„Przegląd Współczesny”, tom XL (1932), nr 117, styczeń, s. 31-41
Stali czytelnicy „Przeglądu Współczesnego” przypomną sobie może serię
artykułów, jakie pt. Polityka Wielkiej Brytanii ogłosiłem w numerach
79-81 tego miesięcznika w okresie listopad 1928 – styczeń 1929 pod pseudonimem:
„Andrzej Januszowski”. Pragnąłbym też zwrócić łaskawą
ich uwagę na artykuł, jaki pod tymże pseudonimem zamieściłem w „Sprawach
obcych” (Warszawa, październik 1929) pt. Wielka Brytania po wyborach,
wreszcie na artykuły, jakie pod własnym już imieniem i nazwiskiem napisałem w
„Drodze” (Warszawa, listopad 1931) pt. Z powodu książki Romana Dmowskiego
i w „Przeglądzie politycznym” (Warszawa, grudzień 1931) pt. Wielka Brytania
po wyborach.
Powołuję się na prace, rozrzucone po różnych i dla
różnych kół publiczności przeznaczonych czasopismach, dlatego, że zespół ich
pozwoli tym spośród łaskawych czytelników, których bliżej stan rzeczy
brytyjskich interesuje, zorientować się, czy i w jakiej mierze autor, pisząc o
sprawach brytyjskich, zasługuje na zaufanie, czy i w jakim stopniu jego
diagnoza stanu ówczesnego była słuszna, a obliczenia i przewidywania odnośnie
do przyszłego brytyjskich spraw rozwoju ścisłe lub szczęśliwe.
(Przyp. autora)
*
Od 27 października 1931 r. ma tedy Wielka Brytania nową Izbę Gmin,
składem swym radykalnie do poprzedniczki niepodobną, a w ślad za tym zmienionym
zespołem deputowanych poszło i pewne przekształcenie Rządu, bardziej w osobach
jednak niż w zasadzie, gdyż Wielka Brytania już od 24 sierpnia 1931 r. miała
Rząd narodowy pod przewodnictwem p. Ramsay’a Mac
Donalda, Rząd, oparty na autorytecie wodza stronnictwa konserwatywnego, p. Stanley’a Baldwina.
Pochodzi to stąd, że Rząd znacznie szybciej niż
Parlament przystosował się do wymagań nie chwili, lecz trwającego już kilka
lat, a może nawet od dnia zakończenia wojny, nieubłaganego rozwoju sytuacji.
Wybory z dnia 27 października 1931 r. zaopatrzyły Rząd narodowy w
pełnomocnictwo ogółu, pokryte niesłychaną wprost w dziejach Anglii większością
głosów.
Na 21.659.404 oddanych głosów padło na kandydatów
rządowych 14.539.403 głosów, a tylko 6.865.330 na kandydatów opozycji. Lecz
nawet i te cyfry nie wyrażają w całej pełni rozmiarów rządowego zwycięstwa,
gdyż w 61 okręgach kandydaci prorządowi nie spotkali się z żadną opozycją i do
aktu wyborczego w ogóle nie doszło; śmiało więc przyjąć można, że 554 mandatów
rządowych w nowym Parlamencie opiera się na przynajmniej siedemnastu milionach
obywateli.
Temu blokowi przeciwstawia się wszystkiego 56
posłów opozycji, przedstawiających już to wojsko bez wodzów (52 posłów z Labour Party), już też wodzów bez wojska (p. Lloyd George i
trzech członków jego najbliższej rodziny).
Czy te dwie czasowo tak bliskie, a składem,
tendencjami i wartością tak różne Izby brytyjskie mamy uważać za dowód
nieprawdopodobnej zmienności angielskiego wyborcy, za dwa punkty krańcowe
jakiejś fantastycznych wymiarów amplitudy politycznego wahadła? Czy Brytyjczyk
współczesny niczym nie różni się od Sikambra z V
wieku naszej ery, i tak jak on gotów jest palić, co wczoraj czcił, a czcić, co
wczoraj palił?
Moim zdaniem, tak nie jest. Moim zdaniem, wybory
angielskie z r. 1929 i z r. 1931, tak jak i poprzednie z lat 1923 i 1924, mimo
pozornych kontrastów, nie dowodzą w najmniejszej nawet mierze jakiejś
skłonności do sejsmograficznych przeskoków w psychice brytyjskiego „poddanego”
(jak wiadomo, Wielka Brytania nie ma „obywateli”). Anglik nie jest to człowiek
podlegający psychozie. Te pozornie odmienne wyniki wyborów to nic innego, jak
nieuniknione etapy w ewolucji powolnej, ale co do kierunku trwałej, angielskiej
myśli politycznej, a raczej instynktu mas angielskich po wojnie, etapy
rozwijającego się na olbrzymią miarę na wyspach brytyjskich procesu deradykalizacji mas i stale rosnącego wpływu warstw
historycznych, rządzącej od upadku Stuartów starej, lecz wciąż się
odmładzającej, oligarchii. Dwa krótkotrwałe Parlamenty bez większości (z r.
1923-1924 i z r. 1929-1931) to nic innego, jak nieuniknione przy takich
rozmiarów ewolucji fale powrotne albo nieodzowne doświadczenie, sprawdzanie
przez chwilowe zastosowanie metody przeciwnej, czy istotnie ewolucja, którą się
przechodzi, jest konieczna i zbawienna.
Postaramy się to bliżej wyjaśnić.
Tuż po wyborach majowych z r. 1929 i
ukonstytuowaniu się bardzo licznego Rządu Partii Pracy ktoś, roszczący
pretensję do znajomości angielskich stosunków, określił nowo wytworzoną
sytuację z lapidarnym okrucieństwem: „Ateny miały epokę trzydziestu tyranów,
Anglia przeżywa teraz epokę trzydziestu durniów” (fools).
– Określenie to nie w zupełności okazało się sprawiedliwe; cały szereg członków
labourtowskiego Rządu z 1929 r. znalazł się w Rządzie
narodowym w sierpniu 1931 r., a i obecnie, po nowych wyborach i rekonstrukcji,
w nim zasiada. Dowodzi to, że angielski parlamentarzysta w przeciwieństwie do
swych kontynentalnych współbraci niejednego się umie nauczyć, niejedno też
zapomnieć potrafi. Wypływa to z niezmiernie cennej i bynajmniej nie do
szczupłej tylko warstwy ograniczonej właściwości angielskiej duszy. Anglik umie
korzystać z doświadczenia, a w konflikcie między wymaganiami życia a doktryną
zawsze niemal tę ostatnią na rzecz tamtych poświęci.
Jak już w cytowanej w nagłówku mej pracy pt. Polityka
Wielkiej Brytanii wykazać się starałem, stałą tendencją, „leitmotiwem”, osią krystalizacyjną całokształtu powojennej
polityki brytyjskiej jest dążenie do osiągnięcia trwałej i powszechnie znanej
politycznej i przede wszystkim może gospodarczej koniunktury, bez której żadna
kalkulacja na dłuższą metę nie jest możliwa. Tendencje te tkwią głęboko w
charakterze narodowym brytyjskim, w czasie wojny zostały one przytłumione tak
przez wstrząśnienie natury uczuciowej, przez jakie naród przejść musiał, jak
też i pod działaniem całego szeregu psychicznych trucizn, jakie trzeba było
narodowi zastrzyknąć, by przez lata całe utrzymać jego nerwy i siły w
potrzebnym do osiągnięcia zwycięstwa napięciu. Trzeba było obiecać masom raj
ziemski, do którego wejść miały na drugi dzień po zawarciu pokoju; obietnice te
powtarzano tak często i tak głośno, że maluczcy doznali zawrotu głowy i
powstała koniunktura korzystna dla wszelkiego rodzaju iluminatów i szarlatanów.
Po zawarciu pokoju zaczęło się gorączkowe poszukiwanie za kluczem do raju. Ale
instynkt narodu jest jeszcze wciąż zdrowy; siedemset lat kultury politycznej
dało Anglikowi zdrowe serce, zdrowe nerwy, a przede wszystkim zdrowy rozsądek.
Chwilowa intoksykacja mglistymi hasłami mogła Anglików, zmęczonych nadludzkim
wysiłkiem wojny, chwilowo obałamucić, lecz w podświadomości swej czuli
doskonale, że raju na ziemi być nie może, a w miarę upływu czasu i gromadzenia
się doświadczeń, przeważnie smutnych, zrozumienie tej prawdy przechodziło ze
stanu podświadomości w zupełną granitową świadomość. Tym się tłumaczy stały
wzrost wpływów stronnictwa konserwatywnego w masach; jakoż istotnie przy
żadnych wyborach, począwszy od roku 1923, liczba głosów konserwatywnych nie
zmalała w porównaniu z poprzednimi, owszem stale rosła, aż z 5.538,824 w roku
1923 doszła do 11.926.537 w roku 1931 (nie licząc tych okręgów, w których kandydaci
konserwatywni przeszli do Izby bez aktu wyborczego dla braku opozycji). Tym się
tłumaczy, dlaczego począwszy od roku 1922 Anglia miała Parlamenty tylko z
większością konserwatywną z jedyną tylko alternatywą Parlamentów bez większości
(w r. latach 1923 i 1929). Czas i dokonująca się ewolucja pracowały bez chwili
przestanku na rzecz stronnictwa konserwatywnego i na rzecz jego przywódcy p. Stanley’a Baldwina, który jest wprawdzie drugą tylko osobą
w Rządzie, ale oparty o swoich 471 posłów w Izbie i o swoich z górą 14 milionów
wyborców w kraju, niewątpliwie pierwszym w narodzie.
Charakterystykę p. Baldwina podaliśmy w
„Przeglądzie Politycznym” z grudnia 1931 r. i niech nam będzie wolno do niej
łaskawego czytelnika odesłać. Tu powiem tylko krótko, że swą wyjątkową
popularność zawdzięcza p. Baldwin temu, że naród angielski przyzwyczaił się
widzieć w nim wcielenie swych najważniejszych narodowych zalet, a więc
lojalności w stosunku do przyjaciół i przeciwników, równowagi nerwów i
równowagi mózgu, zdrowego rozsądku i tej pewnej dozy dobrego serca i humoru,
która wybitne jednostki angielskie łączy z resztą społeczeństwa i powoduje
wzajemne rozumienie się. Wielki człowiek w znaczeniu kontynentalnym, gestykulatywny i ponury Jupiter tonans
nie zrobiłby nad Tamizą kariery.
Społeczeństwo angielskie ufa, że obecność p.
Baldwina w Rządzie jest gwarancją, iż zdoła on przezwyciężyć obecne olbrzymie
trudności; ufa, bo charakter p. Baldwina jest najbardziej angielskim z
angielskich, a naród angielski ma zaufanie we własny charakter i własny
narodowy instynkt. Obecność p. Baldwina w Rządzie jest w oczach człowieka z
ulicy rękojmią, że Rząd i Parlament nie dadzą się porwać psychozie, że nie
dadzą się zahipnotyzować hasłom, nie zastanowiwszy się, jakie będą z
zastosowania ich praktyczne wyniki, że amplituda wahadła narodowych nastrojów
nie będzie zbyt rozległa, że w zwalczaniu niedomagań nie pójdzie się za daleko.
Wstrząsem, który przyśpieszył ewolucję psychiczną
narodu angielskiego, uwydatnił postęp dokonany w deradykalizacji
mas, był gwałtowny spadek waluty i pojawienie się ogromnych rozmiarów deficytu
budżetowego po dwu zaledwie latach rządów Labour
Party.
Chodzi teraz o krótkie przedstawienie genezy tych
groźnych symptomów. Przyczyny choroby tkwiły oczywiście znacznie dalej i głębiej,
niż to publicystyka przedstawiać zwykła.
P. Roman Dmowski w swym magistralnym dziele Świat
powojenny i Polska redukuje przyczyny choroby angielskiego narodowego
organizmu do dwu, tj. do dokonującej się nieubłaganie na całym świecie
decentralizacji ognisk przemysłu, co musi w wyniku swym zabić te kraje, które
chorują na przerost przemysłu – oraz do coraz szybszym tempem postępującej
dekadencji narodowego charakteru społeczeństw protestanckich, które zapomniały,
że pieniądz powinien być przede wszystkim źródłem potęgi, a upatrują w nim
źródło użycia i rozkoszy.
W cytowanym powyżej, a ogłoszonym w „Drodze” moim
artykule, spróbowałem postawić Wielkiej Brytanii trochę mniej czarne niż p.
Dmowski horoskopy, a zarazem sformułować odmienną genezę źródeł tych niedomagań,
jakie w tej chwili Wielką Brytanię gniotą.
Upatrywałbym genezę niedomagań angielskich w tym,
że na skutek postępującej demokratyzacji ustroju angielskiego, demokratyzacji,
która za naszych czasów (1928) osiągnęła swój, zdaje się, nieprzekraczalny
punkt kulminacyjny, rozeszły się ośrodki gospodarczej i politycznej organizacji
(a raczej organizmu) angielskiego narodu, ośrodki, które przez ostatnich
dwieście pięćdziesiąt lat aż do pierwszej ery p. Mac Donalda się pokrywały.
Politycznie decydujący jest przemysł, a raczej robotnik (i bezrobotny), bo on
to dostarcza głównej masy wyborców. Robotnik jako wyborca nie zawsze może być
utożsamiony z przemysłem; jako wyborca jest on nazbyt często wyłącznie tylko
konsumentem, dbałym przede wszystkim, a nawet jedynie, o wysokość i nabywczą
wartość swych zarobków. Dopiero gdy na skutek bezrobocia zarobki robotnika
nikną, gdy na skutek deficytu państwo nie może utrzymywać bezrobotnego na koszt
podatnika, tj. warstw produkujących narodowe bogactwo, dopiero wtedy poczyna
robotnik rozumieć, że byt jego zawisły jest od egzystencji i rozwoju przemysłu,
i dopiero wtedy robotnik jako wyborca – z dużym zazwyczaj impetem – zaczyna
brać w obronę interesy przemysłowej produkcji.
Jeżeli jednak w Anglii przemysł – o ile już pozyskał
dla swych interesów zrozumienie mas robotniczych i bezrobotnych – jest przy
wyborach, tj. politycznie, niemal decydujący (z górą 13.000.000 wyborców), to
jako źródło narodowego dochodu przychodzi przemysł w Anglii, jak wiadomo,
dopiero na trzecim miejscu po handlu przewozowym morskim i po dochodach,
płynących z kapitałów angielskich inwestowanych poza granicami wysp
brytyjskich.
Rozejście się ośrodków politycznych wpływów i
organizacji gospodarczej narodu sprawiło, że polityka państwa musiała nadmiernie
się liczyć z nastrojami wyborców, tj. przez długie lata nazbyt faworyzować
konsumenta, a obecnie zachodzi poważne niebezpieczeństwo, że dla dogodzenia
robotnikowi i pewnej części (bo bynajmniej nie wszystkich) przemysłowych
przedsiębiorców pójdzie zbyt daleko w ochronie angielskiej wytwórczości. „Buy British” – oto w tej chwali najpopularniejsze w Anglii
hasło. Innymi słowy: „Rynek angielski, największy rynek świata dla angielskiego
fabrykanta i robotnika”. Pęd do przemysłowej samowystarczalności ogarniać
zaczyna angielskie masy równie wyłącznie i despotycznie, jak przed stu laty
mniej więcej hasła wolnego handlu.
Kontynentalny obserwator skłonny jest osądzić
ewolucję opinii angielskiej w kierunku przemysłowej (a i rolniczej)
samowystarczalności jako coś zupełnie naturalnego, jako rzecz samo przez się
zrozumiałą, a nawet pożądaną. Wszak wszystkie niemal państwa świata dążą za dni
naszych do samowystarczalności. Dlaczegóżby tedy Anglia ich śladem iść nie
miała? Po okresie wolnego handlu wejdzie teraz Anglia w okres protekcjonizmu,
który zapewni angielskiemu przemysłowi monopol najpojemniejszego rynku świata,
czyli nastaną złote czasy dla fabrykanta i robotnika angielskiego.
Tak rozumuje kontynentalny obserwator, tak rozumuje
w tej chwili i człowiek z ulicy w Londynie, chwaląc protekcyjne zarządzenia
narodowego Rządu i wykrzykując z zapałem: „Buy
British”. A jednak jest pewne, że Anglia nie jest, nie będzie i nie może być
państwem samowystarczalnym, a jeżeli nim być nie może, nie może też pójść daleko
po linii protekcjonizmu.
Państwem samowystarczalnym może być tylko takie
państwo, które wszystkie, a już przynajmniej największą część swych bogactw,
posiada wewnątrz swych terytorialnych granic. Innymi słowy, państwo
samowystarczalne musi rozporządzać wszystkimi surowcami, jakie bezpośrednio lub
w stanie przerobionym służą do zaspokojenia potrzeb konsumpcji wewnętrznej lub
do utrzymania przemysłu przetwórczego na terytorium państwa. Nie dosyć jeszcze
na tym: ilość tych surowców rozporządzanych musi być dostosowana do potrzeb
narodowego gospodarstwa, muszą one pozostawać w pewnej wzajemnej do siebie
proporcji i równowadze, nie może ich być za dużo ani za mało. To zdaje się być
jasne. Nadmiar lub niedobór pewnych surowców zmuszają każde państwo do utrzymywania
stosunków handlowych z zagranicą dla otrzymania lub zbycia potrzebnych, a nawet
niezbędnych, materiałów.
Otóż Wielka Brytania w niczym nie przypomina tak
idealnie wyposażonego państwa; już chyba Rosji i Stanom Zjednoczonym daleko
bliżej do tego ideału. Jeżeli chodzi o surowce, to Wielka Brytania nie ma ich
wcale poza węglem, żelazem i cyną. Wszystkie inne surowce trzeba sprowadzić i
za sprowadzone zapłacić. Nie dość na tym; surowce te Wielka Brytania posiada w
nadmiarze, tak że o ile nie zostaną wywiezione w jakiejkolwiek formie (a więc w
postaci artykułów przemysłowych wyrobionych przy pomocy żelaznych maszyn
opalanych węglem), to przestaną być one w ogóle bogactwem. Węgla i żelaza, czy
pojmiemy je jako towar, czy jako środki produkcji, jest w tej chwili na świecie
w ogóle za dużo, i wątpliwe jest, czy jakikolwiek naród (zwłaszcza liczny) może
się spodziewać, że w zamian za węgiel i żelazo dostanie na świecie wszystko to,
co do zaspokojenia swych potrzeb mieć musi.
Anglia jest zatem skazana na wywożenie pracy
ludzkiej w postaci wysokiego gatunku towarów, wyrobionych przy pomocy surowców
angielskich (żelazo i węgiel), które mają przeważnie charakter narzędzi
produkcji z surowca zamorskiego. Anglia żadną miarą nie może ograniczyć się do
wewnętrznego rynku zbytu, gdyż uczyniwszy to, stanęłaby w bardzo krótkim czasie
nie przed widmem, lecz przed straszną rzeczywistością narodowego bankructwa.
Największy rynek świata straciłby swoją pojemność, i to w tempie
zastraszającym, przestałby po prostu istnieć.
Zapoczątkowana przez Rząd narodowy na dużą skalę
polityka protekcyjna nie może mieć na celu – cokolwiek o tym sądzi człowiek z
ulicy – zapewnienia brytyjskiemu przemysłowi monopolu na wewnętrznym rynku
brytyjskim. Monopol taki zabiłby przede wszystkim z miejsca morski przewozowy
handel Wielkiej Brytanii i rozluźniłby do reszty, a nawet wprost przerwał,
węzły łączące ją z dominiami i kolonami. Protekcjonizm angielski musi z natury
rzeczy mieć inne cele, musi dążyć nie do zabezpieczenia brytyjskiemu
przemysłowi rynku wewnętrznego, lecz do utrzymania lub odzyskania dla
brytyjskiego przemysłu rynków zamorskich, dominalnych w pierwszym rzędzie, a
poza brytyjskich w drugim. Anglia musi sprowadzać, a więc musi i wywozić,
Anglia nie może zatem dążyć do samowystarczalności, nawet pojętej tak szeroko,
jak samowystarczalność między imperialna; musi dążyć i dążyć będzie do otwarcia
dla towaru brytyjskiego drzwi w murach celnych, jakimi większość państw świata
otoczyła swoje terytorium. W zamian za otwarcie drzwi cudzych będzie Anglia
musiała otwierać własne, bo podobnie, jak ona sama nie może się zaopatrywać w
żywność i surowce, jeżeli nie będzie mogła sprzedawać przetworów swego
przemysłu – tak samo zagranica (wszystko jedno czy dominalna czy poza
imperialna) nie będzie mogła towarów brytyjskich kupować, jeżeli Anglia nie
kupi od niej w zamian czy surowców, czy innych jakichś towarów. Wynikiem zatem
nowej gospodarczej polityki brytyjskiej nie może być – pomimo nacisku
krótkowzrocznego przemysłu, prącego w tym kierunku ‒ odgrodzenie się Wielkiej Brytanii
od świata, lecz wprost przeciwnie – w myśl kierowników tych gałęzi przemysłu,
które interes brytyjski rozumieją – tym silniejsze poszukiwanie obcych rynków.
Zniknie tylko z traktatów handlowych, zawieranych przez Wielką Brytanię,
klauzula największego uprzywilejowania, zastąpiona przez klauzule o
kontyngentach i kwotach. Protekcjonizm angielski to nie abdykacja, to
przeciwnie manifestacja niezłomnej woli brytyjskiej utrzymania i odzyskania
znaczenia flagi zjednoczonego Królestwa na światowych rynkach i światowych
oceanach. Zadaniem Rządu narodowego jest osiągnięcie tego wielkiego narodowego
celu; obecność w Rządzie p. Baldwina jest rękojmią, że nie zatraci się
niezbędny umiar i właściwa linia; uczestnictwo zaś w Rządzie i w parlamentarnej
większości narodowej partii pracy i umiarkowanych liberałów umożliwia p.
Baldwinowi opieranie się z tym większą stanowczością zbyt daleko idącym
protekcjonistycznym żądaniom „postępowego” skrzydła partii konserwatywnej.
Do jakich wyników doprowadzi ten na ogromną skalę
podjęty wysiłek, czy i w jakie kształty będzie musiała się wygiąć, w zetknięciu
z życiem i nieuniknionymi oporami u swoich i obcych, wytknięta przez Rząd
narodowy linia postępowania – trudno dziś przewidzieć. Pewne jest jedno: naród angielski
nie ugnie się łatwo ani rychło pod naciskiem obcych oporów, retorsji, celnych
wojen, a nawet pod ciężarem niepomyślnej koniunktury. Nie brak proroków bardzo
nawet poważnych, którzy twierdzą, że przeciw Anglii w wieku XX pracują
nieubłagane siły historii, że zatem zmierzch Albionu jest tak nieunikniony, jak
w wiekach XVIII i XIX nieunikniony był jego rozkwit. Dyskutować z proroctwami
niepodobna, można tylko czekać na ich sprawdzenie się. Cokolwiek można o
przyszłości Wielkiej Brytanii powiedzieć, pewne jest, że walka Brytyjczyków z
wrogimi siłami historii będzie długa i zawzięta. Naród powoli myślący
potrzebował długiego czasu, by zrozumieć, że stacza się po równi pochyłej.
Zrozumiał to nareszcie i postanowił dźwignąć się z powrotem, dźwignąć sam siebie,
nie zaś być dźwigniętym przez zbawców i ludzi opatrznościowych. Liczy on na
siły, drzemiące w narodowym charakterze, który go nigdy jeszcze od czasów
Wielkiej Armady nie zawiódł, i dlatego w zwrotnej dziejów godzinie skupił się
koło człowieka, który nigdy nie rościł pretensji, by być czymś innym, jak
najdoskonalszym typem przeciętnego Anglika.
Myślę, iż nie omylę się twierdząc, że w każdym
razie żyjące obecnie pokolenie będzie do końca swej ziemskiej pielgrzymki
musiało się liczyć z Wielką Brytanią jako z wielkim światowym mocarstwem.
*
Na zakończenie pragnąłbym jeszcze parę słów powiedzieć na temat
nieunikniony – na temat: „Wielka Brytania a Polska”. Czynię to nie tylko, by
złożyć hołd zwyczajowi, lecz dlatego, że nie mam wrażenia, jakoby publiczność
nasza miała o stosunku Wielkiej Brytanii do Polski informacje zadowalające.
Stosunek Wielkiej Brytanii do Polski próbowałem
scharakteryzować w rozdziale 7 części III cytowanej powyżej pracy mej pt. Polityka
Wielkiej Brytanii. Dziś, po upływie kilku lat, sądzę, że mógłbym
charakterystykę tę niemalże dosłownie powtórzyć; różnice polegałyby tylko na
silniejszym niż przed paru laty podkreśleniu tych elementów, które w
umysłowości angielskiej na niekorzyść Polski działają. Działania tych czynników
nie zneutralizuje propaganda, o ile w pomoc jej nie przyjdzie własna Anglików
obserwacja Polski i własne Anglików z Polski wynoszone wrażenia. Z tym trzeba
się bardzo poważnie liczyć, a nie można, zdaniem moim, oddać gorszej narodowi
przysługi, jak dla dogodzenia wymaganiom chwili malować mu przed oczyma jakieś
pastelowe widoczki. Papiery polskie nad Tamizą mają w tej chwili kurs zniżkowy,
i z tym winna się liczyć polska polityka, o ile pragnie pozostać na gruncie
realnym.
Niech nas nie omamia pomyślna pozornie okoliczność,
że klęska Labour Party zmiotła na razie z powierzchni
ziemi kilku naszych krzykliwych, lecz mało poważnych wrogów w Izbie Gmin. Dziś
u władzy są ludzie, którzy uczuć swoich nie będą ujawniać w sposób nielicujący
z ich godnością, nie będą na Polskę wykrzykiwać, nie będą jej kłuć szpilkami,
nie będą jej nawet nienawidzić. Mają oni natomiast w stosunku do Polski mnóstwo
zastrzeżeń, czują do niej poważną nieufność, a może nawet pewną dozę niesmaku.
Te nastroje mogą się nam dać bardzo nieprzyjemnie odczuć, bo choć chodzi tu o
imponderabilia, to pamiętać należy, że imponderabilia w stosunkach
międzynarodowych mogą być poważnym kapitałem lub groźnym obciążeniem. Naród
angielski przeżywa obecnie fazę wzmożonej gallofobii i wzmożonego germanofilizmu; o tym realna polityka nasza powinna stale
pamiętać, bo wszędzie tam, gdzie zetrą się interesy polskie z niemieckimi,
polityka brytyjska będzie ulegała apriorystycznie proniemieckim sympatiom.
Nie myślę, żeby niedawna wizyta p. Zaleskiego w
Londynie mogła była dużo w tym stanie rzeczy zmienić, przypuszczam, że i on sam
zdaje sobie z tego sprawę. Była to wizyta pożyteczna, bo dała pierwszemu
wykonawcy polskiej polityki zagranicznej możność kontaktu z szeregiem
angielskich mężów stanu, których nie zawsze w Genewie spotkać można; nie
wytrąci jednak ona ani nastrojów ani polityki brytyjskiej z orbity, którą one
teraz fatalnie ze słoneczną regularnością przejść muszą.
Zresztą nie potrzeba się wiele nad tym rozwodzić.
Kto śledzi prasę angielską, kto umie też trochę czytać między jej liniami,
łatwo sobie sam może zdanie wyrobić. Prasa angielska odniosła się do polskiego
Ministra spraw zagranicznych z kurtuazją, spod której wyłamał się tylko
„Manchester Guardian”. Dzienniki podały tedy sprawozdania z protokolarnej
strony wizyty; było parę widoczków z Polski i parę opisów polskich bruków i
kamienic; uspokojono „człowieka z ulicy”, że p. Zaleski nie przyjechał, by
intrygować przeciw angielskim cłom protekcyjnym – i na tym właściwie koniec.
Jedynie „Times” dotknął w paru wierszach politycznej strony polskiej wizyty,
pisząc, „...że jeżeli Polska będzie rozsądna, rola jej może być bardzo
pożyteczna, jeżeli zaś będzie nieostrożna i ryzykancka (reckless),
może dużo szkód narobić” (ob. „Times”, 11.XII.1931). Ta opinia
najpoważniejszego dziennika świata – dziennika Polsce z pewnością nie wrogiego
– daje dużo do myślenia. „Nobody knows
Polands policy” – powiedział przed kilku laty lord
Balfour, i opinia ta jeszcze w roku 1931 kołacze się nad Tamizą. Nie może być
nic szkodliwszego, jak mieć reputację państwa, po którym nie wiedzieć czego
spodziewać się należy. Mamy nad Tamizą przed sobą cel zupełnie konkretny:
zedrzeć raz z naszego państwa romantyczną maskę byronowskiej tajemnicy.
Miejmy nadzieję, że pobyt p. Zaleskiego w Londynie
przyczynił się do tego.