemoralizowana; resztki w liczbie 35–40 tysięcy
cofały się na Krym. Gen. Dienikin, znużony do
ostateczności rozkładem u dołu, intrygami u góry, a obojętnością, sobkostwem i
tchórzostwem w społeczeństwie naokoło siebie, składał władzę w ręce gen.
Wrangla.
Przepowiednia Sawinkowa o zgubnych dla Polski, dla
Rosji, dla Europy następstwach wojny, którą by Polska prowadziła z bolszewikami
na własną rękę, spełniła się. Nie była jednak dowodem jakiejś szczególnej
bystrości Sawinkowa, to samo przepowiedział Dienikin, tylko w odwrotnym porządku, bo za punkt wyjścia
brał porażkę armii białej, która prowadziłaby za sobą groźne dla Polski
niebezpieczeństwo spotkania się oko w oko z rozszalałą w tryumfie swoim dziczą.
To samo widział każdy, kto bez powziętych z góry uprzedzeń patrzał na
rewolucję. „W razie klęski naszej” — pisałem w pierwszych miesiącach 1920 roku[25]
— ,,drzwi do Europy otworzyłyby się na oścież przed tryumfującym bolszewizmem,
zwycięstwo zaś nasze może być tylko chwilowym odparciem, chwilowym wypoczynkiem
w walce z potworem”. — Od początku, od chwili zdobycia niepodległości naszej,
grupy lewicowe lekceważyły niebezpieczeństwo bolszewickie, głosząc, że wrogiem
jest imperializm rosyjski, jak gdyby bolszewizm nie był bardziej jeszcze zachłanny
i imperialistyczny. Za przykładem lewicy szły grupy mieniące się narodowymi i
zdaje się, że ją prześcigały. Odpowiedzią na przewidywanie Sawinkowa
i Dienikina było najście bolszewików na Polskę w r.
1920. Zapędzili się aż do Warszawy i Polska stanęła nad skrajem przepaści;
zdawało się, że dni jej są policzone. Pamiętam ów pogodny, piękny poranek
sierpniowy w Krakowie, gdy wśród powszechnego przygnębienia, graniczącego z
beznadziejnością, przyszła radosna wiadomość o zwycięstwie gen. Żeligowskiego pod
Radzyminem. Więc nie wszystko stracone, zajaśniał potężny promień nadziei i
nadzieją tą szczęśliwi, wierzyliśmy, że Radzymin będzie punktem zwrotnym w
wojnie. Tak się też stało. I dziwiło mnie później, że tak uparcie, zwłaszcza w
sferach wojskowych, bagatelizowano znaczenie owej bitwy, przedstawiając ją jako
drobne, przypadkowe powodzenie na jakimś drobnym odcinku, do którego naczelne
dowództwo nie przywiązywało szczególnej wagi. A jednak owo „drobne powodzenie”
podniosło ducha wszędzie, w narodzie i w armii, i nastąpił przypływ energii,
zapowiadającej bliskie walne i ostateczne zwycięstwo, które do dziś dnia
nazywamy „cudem nad Wisłą”.
Chwalić się jednak z owoców zwycięstwa nie możemy. Mocą traktatu ryskiego
zwycięzcy oddali zwyciężonej, pobitej Rosji Sowieckiej, niby należny jej
haracz, rozległe obszary z milionową przeszło ludnością polską, które przed
najazdem były w ręku naszym i których synowie, zaczynając od magnatów, kończąc
na drobnej zaściankowej szlachcie, za sprawę polską walczyli. I to wszystko z
lekkim sercem, bez żalu, bez wyrzutu sumienia, nieomal z tryumfem. O zbrodni
ryskiej pisałem szczegółowo[26], ale najenergiczniej napiętnował ją
biskup miński ks. biskup Zygmunt Łoziński, o którym nie wątpię, że go historia
do bohaterów narodowych zaliczy. Nazwał on robotę ryskiej delegacji pokojowej
„zdradą stanu” i domagał się, aby jej członkowie zasiedli na ławie oskarżonych.
I odtąd wzmaga się dążenie do upodobnienia Polski zaprzyjaźnionemu mocarstwu
sowieckiemu. Wciąż się sypią dekrety zmierzające ku wywłaszczeniu i
materialnemu zniszczeniu ziemiaństwa na kresach państwa, pomimo iż ono
stanowiło zawsze i dotychczas jeszcze stanowi tam podstawę polskości. I gdyby
mnie zapytano, co było ideą przewodnią Polski wyzwolonej i niepodległej od
początku aż do dnia dzisiejszego, powiedziałbym, że zerwanie z całą tradycją
przeszłości i w tym celu zniszczenie szlachty przede wszystkim, potem
wszystkich innych warstw, których stan majątkowy przekraczał minimum
egzystencji.
Staje pytanie, czy Dienikin w razie dotarcia aż do
Moskwy, dzięki pomocy polskiej, miałby wnet potem, jak twierdzą niektórzy,
rzucić się na Polskę, aby jej odebrać „odwiecznie rosyjskie”, w mniemaniu
Rosjan, ziemie. Nie, tego by zrobić nie mógł, choćby nawet chciał, spadłyby na
niego sprawy dużo pilniejsze, nie cierpiące zwłoki. Bolszewicy, zdobywszy
Rosję, wymordowali inteligencję, całą zaś ludność zastraszyli, zgnębili
terrorem, czyniąc ją w ten sposób niezdolną do oporu. Dienikin
przeto, czy ktokolwiek inny na jego miejscu, miałby po nich pracę ogromną, nad
siły, zaczynając od wytępienia resztek czrezwyczajek
i rozpędzenia urzędów, kończąc na ponownym zorganizowaniu państwa. Gdzie zaś
miałby szukać ludzi, skoro warstwy inteligentne prawie zniknęły, resztki zaś
przypadkowo ocalałych ich niedobitków nie wystarczały do wytworzenia nowej
administracji. Wprawdzie mógł liczyć na tę wobec Polski prerogatywę, że państwa
Ententy zapominając wówczas o Polsce, obdarzyłyby Rosję całą życzliwością
swoją. Ale niewielką osiągnąłby stąd korzyść, znalazłby podporę tylko moralną,
o pomocy materialnej, tym bardziej militarnej, nie mogło być mowy.
***
Pod koniec stycznia 1920 r., więc w tymże czasie, gdy Czajkowski,
bawiąc w głównej kwaterze Dienikina, przekonywał się,
że wskutek powszechnego upadku ducha i rozkładu w armii wszelkie układy w
sprawie przymierza z Polską traciły rację bytu, przybyli do Wilna, wydostawszy
się z niewoli sowieckiej, Mierieżkowski, małżonka
jego, utalentowana autorka pisująca pod pseudonimem Zenaidy
Gippius, Dymitr Fiłosofow i
młody publicysta Żłobin. Zapragnęli wygłosić odczyt zbiorowy o Rosji pod
jarzmem bolszewickim. Świeżą jeszcze była w Wilnie pamięć rządów carskich i
atmosfera wileńska przychylna dla Rosji czy to carskiej, czy bolszewickiej nie
była. Prosiłem przeto Mierieżkowskiego, aby do
odczytu swego wtrącił kilka słów sympatii dla Polski wyzwolonej i dążącej do
wskrzeszenia dawnej potęgi państwowej. Mierieżkowski
nie tylko się zgodził, ale powiedział więcej, niż oczekiwałem. Wobec
przepełnionej sali oświadczył się za przedrozbiorowymi granicami Polski na
Wschodzie.
„Czy mógł Mierieżkowski” — zapytałem wkrótce potem
jednego z moich przyjaciół Rosjan — „i czy mógłby każdy inny Rosjanin wygłosić
rzecz taką szczerze”? — „Przypuśćmy” —odpowiedział' — „że zachorowała matka
moja ciężko, beznadziejnie i że chwytając się ostatniej deski ratunku,
postanowiłem wezwać bardzo znakomitego, ale kosztownego lekarza; czy będę się z
nim targował o honorarium”?
Odpowiedź ta zawierała realne, bardzo trafne ujęcie kwestii. Gdy Rosja ginęła,
wszelkie gadania o „odwiecznie rosyjskim Wilnie były ze strony Rosjan nietaktem
uniemożliwiającym pomoc polską. Doskonale to zrozumiał Mierieżkowski.
Skoro jednak nietakt ten popełniono, należało z naszej strony zignorować to, a
robić swoje, t. j. zajmować ziemie wschodnie i równocześnie wspierać armie
białe. Co by potem na gruzach bolszewizmu nastąpiło, jakby się ułożyły stosunki
polsko–rosyjskie, tego oczywiście nie wiem. Przypuśćmy jednak najgorsze, t. j.
że pod presją Ententy Polska oddałaby Rosji te same ziemie, które w Rydze
oddała Sowietom. Nie wątpię, że pod rządami Dienikina,
czy Wrangla, czy nowego jakiegoś cara los ludności polskiej w owych ziemiach
byłby ciężki, ale w każdym razie znojny i stosunki nasze z Polakami poddanymi
państwa rosyjskiego byłyby możliwe, gdy dziś, pomimo paktów o nieagresji,
pomimo grzecznych z naszej strony ukłonów i zapewnień przyjaźni, bezradnie
patrzeć musimy, jak katolicyzm i polskość są tam bezwzględnie i okrutnie
tępione i bliska jest chwila, gdy nie będzie tam ani katolików, ani Polaków.
Rodowy majątek rodziny naszej (obecnie brata mego, Kazimierza) leży tuż koło
granicy sowieckiej; o kilometr stamtąd, już w obrębie państwa sowieckiego,
rozciąga się duża prawosławna wieś Wielkie Sioło, dalej, w odległości 12
kilometrów od W. Sioła mamy, raczej mieliśmy, katolicką wieś Łukasze.
Proboszczowie Rakowscy zawsze wychwalali jej mieszkańców, jako pobożnych,
uczciwych, pracowitych i dzięki temu względnie zamożnych. Co w Łukaszach dziś
się dzieje, nie wiem. Ale przed laty kilku w letni wieczór słyszano z ganku
dworu Rakowskiego dochodzące od W. Sioła rozpaczliwe jęki i krzyki zagłuszane
biciem w bębny. Co to oznaczało? Podobało się władzom sowieckim uznać chłopów z
Wielkiego Sioła za ,,kułaków”, ponieważ jeszcze mieli co jeść, więc jako
zbrodniarzy wysiedlano ich na Sybir czy na północ. Rosja w mniemaniu naszych
coraz liczniejszych i coraz podlejszych jej czcicieli nie jest państwem
sowieckim, lecz sowieckim rajem, los przeto, jaki w owym raju zgotowano wsi
Wielkie Sioło, jest wzorem, według którego urządzą wyzwoloną od „kułaków” wieś
polską nasi dzisiejsi heroldowie przyszłej polskiej filii wszechrosyjskiego związku
sowieckich republik.
[1] Wyszło w Warszawie nakładem księgarni
Perzyński i Niklewicz w 1921 r.
[2] I. Wasilewski (Nie-Bukwa): Dienikin i jego Memuary, Berlin 1934.
[3]
Op. cit. str. 171-2.
[4]
Op. cit. str. 7.
[5] W książce poświęconej uczczeniu jego
pamięci Pamiati Kn.
Gr. Trubieckogo, Paryż 1930.
[6] Polskij
i jewrejskij woprosy,
Berlin, H. Steintz, 1899.
[7] K. W. Sacharow, Biełaja
Sibirj, Monachium 1923, por. s. 312-313.
[8] Por. Mielgunow,
Tragedija admirala
Kołczaka, Belgrad 1931, t. IV, s. 138-147.
[9] P. Mielgunow,
N. W. Czajkowskij w gody grażdanskoj
wojny, Paryż 1929, str. 190.
[10] Oczerki
ruskoj smuty, Berlin,”Miednyj
Wsadnik”, t. V, s. 175-181.
[11] Op. cit., V, s. 181.
[12] Grażdanskaja
wojna, Moskwa 1930, t. III, s. 11.
[13]
Por. Mielgunow, op. cit., s. 193.
[14] Sazonow, Wospominanija, Berlin 1927, str. 390.
[15] Wospominanija,
Berlin, „Słowo”, s. 44.
[16] Ze słów Mielgunowa
wypada, że raczej kilka. Por. op. cit., s. 194-195.
[17]
Mielgunow, op. cit., s. 195.
[18] Miełgunow, op.
cit., str. 200.
[19] Oczerki
Smuty, t. V, s. 307-308.
[20] Ibidem, s. 305-306.
[21] Gen. Wł. Sikorski, Nad Wisłą i
Wkrą, 1928, str. 217.
[22] Grażdanskaja
wojna, t. III, str. 307
[23] Gen. Wł. Sikorski, op. cit., str. 16
[24] Tak pisał Sawinkow
do Czajkowskiego, ale przypuszczam, że było to ustne polecenie.
[25] M. Zdziechowski, Tragedia Węgier
a polityka polska, Kraków 1920.
[26] M. Zdziechowski, Europa, Rosja,
Azja, Wilno 1923.